2.1

Madame Lefroy, jak zwykło się na nią mówić w Paryżu, zgrabnie wysiadła z powozu, naciągając na dłonie czarne rękawiczki. Zaciągnęła delikatnie woalkę na efektowny kapelusz, którego rondel zdobiły przeróżne siateczki i tasiemki, spięte tak, że przypominały kwiat. Nic już nie przysłaniało damie widoku na rezydencję Appletonów.

Na jej twarzy pojawił się nieco ironiczny uśmiech, widząc pałacyk, jaki wybudował jej ojciec. Dotychczas była tu tylko raz, kiedy budynek nie był jeszcze ukończony. Już wówczas miał zadatki na szykowną rezydencję. Teraz jego przepych był wręcz obrzydliwy. Biała fasada jaśniała na tle fabrycznego miasta. Rzeźbione gzymsy wyglądały całkiem ładnie, ale portal nad drzwiami i marmurowe figurki zaburzały harmonię. Madame Lefroy uznała, że brakuje tu francuskiego poczucia estetyki. Nikt w Paryżu nie zdobyłby się na takie głupstwo. Pomyśleć, że oddała swoje szczęście za tak niefortunny przejaw ojcowskiej próżności.

Nie czekając dłużej, ruszyła do drzwi. Już miała zapukać, ale dobiegły ją radosne, dziewczęce głosiki. W rzeczy samej, po drugiej stronie siostry damy oczekiwały jej przybycia. Jak na przyjaciółki przystało, umilały sobie czas rozmową.

– Nie wierzę, że musiałam zawiadomić Anthony'ego o narodzinach syna listownie! W odpowiedzi napisał mi, że przez jakieś problemy musi zostać dłużej w Ameryce. Dasz wiarę? – szczebiotała Marlee z typową dla siebie żarliwością.

– Och, to musi być coś naprawdę poważnego, skoro odkłada poznanie Alexandra.

– Niewiele traci – westchnęła, a w jej głosie można było wyczuć smutek. – Mama nie pozwala mi go nawet dotknąć! Mówi, że obchodzę się z Alexandrem, jak z zabawką. Nic nie poradzę, że jest malutki i wygląda jak laleczka!

– Może poproś doktora Scotta o wskazówki – zaproponowała rezolutnie Lotta.

– Wiem, że jesteś w nim już na wpół zakochana, ale przeceniasz jego zdolności. Wątpię, by miał doświadczenie z noworodkami – zaśmiała się pani Blythe.

– Ciii – syknęła Lotta. – Jeszcze mama usłyszy, a ona nie jest mu przychylna.

– Wiedziałam, że jest ci bliższy po ostatnim spacerze! Nawet słówkiem się nie zająknęłaś. Ależ z ciebie skryta istotka!

– Przejrzałaś mnie na wylot, ale teraz proszę, ciszej...

Marlee rzuciła siostrze rozbawione spojrzenie. Jej poważna mina natychmiast zniknęła i obie się roześmiały. Lottę jako pannę, w której serduszku rodzą się pierwsze, młodzieńcze uczucia, rozpierała niespotykana energia. Mogła nie jeść, nie spać, a jej nastrój zmieniał się niczym kalejdoskop, jednak błogie uczucie rozpierało ją od środka. Marlee z natury była wesolutka, a z racji wieku sama czuła się niczym panienka, choć niedawno urodziła dziecko. Ciągle miała w pamięci pierwsze porywy serca, dzięki czemu utożsamiała się z siostrą.

Stukanie do drzwi położyło kres śmiechom. Lokaj, który również oczekiwał w holu na przybycie gościa, pospiesznie otworzył drzwi.

Lottcie i Marlee na widok damy zaparło dech w piersiach. Wyglądała ona zjawiskowo, mimo przywdzianej na siebie czerni. Spódnica z tafty ładnie połyskiwała w świetle, wpadającym przez duże okna. Dopasowany płaszcz podkreślał idealną sylwetkę madame Lefroy. Rząd guzików znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien, co świadczyło o tym, że miara została pieczołowicie zdjęta, a toaleta doskonale skrojona. Cóż jednak się dziwić, skoro z pewnością suknia wyszła spod ręki najlepszych, paryskich krawców.

