1.2
– Chyba nie sądzi pan, że zdradzę tożsamość tej osoby.
Douglas jeszcze wygodniej rozparł się na drewnianym krześle, dając dowód, że słowa pana Tylera nie zrobiły na nim wrażenia.
Doktor niespiesznie powiódł wzrokiem po gabinecie redaktora naczelnego Greenfield Post. Światło wpadające spomiędzy zasłon w kolorze przegniłej trawy uwidaczniało drobinki kurzu unoszące się w powietrzu. Bezsprzecznie świadczyło to o tym, że pan Tyler nie jest zbyt schludnym człowiekiem. Wrażenie to potęgował szary nalot na dębowych meblach, rozrzucone wszędzie stare wydania gazet i antyczny zegar, który musiał zatrzymać się lata temu. Na biurku piętrzył się stosik dokumentów, których lekturą pochłonięty był mężczyzna przed przybyciem Douglasa.
Spojrzenie Scotta w końcu przeniosło się na szanownego pana redaktora. Wyglądał na zdenerwowanego, mimo że to on miał w rękawie same asy. Praca musiała całkowicie go pochłaniać. Sądząc po bladej, wymizerowanej twarzy nieczęsto wyściubiał nos z tego dusznego pokoiku. Pewnie posiłków także nie celebrował należycie, a dojadał w wolnych chwilach, ślęcząc nad dokumentami, przez co był przeraźliwie chudy. Cienkie, czarne włosy zaczesane na bok aż lepiły się do głowy. Jedynie zakręcony wąs pana Tylera wyglądał na odpowiednio wypielęgnowany. Ciemnozielony frak, choć był szykowny, szpeciły plamy po atramencie i liczne zagniecenia.
Pan redaktor zdawał się nieugięty. Douglas był przygotowany na taką okoliczność. Przyszedł tu, by poznać tożsamość lady M. i nie zamierzał ustępować. Ze swojej lekarskiej torby dobył plik banknotów i ułożył przed Tylerem. Ten bez wahania położył na nich swoje długie, chudziutkie palce, które doktorowi przypominały odnóża pająka i przyciągnął pieniądze do siebie.
– Zdradziłbym panu, kim jest mój informator, ale doprawdy, sam tego nie wiem. Listy dostarczają do redakcji różne dzieciaki, a ja wręczam im honorarium dla lady M.
– Naprawdę nigdy to pana nie interesowało? – zapytał Douglas z powątpiewaniem.
– Po co mam być dociekliwy? Najważniejsze, że interes się kręci, a ludzie chcą to czytać... Po charakterze pisma wnoszę jednak, że to kobieta – dodał po chwili zastanowienia.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Tylko niewiasty mają wystarczająco dużo czasu, by z każdej literki robić małe dzieło sztuki.
Douglas skinął głową, przyznając panu Tylerowi rację.
– Mógłbym zobaczyć te listy?
– Ależ oczywiście! Niestety nie mam ich dziś przy sobie, ale dostarczę je panu, gdy tylko będzie to możliwe.
Doktorowi tyle musiało wystarczyć. Uznając, że nic więcej tu nie wskóra, uścisnął dłoń Tylera i ruszył do drzwi. Zanim je przekroczył, przypomniał sobie o drugim powodzie swojej wizyty u redaktora. Zawrócił i wręczył mężczyźnie zapisaną kartkę papieru.
– Byłbym wdzięczny, gdyby umieścił pan to ogłoszenie o pracę w gazecie.
Teraz już bez żadnych przeszkód Douglas dotarł do swojej kamienicy, pamiętając, by zajrzeć za róg. Tak jak się spodziewał, ponownie zauważył tego samego chłopca, bawiącego się kamykami na ulicy. Tym razem nie było z nim brata.
– Jestem doktor Douglas Scott. A ty, jak masz na imię? – Uśmiechnął się serdecznie, by nie przestraszyć dziecka.
– Timmy.
– Witaj, Timmy. Chciałbyś trochę zarobić?
Chłopiec początkowo miał zmieszaną minę, a Douglasa obdarzył niepewnym spojrzeniem, jednak wizja zdobycia kilku monet sprawiła, że twarz Timmy'ego rozpromieniła się.
– Oczywiście, doktorze!
