20. Przekaz podprogowy
Ahoj!
Przybywam do Was z wyjątkowym, dwudziestym (!!!) rozdziałem mojego dziecka ukochanego, mojej szalonej dziewoi – "Dobrawy eM."!
Specjalnie zachowałam na ten rozdział coś godnego tak znamienitego jubileuszu, czyli... w końcu obejrzymy Romea i Julię w akcji! I nie tylko ich, oj nie tylko! ;>
Ta część historii jest również bardzo ważna z fabularnego punktu widzenia, bo będziemy świadkami ostatecznego, wyraźnego ukształtowania się stosunku Dobrawy do Mieszka. Tylko co dalej...? Żebym to sama wiedziała XD
Jedno jest pewne: będzie się działo, bo jak podsumował moje opowiadanie Celt85: "Tam zawsze jest afera" :D
Tak że... enjoy!
♥♥♥
Uroczyste zakończenie roku szkolnego w naszym jedynym i niepowtarzalnym małomiasteczkowym liceum trwało w najlepsze od jakichś kilkudziesięciu minut, obecnie skupiając się na bałwochwalczym głoszeniu peanów ku czci miłościwie nam abdykującej Ticzy. Szczerze powiedziawszy, do końca nie wierzyłam, że ona naprawdę odejdzie na emeryturę; gdzieś głęboko we mnie czaił się ukryty lęk, że Smoczyca jednak postanowi poprowadzić nasz rocznik aż do matury i w ostatniej chwili ogłosi, że jednak nigdzie się nie wybiera. To by było tak nieobliczalne, tak do szpiku kości złośliwe... czyli jak najbardziej w stylu naszej kochanej anglistki.
Zimny dreszcz przeleciał mi po kręgosłupie na samo wyobrażenie takiego okropieństwa jakim byłaby konieczność użerania się z Ticzą aż do po kres moich dni... a przynajmniej aż do maja przyszłego roku. Z tego wszystkiego zestresowałam się jeszcze bardziej i postanowiłam skontrolować sytuację; przez szparę w dekoracji zapuściłam żurawia zza kulis, gdzie razem z Ej Ty (który aktualnie się gdzieś zawieruszył) czekaliśmy na swój popisowy numer.
Z boku sceny Ticzysko siedziało na krześle, wystylizowanym na tron królewski, a na środku, przy mikofonie, w pocie czoła produkował się szkolny zespół rockowy, śpiewając jakże sugestywne "I want to break free."* Nie wiem tylko, kto chciał się uwolnić bardziej: my od niej, czy ona od nas. Obstawiałabym jednak to pierwsze.
– Hej, Dobrawa! – Czyjś głos tuż przy moim uchu zaskoczył mnie na tyle, że prawie rozdarłam dekorację i wleciałam przednią częścią kadłuba na estradę.
Obok mnie stał jeden z kumpli Miecha i cieszył michę, wielce z siebie zadowolony, że udało mu się mnie wystraszyć. Żadna jego wygrana, to akurat nie było trudne do osiągnięcia.
– No hej, Świtalski. – Wierzcie lub nie, ale honorowy członek świty Mieszka nazywał się właśnie Świtalski. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
Kapela zaczęła po drugiej stronie strasznie rzępolić na gitarach i bębnach, a po paru ognistych riffach wokalista dołączył się, fałszując: "This is the end, for you my friend. I can't forgive, I won't forget."* Kto, na litość wszelką, dopuścił ich do występu z takimi utworami, które są jedną wielką wiadomością podprogową dla Ticzy? No chyba, że wyskoczyli z tym spontanicznie i wbrew scenariuszowi, bo jakoś nie kojarzę, żeby na próbach grali te piosenki...
– Wszystko gra? – zapytał mnie Mieszkowy kolega. Idiota, no idiota! W całej sali aż dudni, a ten mi takie pytania zadaje.
– A nie słyszysz? Gra i wyje, do wyboru, do koloru.
– Hehehe. Ty to jednak jesteś udana!