Ruby wbiła przenikliwe spojrzenie w siostry. Oczekiwała jakiegoś przywitania, tymczasem panie nawet nie drgnęły. Obie nieśmiało spuściły wzrok. Właściwie nie wiedziały, jak się zachować, mając przed sobą wielką damę. Może powinny się skłonić, mimo że była ich siostrą? Uścisk mógłby być przez nią nieoczekiwany. Wobec wątpliwości postanowiły nic nie robić. Madame Lefroy widząc, że ani Marlee, ani Lotta nie kwapią się do rozmowy, mimo że jeszcze chwilę temu obie o czymś wesoło rozprawiały, zdjęła kapelusz i rękawiczki, po czym podała je lokajowi.

Pani Blythe zaryzykowała spojrzenie na siostrę. Na raz wypełniła ją zazdrość, gdy spostrzegła kolczyki wysadzane diamentami, o jakich ona tylko mogła pomarzyć. Podobnie jak o fantazyjnym koku. Jej pokojówki z pewnością nie potrafiły tworzyć takich upięć. Zresztą nie miała tak grubych włosów, jak Ruby. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, że jej brązowe pukle są dużo mocniejsze. Marlee mogła za to pochwalić się gładszą cerą, choć patrząc na siostrę, nie uważała tego za powód do dumy. Na twarzy madame Lefroy pojawiły się pierwsze zmarszczki, ale nie stanowiły dla niej ujmy. Dodawały jej jedynie powagi. Z pewnością można było o niej powiedzieć, że jest dojrzałą, piękną kobietą. Doskonale pasowała na żonę i panią domu. Marlee obawiała się, że z jej dziewczęcym wyglądem nikt nie będzie traktował jej poważnie.

Ruby postąpiła o kilka kroków w przód. Chciała ośmielić dziewczęta, ale z marnym skutkiem. Uważała, że zasłużyła na ciepłe przyjęcie, w końcu siostry wiele jej zawdzięczały. Złączyła dłonie na wysokości talii i patrzyła na nie wyczekująco. Marlee i Lotta nie odebrały tego jako zachęty. Kiedy Ruby stała w niemal posągowej pozie z zadartym wysoko podbródkiem, wyglądała, jakby chciała zasugerować, że nikt nie jest godny jej uwagi.

Lata rozłąki zrobiły swoje. Panie praktycznie się nie znały, co sprawiało, że atmosfera przy pierwszym spotkaniu była napięta, a o siostrzanych uczuciach nie mogło być mowy. Lotta bała się nawet wziąć głębszy oddech. Równie nieswojo czuła się tylko przy Violet Statham.

Przybycie matki, która szybko zbiegła po schodach, położyło kres niezręczności. 

Emma niemal nie wychodziła z dziecięcego pokoju. Całymi dniami przesiadywała z wnukiem, nikogo do niego nie dopuszczając, gdyż uważała, że tylko ona właściwie się nim zajmuje. Dopiero stukot do drzwi oderwał ją od Alexandra.

Pani Appleton zamknęła Ruby w szczelnym uścisku, na co ta się skrzywiła, bojąc się, że matka wygniecie jej suknię. W oczach Emmy zalśniły łzy, w końcu jej córka była taką dystyngowaną damą. Chętnie chwaliła się nią w towarzystwie i widząc ją teraz, miała pewność, że ani razu nie skłamała i słusznie nazywała ją chlubą rodziny.

– Moje dziewczynki! Znowu mam was wszystkie przy sobie!

– Też się cieszę, że cię widzę, mamo – odpowiedziała Ruby bez entuzjazmu.

Lotta pomyślała, że wszystko było w niej wytworne, nawet głos. Był subtelny i opanowany, ale nieco kuszący, godny samej królowej.

– Przykro mi, córeczko, że zostałaś wdową w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat.

– Niepotrzebnie.