– Dobrze! Chcę, żebyś odebrał moje zamówienie z apteki pana Wallisa. Znasz to miejsce?
Timmy energicznie pokręcił główką. Gdy tylko Douglas położył na jego małej dłoni zapłatę, chłopiec niczym błyskawica popędził w głąb miasta, rozchlapując przy tym kałuże.
Zadowolony z siebie doktor, uśmiechnął się pod nosem i z zapałem zaczął wspinać się po kolejnych stopniach schodów kamienicy. Zwykle przeszkadzało mu, że mieszka na ostatnim piętrze, jednak tym razem uznał to za ożywczą sposobność rozruszania mięśni.
Dobry humor doktora skończył się tak szybko, jak przekroczył drzwi prowadzące do korytarza. Zwykle nie było w nim ani jednej żywej duszy, lecz dzisiaj zgromadził się w nim niemały, rozkrzyczany tłum. Scott zauważył zarówno damy w niemal odświętnych strojach, jak i obdartusów, którzy wyglądali, jakby dopiero wyszli z fabryki.
Wśród zgiełku dostrzegł panią Blythe, która rozglądała się z przerażeniem na sceny, jakie wokół niej się rozgrywały. Energicznymi ruchami głaskała swój pokaźny brzuszek, z którego spływała różowa tkanina.
Scott bez słowa położył dłoń na ramieniu Marlee i poprowadził ją do gabinetu. Kobieta z ulgą rozsiadła się w wygodnym fotelu naprzeciwko Douglasa.
– Zaledwie wczoraj mało kto chciał się u mnie leczyć – westchnął.
– Podejrzewam, że to przez pańską deklarację o zdemaskowaniu Lady M. każdy chce pana poznać. Usłyszałam też, że jest pan bardzo szczodry i udzielił pomocy jakiemuś mężczyźnie bez opłaty.
– To by wiele wyjaśniało... Co panią sprowadza?
– Chciałam zapytać, czy... – Na twarz Marlee wpełzł rumieniec, a ona sama posłała Douglasowi zawstydzone spojrzenie –... nie da się urodzić dziecka w jakiś łatwiejszy sposób?
– Co pani ma na myśli? – Scott aż szerzej otworzył oczy ze zdziwienia.
– Jak królowa. – Pani Blythe pochyliła się ku doktorowi, a głos zniżyła do szeptu, jakby przekazywała wielką tajemnicę. – Słyszałam, że ona rodzi bez bólu.
– Ach, tak. – Douglas roześmiał się. – Ma pani na myśli narkozę chloroformową. Miałem nawet przyjemność pomówić z doktorem Johnem Snowem, choć na co dzień jest on bardzo niedostępnym człowiekiem i niechętnie dzieli się szczegółami z królewskiego porodu.
– Tylko proszę, niech to zostanie między nami. Wiem, że kobieta powinna rodzić w bólach, ale ja tak bardzo się boję. To moje pierwsze dziecko. Mieszkamy z mężem w Londynie i to tam wolałabym rodzić, ale Anthony musiał wyjechać do Ameryki w interesach, a ja nie chcę być sama, dlatego mnie tutaj umieścił.
– Proszę się o nic nie martwić. Nie puszczę pary z ust!
Ciało Marlee wyraźnie się rozluźniło, a na jej twarzy ponownie zagościł charakterystyczny, słodki uśmiech.
Nagle z korytarza zaczęły dochodzić niepokojące dźwięki tłuczonego szkła. Zaniepokojony Douglas przeprosił panią Blythe i poszedł sprawdzić, co się dzieje.
Na środku stało dwóch mężczyzn w lichych ubraniach z twarzami brudnymi od sadzy. Jednemu z nich strużka krwi spływała z czoła, czego z pewnością powodem był stłuczony wazon, leżący na podłodze.
– W takich warunkach nie można leczyć ludzi! – warknął doktor.
– On się wepchnął w kolejkę! – Mężczyzna wskazał na zakrwawionego towarzysza.
Jedna z lepiej ubranych kobiet wierciła się na krześle, posyłając zdegustowane spojrzenia na biedniejszych od siebie.
– Doktor ma tu straszny bałagan! – jęknęła, widząc, że Douglas nie zamierza nikogo wyrzucić.
– Jak się pani nie podoba, to proszę iść do doktora Calleba.