Ale się mnie uczepił, pacan jeden. Kiedyś w parku, po akcji z Odkurzaczem w roli psa myśliwskiego, też mi puszczał takie głodne kawałki. O czym to on jeszcze wtedy do mnie ględził...?
– To jak, zasilisz dziś wieczorem imprezkę na betonach?
No właśnie, ognisko na łące za betonami! Jak mogłam zapomnieć? Chciałam przecież wykorzystać zaproszenie na ten event wszechczasów, żeby wkraść się jakoś w łaski Mieszka i odkupić swoje winy po tym, jak niechcący poszczułam go psem. Ale po drodze tyle się wydarzyło: wypad do klubu pełen przygód, nieporozumienia z Kędzierzawymi, pląsający wokół szkoły zboczeniec no i ten dzisiejszy występ, wiszący nade mną jak miecz Damoklesa... Nic dziwnego, że nie miałam głowy do rozmyślania o jakichś szkolnych libacjach i tego typu wątpliwych atrakcjach.
A przede wszystkim... Przede wszystkim, to już nie zależało mi na udobruchaniu, ani jakimkolwiek innym ruch... ruchliwym uwijaniu się wokół Mieszka IV Gburowatego*, wielkiego chama na włościach i do niedawna jeszcze mojego wymarzonego rycerza na białym koniu. Na szczęście koń okazał się mieć więcej rozumu ode mnie i wyrzucił z siodła zbędny balast w postaci jeźdźca z katastrofalnie przerośniętym ego. Dzięki temu, rola obiektu moich westchnień pozostawała znowu nieobsadzona.
Przynajmniej miałam teraz wolny, niezatłuszczony maślanymi wizjami umysł i mogłam się poświęcić ratowaniu swojej relacji z przyjaciółmi. Relacji, która na płaszczyźnie damsko-damskiej już praktycznie nie istniała, a na płaszczyźniej damsko-męskiej zmierzała w jakimś dziwnym, niezidentyfikowanym kierunku.
Świtalski cały czas sterczał obok mnie i wyraźnie oczekiwał, aż udzielę mu odpowiedzi na pytanie o moją obecność na ognisku, ale go olałam. Łatwo było udać, że nie usłyszałam co mówił, bo licealni muzycy grali nie tyle kunsztownie, co głośno.
Od niechcenia zerknęłam przez ramię i mój wzrok padł na Kędziora; dziewczyna od początku apelu, jeśli tylko nie partnerowała swojemu bratu w roli konferansjerki, to kitrała się po kątach, unikając ze mną kontaktu. Przecież nie mogłyśmy odstawiać takiego cyrku w nieskończoność, trzeba było coś z tym zrobić! Tylko co, do jasnej sosenki...?
Z kolei rozbawiony Ej Ty, zamiast klepać zdrowaśki za powodzenie naszego przedstawienia, siedział sobie beztrosko przy stanowisku chłopaków-dźwiękowców i darł z nimi łacha z efektu, który włączyli chwilę temu w mikrofonie szkolnego rockmena, tak że przez trzy sekundy brzmiał on jak wiewiórka. I to w dodatku wykastrowana.
Jakimś cudem, pomiędzy jednym atakiem śmiechu a drugim, mój przyjaciel zauważył, że wgapiam się w niego sugestywnie, więc zostawił swoich koleżków-śmieszków i niespiesznie podniósł się z krzesła.
Nie wiem, co Ej Ty począł dalej, bo Świtalski znowu podjął próbę namówienia mnie na udział w imprezie z okazji rozpoczęcia wakacji. Tym razem się wycwanił – przybliżył się do mnie i produkował mi się prosto do ucha.
– Wpadaj na ognicho, będzie czilera na maksa, mówię ci! Co prawda alko każdy organizuje sobie we własnym zakresie, ale za to Miechu namówił starych, żeby kupili mu rzutnik i ekran na statywie. Do tego zabierze swoje wypasione kolumny i zrobimy sobie kino plenerowe.