Emma jeszcze raz wyściskała Ruby, po czym zaniepokojona, że Lotta i Marlee do niej nie dołączyły, odwróciła się w ich kierunku.

– Na co czekacie, moje drogie? Przywitajcie siostrę.

Speszone dziewczęta bez słowa dygnęły z takim namaszczeniem, jakby w istocie miały przed sobą samą królową Wiktorię.

– Witajcie – odpowiedziała im, uśmiechając się ironicznie.

– Ojciec czeka już w jadalni. Chodźmy na kolację.

Pani Appleton złapała Ruby pod ramię i poprowadziła w głąb domu. Lotta i Marlee trzymały bezpieczną odległość za ich plecami. Wystarczyło, że tylko na siebie spojrzały, a obie zaczęły chichotać. Poważne zachowanie siostry prawdziwe je bawiło. Nie umknęło to uwadze Ruby, która nieco urażona przystanęła i spojrzała przez ramię. Emma natychmiast to wychwyciła i zgromiła młodsze córki wzrokiem.

– Wasza siostra dopiero pochowała męża. Powinnyście okazywać jej więcej szacunku.

Marlee nachyliła się do Lotty, a gdy miała pewność, że nikt ich nie usłyszy, szepnęła siostrze na ucho:

– Już nawet śmiać się nie można, bo pani z wyższych sfer łaskawie zawitała w nasze skromne progi.

– Bardzo wyniosła zrobiła się w tym Paryżu – wtórowała jej panna.

Gdy Ruby weszła do jadalni, jej twarz wykrzywiła się w zdegustowanym grymasie. Ciemne drewno, które zostało wyłożone na ścianach, nie przypadło jej do gustu. W jej opinii było bardzo przytłaczające, podobnie jak kredens z ozdobnym serwisem i szkarłatne, drapowane zasłony, ciężko opadające na podłogę. Dobrze, że górna część ścian, jak i sufit pokryte były gipsem ozdobionym w kształty winogron. Biel ładnie kontrastowała z ciemnym drewnem, dając poczucie większej przestrzeni.

Dama szybko podeszła do ojca, by naprawić pierwsze wrażenie, jakie sprawiła. Walterowi, który siedział za stołem w towarzystwie Grega, z pewnością nie umknęła jej mina. Uśmiechnęła się delikatnie i złożyła pocałunek na policzku papy.

– Ufam, że zastałam cię w dobrym zdrowiu.

Appleton w odpowiedzi mruknął coś pod nosem. Wizyta najstarszej córki bardzo go niepokoiła, co też jawnie okazywał swoim zachowaniem.

– Siadajmy już do kolacji! – rzuciła wyraźnie podekscytowana Emma.

Ruby spostrzegła, że Marlee oraz Lotta były nierozłączne i prędko zajęły miejsca koło siebie. Ojciec siedział u szczytu stołu, a matka wybrała krzesło po przeciwnej stronie. Ruby pozostało miejsce przy młodszym bracie, który wyglądał dość niechlujnie z resztkami obiadu we włosach. Niezadowolona dama wydęła usteczka.

– Usiądź na moim miejscu, jesteś gościem! – Emma musiała zauważyć jej wyraz twarzy.

Matce bardzo zależało, żeby Ruby nie oceniła jej źle. Z pewnością córka miała dużo większe obycie w świecie i należało traktować ją z szacunkiem, na jaki zasługiwali najwytworniejsi goście. Pani Lefroy z ochotą zasiadła na krześle Emmy, z którego mogła doskonale wszystkich obserwować.

Służba przyniosła pierwsze danie, którym okazał się bulion rybny. Podczas niego w główce Grega zaczęły pojawiać się wątpliwości. Odgarnął miedziane kosmyki, które przed chwilą brodziły w zupie i spojrzał na Ruby swoimi wielkimi oczami.

– A pani to kto?

Nie mógł pamiętać siostry, bo widział ją ostatnio, gdy miał zaledwie kilka miesięcy. Jego pytanie jednak spowodowało, że Emma się zaczerwieniła. Było jej wstyd przed córką, że brat jej nie rozpoznał.