Scott nie czekając na reakcję, wrócił do Marlee. Starał się do niej uśmiechnąć, mimo że w środku aż się gotował. Tak nie może być! Liczył, że ktoś odpowie na jego ogłoszenie i wkrótce wśród oczekujących na wizytę zapanuje porządek.
– Nie będę już panu dłużej przeszkadzać. Widzę, że ma pan mnóstwo pracy – szczebiotała pani Blythe. – Mój mąż sowicie doktora wynagrodzi, gdy tylko zawita do Greenfield. Tymczasem szepnę o panu dobre słówko Lottcie.
Douglas doskonale wiedział, że dla kobiecego serduszka pochlebna opinia siostry miała większą moc niż tysiąc komplementów z ust kawalera, toteż był więcej niż zadowolony. Lotta wydawała mu się sympatyczną dziewczyną o niewątpliwej urodzie i już przy pierwszym spotkaniu wpadła mu w oko.
Korytarz opustoszał dopiero późnym wieczorem, a doktor Scott był wyczerpany z powodu pracowitego, ale mało interesującego dnia. Jak się okazało, Marlee była ostatnią miłą mu pacjentką, resztę stanowiły pretensjonalne damy z migrenami, panowie wysłani przez swoje małżonki na przeszpiegi i robotnicy często z cuchnącymi ranami.
Douglas nie miał najmniejszej ochoty na wieczorek muzyczny organizowany przez panią Barley. Zdecydowanie bardziej kuszące było wyciągnięcie nóg na wygodnym łożu po całym dniu pracy. Jednak obowiązek ujawniania Lady M. nie pozwalał mu na odpoczynek. Musiał pojawiać się na możliwie każdym wydarzeniu towarzyskim, jeśli chciał wytropić tajemniczą damę.
Doktor niechętnie powlókł się do szafy i wdział na siebie batystową koszulę, a mankiety spiął emaliowanymi spinkami. Na wierzch zarzucił aksamitną, nieco wysłużoną kamizelkę i czarny, elegancki frak. Tak wystrojony zajął miejsce w powozie, by nie popełnić tego samego błędu, co ostatnio i prezentować się nieskazitelnie tego wieczoru.
Wśród szeregowo wybudowanych rezydencji bogatych mieszczan w centrum Greenfield nagle wyrastała wolnostojąca rezydencja burmistrza, która sama w sobie stanowiła mały pałacyk. Mogła tu gościć nawet królowa i nie przyniosłoby jej to żadnej ujmy.
Budynek składał się z trzech kondygnacji. Ściany wyższych obłożone były czerwoną cegłą, zaś fasada parteru była biała podobnie jak otaczające wejście kolumny i ramy okien.
Douglas podał lokajowi płaszcz i ruszył za powoli zbierającymi się gośćmi po czerwonym dywanie prowadzącym na piętro. Wkrótce dotarł do sporej bawialni. Jej ściany pokrywała amarantowa tapeta, odcieniem pasująca obiciom foteli, jakie ustawiono wokół czarnego fortepianu z rzeźbionymi nogami. Na jego boku widniał napis Steinway & Sons.
– Sprowadziliśmy go w tym roku prosto z Nowego Jorku – zagadnęła Lettice Barley.
– Jest imponujący.
,,Podobnie, jak pani", pomyślał Scott. W rzeczywistości żona burmistrza prezentowała się nad wyraz dobrze w ciemnoczerwonej sukni, podkreślającej obfity dekolt. Liczne marszczenia w okolicy bioder przykuwały uwagę do kształtnej sylwetki damy.
– Lubi pan muzykę, doktorze? – Douglas mógłby przysiąc, że ton Lettice był zalotny. Wcale go to jednak nie dziwiło, ponieważ miał świadomość, że podoba się kobietom, nawet jeśli są niespełna czterdziestoletnimi mężatkami.
– Nie jestem znawcą, ale czerpię dużą przyjemność z jej słuchania.
– Zatem jest pan dużo lepszym kompanem niż mój mąż. On potrafi tylko rozmawiać o polityce... – pani Barley urwała, jakby się nad czymś zastanawiała. – Proszę usiąść obok mnie.