– Kino, na łące? Jak wy chcecie to ogarnąć? – Postanowiłam grać na zwłokę, czepiając się szczegółów i odciągając w ten sposób uwagę od mojej osoby.
– Spokojna twoja rozczochrana! – No nie! Następny mi wypomina fryzurę! – Tak się składa, że rodzice jakiegoś typa z naszej szkoły mają garaż niedaleko boiska i stamtąd będziemy mogli pociągnąć prąd kilkoma przedłużaczami.
Coraz bardziej zaczynała mi się ta impreza nie podobać. Banda podchmielonych nastolatków w połączeniu z ogniem i amatorskimi instalacjami elektrycznymi jawiła mi się jako niemal stuprocentowa zapowiedź katastrofy. Poza tym Mieszko (ani tym bardziej jakiekolwiek jego zbytki najnowszej generacji) nie był już dla mnie atrakcyjną przynętą, na którą mogłabym się połaszczyć.
– Ok, Dobrawa, muszę chyba spadać do kabli, bo muzykanci już kończą brzdękolić i trzeba będzie poodpinać instrumenty. Czyli widzimy się wieczorem?
A ten znowu o tym samym! Zapłaci mu ktoś za to, że tam będę, czy co...?
Już miałam definitywnie ostudzić finansowe nadzieje Świtalskiego na moją obecność na tej ich kinematograficznej libacji w plenerze, kiedy obok mnie w końcu raczył pojawić się Kędzierzawy i oczywiście od razu musiał nabruździć w moich planach.
– No jasne, na pewno przyjdziemy. W końcu takie wydarzenie nie mogłoby się odbyć bez udziału najpopularniejszej szkolnej pary, Romea i Julii, co nie? – zażartował Ej Ty, niewzruszony faktem, że jego przecież nikt nie zapraszał.
O dziwo, Świtalskiemu się ten pomysł chyba spodobał, bo nie tylko się roześmiał, ale też przybił mojemu kumplowi żółwika. Natomiast ze mną ten pacan pożegnł się w taki sposób, że poczochrał mi i tak już odstające na wszystkie strony kudły, jakbym bez tego nie wyglądała bardziej na odtwórczynię roli neandertalskiej dziewki, a nie nastoletniej, włoskiej piękności.
Tylko poczekaj, mieszkowy przydupasie! Teraz masz jak w banku, że się pojawię na tej łące za betonami. Pójdę tam, chociażby tylko po to, żeby ci nogi z tyłka powyrywać! A nad resztą atrakcji jeszcze się zastanowię...
Zaraz, zaraz... Co Ej Ty przed chwilą powiedział?
Jak to: "najpopularniejszej szkolnej... pary"?!
***
Niestety, nie dane mi było żądać od niego wyjaśnień, bo na scenie z prędkością światła zaczęto dokonywać likwidacji nadmiaru okablowania, żeby zrobić miejsce na popisy teatralne; w związku z tym czujna pani Molik, nasza polonistka, podeszła do nas i pogoniła nas na miejsca, żebyśmy byli gotowi do wyjścia, gdy tylko Kędzior zapowie nasz występ.
W tempie skazańca idącego na ścięcie wspięłam się na stanowisko sędziowskie, którego używa się u nas w szkole podczas turniejów siatkówki; na potrzeby przedstawienia, przy użyciu brystolu i uzdolnionych plastycznie uczniów, zaadaptowano go na wieżę zamkową z małym balkonem.
Wychyliłam się dyskretnie ze swojej komnaty i pierwsze, co ujrzałam, to Smoczyca na tronie, siedząca metr ode mnie i świdrującym spojrzeniem swoich gadzich oczu niemalże wypalająca dziury w dekoracji, za którą się znajdowałam. Natychmiast ukryłam się z powrotem za osłoną z papierowego kamienia i pomyślałam, że to koniec. Jeśli ona będzie gapić się na nas tak nieżyczliwie i osądzająco jak na lekcji, to nie ma mowy, żeby Ej Ty wydusił z siebie chociaż słowo.