– To twoja siostra – wyjaśnił Walter, nie widząc problemu w zaistniałej sytuacji.

– Ta, która przysyła mi najlepsze prezenty? – Oczy chłopca zalśniły z podniecenia. – Jesteś dużo lepsza i ładniejsza niż te dwa maszkarony! – wymownie spojrzał na siostry.

– Przysięgam, że po kolacji wytargam cię za te wielkie uszy! – syknęła pani Blythe.

– Marlee, jak ty się wyrażasz? Nie jesteś już dzieckiem, tylko żoną i matką. Nie przystoi ci takie zachowanie.

Średnia z córek Appletonów spąsowiała. Jej twarz zaczynała przypominać wino, którym Ruby raczyła się z dużym uwielbieniem. Uważała, że dobrze komponuje się z pieczoną wołowiną podaną w towarzystwie warzyw. Ciszę, która zapanowała, uznała za dobry moment, by zagadnąć siostrę.

– Przywiozłam dla mojego siostrzeńca z Paryża muślinowe sukieneczki i kilka batystowych kaftaników.

– To bardzo miłe z twojej strony – odpowiedziała beznamiętnie Marlee, choć w duchu była bardzo ucieszona. Już widziała te zazdrosne spojrzenia, kiedy pokaże syna w drogich ubrankach zza granicy.

– A skoro o tym mowa – wtrącił Walter między kolejnymi kęsami mięsa. – Kiedy zamierzasz wrócić do Francji, droga Ruby?

– Wcale – odpowiedziała, badawczo spoglądając na ojca.

Appleton dokładnie przeżuwał każdy kawałek potrawy. Jego szczęka rytmicznie to opadała, to unosiła się na nowo. Ruby miała wrażenie, że zaraz zemdleje z nerwów, tak dłużył jej się czas, nim ojciec odpowiedział.

– Co z majątkiem? – Jego ton był dziwnie spokojny, co niezwykle dziwiło panny. Walter znany był z tego, że łatwo wpadał w gniew, jeśli sprawa dotyczyła pieniędzy.

– Dostaną go dzieci Roberta. Nawet jeżeli coś mi zapisał, nic od niego nie chcę.

Walter huknął zaciśniętą pięścią w stół. Nie mógł pozwolić, by niewątpliwie duża sumka przeszła jego córce koło nosa.

– Jesteś wdową po Lefroyu i masz odebrać, co ci się należy!

– Po moim trupie – fuknęła Ruby.

Małżeństwo uważała za najgorsze, co ją spotkało. Nie zamierzała żyć za pieniądze, które były naznaczone jej wieloletnim cierpieniem. Tym bardziej że z pewnością musiałaby się o nie wykłócać z okropnymi dziećmi Roberta.

– Nie będę cię utrzymywał, słyszysz?

– Szkoda, że nie przeszkadzało ci, kiedy za pieniądze mojego męża otworzyłeś fabrykę. Prześpij się z tym, tato.

Ruby przetarła kąciki ust, uśmiechając się słodko. Z godnością wstała od stołu i spojrzała wyczekująco na matkę.

– Czy ktoś pokaże mi moją sypialnię?

– Oczywiście!

Emma poderwała się od stołu, mimo że nie podano jeszcze deseru. Ruby pierwsza wyszła na korytarz, co wykorzystała matrona.

– A ty nie bądź taki uparty – zwróciła się do męża. – Daj jej trochę czasu. Obiecuję, że zmieni zdanie. Już ja o to zadbam – rzuciła i pobiegła za córką.

Ojciec również nie był w nastroju na kontynuowanie kolacji. Wziął kieliszek i wyszedł z jadalni. Marlee i Lotta czuły niepokój po rodzinnym spotkaniu. Madame Lefroy wyglądała na zgorzkniałą wdówkę, a matka przy niej zachowywała się, jakby odjęło jej rozum. Była uległa i nadskakiwała Ruby we wszystkim, a pozostałe córki traktowała zwykle dużo bardziej surowo.

– Póki mama jest zajęta, pójdę do Alexandra – westchnęła Marlee i także odeszła od stołu.