Lettice poprowadziła go do pierwszego rzędu i usadziła po swojej lewej stronie. Burmistrz ciągle spoglądał na nią czujnym okiem, a gdy zauważył żonę w towarzystwie młodego doktora, natychmiast zajął miejsce obok niej.
Dostojny pianista rozpoczął swój koncert. Podobno był znany na całe hrabstwo, a i inne światowe estrady stały dla niego otworem. Douglasowi umknął ten fakt, być może dlatego, że nie miał swojego stałego miejsca i ciągle gdzieś podróżował.
Scott z całych sił starał się wsłuchać w melodię, jednak nie przemawiała ona do niego. Nie potrafił uronić choć jednej łezki jak wiele dam w bawialni, czy też przywdziać minę pełną rozrzewnienia podobną do sióstr Statham.
W ciągu godziny Douglas zdążył dokładnie obejrzeć swoje buty i z zadowoleniem stwierdził, że niemal lśnią z czystości. Policzył także wszystkie pęknięcia na suficie i brodawki na twarzy pianisty. Dopiero wtedy mężczyzna odszedł od instrumentu, a jego miejsce zajęła jakaś panna, co znacznie wpłynęło na rozluźnienie atmosfery. Pan Barley z zacięciem szeptał coś do ucha żony, na co ta odpowiadała mu niezadowolonym grymasem. Wkrótce z szeptu ich rozmowa przerodziła się w zażartą dyskusję. Czując pewną niezręczność, doktor obejrzał się za siebie w poszukiwaniu lepszego towarzystwa.
Tuż za jego plecami siedzieli państwo Appleton, ale żadnej z córek nie było w pobliżu. Dopiero wówczas Douglas przypomniał sobie o pięknej Lottcie, której braku do tej pory nawet nie spostrzegł. Ogarnął go przez to wstyd, czego dowodem były jego poczerwieniałe policzki.
– Gdzie pani córki? – zagadnął Emmę. – Nie lubią muzyki?
– Wręcz przeciwnie! Płaciliśmy krocie za najlepszych nauczycieli gry na pianinie dla Lotty. Muszę przyznać, opłacało się, bo idzie jej naprawdę świetnie. Niestety Lotta jest chora, więc kazałam jej zostać w łóżku, a Marlee bez siostry nie bawiłaby się tu zbyt dobrze. Sam pan powinien wiedzieć, że odpoczynek jest konieczny w tej sytuacji.
– Oczywiście. Może jednak wskazane jest, bym ją zbadał? – Oczy Douglasa zaświeciły się. Cudownie byłoby odwiedzić Lottę!
– Nie ma takiej potrzeby. Wychowałam już czworo dzieci, więc wiem, co dolega mojej córce. Zwyczajne przeziębienie, to wszystko. Jeśli nie poprawi jej się za dzień lub dwa, wówczas poślę po doktora Calleba. – Spojrzenie, jakie pani Appleton posłała Douglasowi, było wyjątkowo nieprzyjemne.
– Rozumiem.
Scott postanowił dłużej nie naprzykrzać się damie, skoro odnosiła się do niego z taką niechęcią. Dołączył do osób przechadzających się po bawialni w nadziei, że zauważy coś, co pomoże mu zidentyfikować lady M. Nic jednak nie przykuło jego uwagi, poza Violet i Vincentem, którzy wyglądali, jakby ze sobą spiskowali.
Douglas niewiele myśląc, zbliżył się do nich. Jeśli miał kogoś osądzać o bycie lady M., wskazałby na Violet, dlatego czuł się w obowiązku przysłuchać rozmowę.
– Za dwa dni po śniadaniu zabierasz Lottę na spacer do parku Hemlock! – powiedziała panna Statham wyraźnie ukontentowana.
– Słucham? – Hrabia wydawał się nie tyle zaskoczony, co niezadowolony.
– Już wszystko ustaliłam z jej matką! Ja i Euphemia będziemy wam towarzyszyły.
– Przecież panna Appleton jest chora.
– Od razu chora... – Violet machnęła ręką. – Tylko przeziębiona, za dwa dni będzie zdrowa jak ryba!
,,A więc to tak!", pomyślał Douglas. Emma z pewnością umyśliła sobie wraz z panną Statham, by zaaranżować mariaż Lotty i Vincenta, co wyjaśniało jej negatywny stosunek do Scotta. Wyzwoliło to w nim chęć rywalizacji, jakiej wcześniej nie odczuwał.