A gdyby tak założył ciemne okulary...? Nie widziałby wtedy jadowitego uśmieszku Ticzy i mógłby zagrać niewidomego Romeo, którego po prostu oślepił blask mej niecodziennej urody. Pod mój balkon dotarłby po omacku, wiedziony siłą miłości i nietoperzym zmysłem echolokacji. Przedstawilibyśmy taką fantastyczną wersję dramatu, propagującą równość i tolerancję. Może nawet dostalibyśmy nagrodę za oryginalność i innowacyjne podejście do tematu?
Szkoda, że było już za późno na poprawki w scenariuszu... Teraz jedyne, co mogłam dostać, to palpitacje serca z nerwów. Nie mogłam nic zrobić, musiałam czekać na tym piedestale i wynurzyć się z alkowy dopiero, kiedy niestrudzony Romeo przedrze się pod moje lokum przez gęstwinę kartonowych drzew (oraz ukrytej między nimi perkusji z poprzedniego występu) i rozpocznie swój monolog.
Nie dość, że widok Ticzy totalnie mnie rozstroił, to jeszcze źle mi się to buszowanie po zaroślach skojarzyło. Jakoś tak zbyt skocznie i plaskająco. Aż usłyszałam te traumatyzujące odgłosy raz jeszcze w mojej głowie, zupełnie jakby roznegliżowany detektyw znowu pląsał sobie tuż obok. Otrząsnęłam się z tych wizji, bo najwidoczniej zaczynałam już mieć omamy ze stresu. Cóż poradzę, skoro moja nadwątlona psychika musiała zmierzyć się nie z jedną, a dwiema zmorami na literę "t"? Jedną była trema, a drugiej chyba nie muszę nikomu przedstawiać...
Za to Kędzior przedstawiła właśnie wszystkim zebranym nasze nazwiska, które dudniąco rozeszły się z głośników po całej sali gimnastycznej i już nie było odwrotu. Show must go on.*
***
Przebrnęliśmy szcześliwie przez długi (choć i tak sporo skrócony przez polonistkę) monolog Romeo, w którym Kędzierzawy zająknął się zaledwie kilkukrotnie, w tym raz, i to na samym początku, porównując moją bohaterkę do elementu infrastruktury architektonicznej. A przynajmniej tak to zabrzmiało, gdy zamiast "Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem" wygłosił dumnie: "Ono jest słońcem, a Julia jest SCHODEM".
Następnie, mimo głosu drżącego jak osika na wietrze, udało mi się odegrać słynne "Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!"; wyszło mi to co prawda może trochę zbyt dramatycznie, bowiem tak wczułam się w rolę, że przez moją zbyt gwałtowną gestykulację straciłam nieco równowagę i prawie wypadłam z mojej prowizorycznej wieżyczki. Wprost na głowę koczującego pod balkonem amanta.
Na szczęście chyba bardziej odczułam to majgnięcie się na wysokości niż było je widać, bo widownia nie wybuchnęła gromkim śmiechem, a Ej Ty wyskoczył zgrabnie ze swoją kwestią na środek sceny, ujawniając się tym samym przed Julią:
– Zwij mnie kochankiem, a odtąd nie będę Romeem! – zawołał z całą mocą, a ja musiałam udawać wielce zadziwioną jego pojawieniem się, choć tak naprawdę serce miałam aż w gardle po niedoszłym upadku.
– Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, podchodzisz moją samotność? – Teatralnym gestem złapałam się za gors, symulując zaskoczenie.
I wtedy stało się to, czego tak bardzo się obawiałam od samego początku. Mój przyjaciel zerknął na lewo, gdzie Ticzysko aż wychyliło się z królewskiego fotela i posłało mu przesłodzony, ociekający jadem uśmiech, na co Kędzierzawy, zamiast kontynuować wypowiadanie swojej kwestii, pobladł i zamienił się w przerażony słup soli. Przez kilka sekund tylko wgapiał się w przerażającą nauczycielkę, nie wydusiwszy z siebie ani słowa.