Szybko wspięła się na piętro i cichutko uchyliła drzwi do pokoju dziecięcego. Podeszła do kunsztownej kołyski i uśmiechnęła się do synka. Mamka siedząca w kącie na fotelu poderwała się na równe nogi i zaczęła zbierać do wyjścia.

– Możesz zostać – szepnęła pani Blythe.

Chciała wziąć Alexandra na ręce, ale niewyobrażalnie się tego lękała. Pani Appleton tyle razy ją krytykowała, że postanowiła nawet nie próbować w obawie, że zrobi krzywdę chłopcu.

Marlee miała szczerą nadzieję, że lepiej sprawdzi się, jako matka, gdy jej syn podrośnie. Dotychczas czuła się bezradna i niepotrzebna. Mamka karmiła Alexa, Emma tuliła go do snu, a ona mogła się tylko w niego wpatrywać. Jeszcze większym smutkiem napawał ją fakt, że nie rozumie potrzeb syna. Wydawało jej się, że wszystkie matki wiedzą, czego domaga się ich dziecko, tymczasem ona nie miała o niczym pojęcia. Czasami myślała, że za szybko wyszła za mąż. Kochała Anthony'ego całym sercem, ale nie potrafiła zarządzać domem, a do interesów nigdy nie miała głowy. Pan Blythe nie mógł liczyć na jej rady. Opiekę nad synkiem również mogła dopisać do rzeczy, na które nie była jeszcze gotowa.

Chłopiec otworzył maleńkie oczy. Spojrzał rozkosznie na matkę, ale po chwili zmarszczył maleńki nosek i zaczął donośnie płakać. Mamka sprawnie wyciągnęła Alexandra z kołyski i podała mu pierś. Marlee spojrzała na służkę z pewną zazdrością. Oczywiście poczytywała jako przywilej to, że sama nie musi karmić dziecka, ale pragnęła bliskości z synem.

– Skąd wiedziałaś, że jest głodny? – zapytała nieco naiwnie.

– Dzieci zwykle płaczą, gdy są głodne, ma'am.

Pani Blythe skinęła głową i uśmiechnęła się rezolutnie, zadowolona z nauki, jaką wyciągnęła pod nieobecność matki.

Emma tymczasem nieco uspokoiła Ruby, przekonując ją, że ojciec nie wyrzuci jej z domu. Gdy przyszła do sypialni, mąż uparcie twierdził, że zdania nie zmieni. Aż zacisnął usta w wąską kreskę, a na czoło wpłynęły mu kropelki potu.

Pani Appleton postanowiła zignorować zachowanie Waltera. Przysiadła przy toaletce i zaczęła zdejmować biżuterię. Nagle do jej uszu doleciał tak przeraźliwy jęk, że aż upuściła złotą bransoletkę. Przerażona spojrzała na męża, który ciężko opadł na kolana. Był zgięty w pół, a dłonie z całą siłą dociskał do boku.

– Dobrze się czujesz, kochany?

– Wyśmienicie! – wysyczał.

– Posłać po doktora Calleba? Czy wytrzymasz do rana?

– Spokojnie. Zawsze po chwili ból mijał.

– A więc to nie pierwszy raz? Wcale o siebie nie dbasz... Już ja dopilnuję, by doktor cię zbadał. Nie wywiniesz się!

Douglas udał się na komisariat, w celu zwrócenia Edenowi zegarka, który od hrabiego Stathama pożyczył Timmy. Oczywiście nie miał zamiaru donosić na chłopca, a opowiedzieć komisarzowi historyjkę, jak to przypadkiem spotkał młodego rabusia i zmusił go do oddania łupu.

Zaciągnięte zasłony sprawiały, że w pomieszczeniu było dość ciemno. Widać było, że Hector rzeczywiście unika słońca, nawet w miejscu pracy. Douglas ustawił się na końcu długiej kolejki do biurka, przy którym jeden z policjantów obsługiwał petentów.