Douglas uważał, że jeżeli miał się już ożenić, to u swojego boku widział kobietę o delikatnej urodzie i łagodnym usposobieniu jak Lotta. Jednak, jeżeli chciałby kiedykolwiek się z nią związać, musiał zacząć działać już teraz.
Scott postanowił, że zanim stanie w szranki z hrabią, tego wieczoru poszuka sobie nowej towarzyszki. W końcu szkoda byłoby nie zaszczycić żadnej panny swoją atencją, skoro Lotta jest nieobecna.
Cel wybrał dosyć szybko. Blondwłosa kobieta samotnie siedziała na sofie przy ścianie w najdalej oddalonym kącie pokoju, niemal niewidoczna dla niewprawionego obserwatora. Panna wydawała mu się dziwnie znajoma, musiał ją już zobaczyć na poprzednim balu. Douglas uśmiechnął się i pewnym krokiem ruszył w jej kierunku.
– Czemu taka urocza dama kryje się na uboczu? Ciężko tu pannę dostrzec – zagadnął, gdy znalazł się dostatecznie blisko dziewczyny.
– Mam za duży nos, zbyt wąską talię, pucołowatą buzię i wyglądam jak szczypiór. Zapomniałam dodać, że jestem niezbyt interesującą osobą. – Doktor poczuł aż fizyczne zimno na dźwięk jej chłodnego, głębokiego głosu.
Scott zdziwił się odpowiedzią panny. Z jednej strony musiała być niezwykle odważna, by tak bezpardonowo wyliczyć swoje wady, ale z drugiej pewnie była nieśmiała.
– Nie wiem skąd u panny takie zdanie na własny temat. Uważam, że jest pani dość ładna, panno...? – Scott zorientował się, że nie zna imienia dziewczyny.
– Elizabeth Lyod.
– Douglas...
– Wiem, kim pan jest – przerwała mu. – Odpowiadając na pańskie pytanie, doktorze, lady M. nie zgotowała mi najlepszego debiutu.
– Mi również. – Roześmiał się. – Czy mógłbym się przysiąść?
Elizabeth skinęła głową.
– Nie rozumiem, jak można pisać takie kłamstwa w prasie! Nawet jeśli to rubryka towarzyska. – Douglas zmarszczył czoło, przypominając sobie, jak potwornie został oczerniony.
– Ja uważam, że lady M. rzadko się myli. W rzeczy samej mój nos jest nieproporcjonalnie duży, a ja jestem zbyt chuda, by nazwać mnie kobiecą. Nie lubię też zbiorowisk, tych wszystkich balów, rautów czy innych spotkań towarzyskich. – Głos panny narastał z każdym wypowiedzianym słowem.
– Z pewnością nie miała racji co do jednego. Jest pani zbyt pyskata na bycie nieśmiałą.
– Nigdy nie nazwała mnie nieśmiałą, tylko mało interesującą, co z resztą też jest prawdą. Nie można ze mną porozmawiać o dziełach sztuki czy francuskiej modzie. Jak sam pan powiedział, jestem niezauważalna.
– Nie chciałem pani urazić.
– Proszę się nie tłumaczyć. Pana czyny są najbardziej wymowne. Postanowił pan zawrzeć ze mną znajomość dopiero przy drugim spotkaniu i jak mniemam, tylko dlatego, że panna Lotta jest chora.
Douglas chciał się usprawiedliwić, ale Liz, jak mówili na nią jej bliscy, nie dała mu dojść do słowa.
– Przepraszam, właśnie rozbolała mnie głowa. Muszę iść i pomówić z moją cioteczką, by zabrała mnie do domu. – Policzki Elizabeth płonęły czerwienią, co z pewnością nie wróżyło niczego dobrego.
– Ja panią odprowadzę! – krzyknął za dziewczyną. Panna nie przypadła mu do gustu, ale nie miał zamiaru zachować się wobec niej nietaktownie. Już wystarczająco naraził się Lady M., kimkolwiek ona była.
– Nie ma takiej potrzeby! – warknęła.
Panna szybko zniknęła wśród gości, zostawiając Douglasa samego. Doktor westchnął ciężko. Nie był zachwycony, że zraził do siebie kolejną osobę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top