Zrobiło się niezręcznie, po sali poniosły się rozbawione szepty, a Ticza pomachała na Ej Ty swoim pazurzastym łapskiem w geście ponaglenia. Smoczyca oczekiwała na ciąg dalszy przedstawienia, wyraźnie okazując rosnące zniecierpliwienie przedłużającym się brakiem rozrywki, tak niespodziewanie dla niej przerwanej. A może właśnie dopiero teraz zaczęła się doskonale bawić, kiedy naszemu przedstawieniu groziło fiasko, a nam pogrążenie się na oczach całej społeczności szkolnej?
– Ekhm, ekhm! – odchrząknęłam jak krztuszący się niedźwiedź, żeby tylko zwrócić uwagę Romea z powrotem na Julię.
Zaraz potem powtórzyłam dobitnie swoją poprzednią kwestię, licząc na to, że to pomoże Ej Ty ponownie wejść w rolę Montekiego:
– Pytam się: ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, podchodzisz moją samotność?
Ponieważ Romeo, wbrew moim wcześniejszym planom, postanowił wcielić się nie w ślepca, a w niemowę, w narastającej wokół niewygodnej ciszy doskonale usłyszeliśmy wszyscy entuzjastyczne wołanie.
– To ja!!! – poinformował nas gromko jakiś dziwnie mi znajomy głos. – Hyc, hyc, hyc, i hopsasa!
Do sali gimnastycznej, podskakując radośnie, wtargnął mój dobry znajomy w prochowcu. Za nim leciał zdesperowany Ambroziak, który choć młodszy o połowę od ściganego degenerata, jakoś nie umiał go złapać. Wydzierał się tylko mało ambitnie:
– Stój! Policja! Stój!
– Stoję, oj stoję, uwierz mi! – odkrzyknął zboczeniec z wielkim uśmiechem na ustach, po czym wymsknął się w ostatniej chwili z rąk stróża prawa, skręcając gwałtownie w przeciwną mu stronę.
Na moje nieszczęście, Ambroziak zaplątał się w kable, złożone na boku po występie szkolnej kapeli, dzięki czemu ekshibicjonista zyskał chwilę swobody i rozejrzał się bardziej przytomnie po otoczeniu, bo dotąd biegał po scenie bez ładu i składu, byle tylko nie dać się złapać. Spojrzał akurat prosto w moją stronę i rozpromienił się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
– O, to ty!!!
Wszystko zadziało się błyskawicznie: skoczny detetyw złapał za poły swojego płaszcza, by go przede mną rozchylić, a Kędzierzawy i Ambroziak rzucili się na niego, próbując go przed tym powstrzymać. Szkoda tylko, że zrobili to równocześnie, w związku z czym, zamiast dopaść zboczeńca, zderzyli się przed nim głowami z głuchym łoskotem, a on mógł dokończyć swój akt sztuki ekshibicjonistycznej.
Mówcie, co chcecie, ale ja od razu przeczuwałam, że z tego przedstawienia to będą na końcu niezłe jaja.
***
*
"I want to break free" – fragment utworu zespołu Queen o tym samym tytule; z ang. "Chcę się uwolnić"
"This is the end, for you my friend. I can't forgive, I won't forget." – fragment utworu This Is The End (For You My Friend) zespołu Anti-Flag; z ang. "To dla ciebie koniec, mój przyjacielu. Nie mogę ci przebaczyć, nie mogę tego zapomnieć"
Mieszko IV Gburowaty – genialny przydomek wymyślony dla Miecha przez Celt85 :D Przyznajcie, że idealny!
Show must go on – z ang. "przedstawienie musi trwać"; jest to równocześnie tytuł popularnej piosenki zespołu Queen (dołączona w mediach)
♥♥♥
Ach! Żebyście wiedzieli, jak się ubawiłam, pisząc ten rozdział i wymyślając te wszystkie inby, które się tu powyprawiały! Bawcie się i Wy, czekam na Was na afterparty w komentarzach! ♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top