Na komisariacie panowało spore zamieszanie. Gorączkowe rozmowy sprawiały, że doktor nie słyszał nawet własnych myśli. Funkcjonariusze w czarnych mundurach i wysokich czapkach błąkali się po pomieszczeniu bez celu. Jednak najbardziej zwracał na siebie uwagę mężczyzna, który krzyczał tak głośno, że nawet rozmowy sporej grupki ludzi nie były w stanie go zagłuszyć. Podpierał on ścianę pokrytą granatową tapetą i z determinacją wymachiwał rękami, tłumacząc coś drugiemu dżentelmenowi, który nie wyglądał na przejętego. Gdy Douglas zmrużył oczy, rozpoznał Vincenta i komisarza Edena. Hector w tym samym momencie oderwał wzrok od hrabiego i dostrzegł doktora na końcu kolejki. Pomachał do niego, a na jego twarz wpełzł uśmiech. Scott uznał to za zaproszenie, więc postanowił podejść do panów.

– Czy pan rozumie, że to był bardzo drogi zegarek? Muszę go odzyskać, Eden. Czy policja w tym mieście robi cokolwiek? Nie potraficie schwytać małego chłopca? Nawet to was przerasta?

– Och, doktor Scott! – Hector wyciągnął dłoń w stronę Douglasa, ignorując narzekania Stathama.

– Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności?

– Właśnie omawiam ważną sprawę z komisarzem – burknął Vincent, wyraźnie rozeźlony.

– Przepraszam, hrabio, obowiązki wzywają. Jak tylko odzyskam pański zegarek, natychmiast go panu zwrócę. Tymczasem, żegnam. Chodźmy, doktorze.

Hector poprowadził Douglasa do wąskiego korytarza, w którym znajdowało się jedynie kilku strażników, pilnujących pustych celi. Eden otworzył jedne z drzwi i zaprosił Scotta do swojego gabinetu, w którym panował jeszcze większy mrok. Zasiadł za masywnym biurkiem, a tuż zza jego pleców wystawał sztandar z flagą Zjednoczonego Królestwa. Douglas wybrał niewygodne krzesło po przeciwnej stronie. Pomyślał, że nie chciałby być przesłuchiwany godzinami przez komisarza. Nie zniósłby, gdyby musiał tak długo siedzieć na twardym stołku.

– Jak się czujesz, Hectorze?

– Dziwnie mi pić krew, nawet zwierzęcą – westchnął. – Wydaje mi się, że skóra mniej swędzi, ale rany są takie same.

– Może to jest jakiś trop... Zacznij jeść więcej kapusty i orzechów. Jak się nie poprawi, to spróbuję upuścić ci krwi.

– Brzmi kusząco. – Komisarz zaśmiał się nerwowo. – Co cię do mnie sprowadza?

Douglas wyjął z kieszeni zegarek Vincenta i położył na biurku przed Edenem, który spojrzał na niego zdezorientowany. Miał przygotowane świetne kłamstwo, ale stchórzył i postanowił powiedzieć prawdę.

– Muszę się do czegoś przyznać. Kazałem jednemu dzieciakowi odciągnąć Stathama od panny Appleton, dlatego ukradł mu zegarek. Chłopak jeszcze tego samego dnia mi go oddał. Nie wyciągaj wobec niego konsekwencji. Winę biorę na siebie.

Douglas aż skulił się, czując na sobie surowe spojrzenie Hectora. Czuł się, jakby to on był chłopcem, a nie dorosłym mężczyzną, w dodatku doktorem. Szczęśliwie mina komisarza szybko złagodniała, a gabinet wypełnił jego gromki śmiech.

– Nawet gdyby naprawdę go okradł i tak nie zamierzałem szukać tego chłopca. Vincent znienawidziłby mnie jeszcze bardziej, ale przynajmniej utarłbym mu nos. Te wszystkie dzieciaki są dużo mniej zepsute niż bogaci dziedzice w ich wieku, a też muszą coś jeść. 

Tytuł drugiego rozdziału pojawił się przy wycinku z rubryki towarzyskiej. Jak myślicie, jakiej choroby on dotyczy? I oczywiście dajcie znać, jak wypadła Ruby? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top