12. Trzy razy!

Witam w nowym rozdziale, dzisiaj będzie pełna kulturka! No chyba, że ktoś jej nie ma...

Enjoy! ;)

PS. Jaki macie próg bólu? ;>

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

– Yyy, cześć. Mogę przejść? – Postanowiłam, że najlepiej będzie spuścić zasłonę milczenia na ten przypadkowy, anglojęzyczny wstęp od czapy i po prostu jak najszybciej się ewakuować sprzed pięknego oblicza Mieszka, który przestał już co prawda grzebać tak zawzięcie w kieszeniach, ale nadal stał rozkraczony nad swoim rowerem i zasłaniał mi drogę.

– Taaa, możesz, ale ja też tu idę. – Odrzekł mój crush władczo, po czym zamiast puścić mnie przodem, wcisnął się wraz ze swoim pojazdem w wąskie przejście na plac przedszkolny, zostawiając mnie za sobą.

Jakoś mi się to wydało mało rycerskie, zwłaszcza że w głowie od razu wyskoczyło mi porównanie do innych osobników płci męskiej, których zachowanie w tego typu sytuacjach stało w sprzeczności z tym, co właśnie zrobił Mieszko. A już szczególnie aura wyższości, którą roztoczył wokół siebie i coś jakby... premedytacja, z jaką wepchnął się przede mnie, wbiły delikatną szpilkę w poduszeczkę uczuć, jakie do niego żywiłam od dłuższego czasu. 

Toż to nawet Ej Ty, który pod wieloma względami zachowuje się wobec mnie bardzo luźno i poufale, mimo wszystko nigdy świadomie nie zapędził się w swoich działaniach poza granicę dobrego wychowania i kultury osobistej.

– No, co tam tak stoisz? Droga wolna, możesz przejść! – zezwolił tymczasem Mieszko I Łaskawy.

Wyobraźcie sobie, że tak mnie tym zbił z pantałyku, iż pomimo wewnętrznego wzburzenia i niezgody na takie traktowanie, ruszyłam pokornie w stronę przedszkola i jeszcze mu, idiotka, podziękowałam za pozwolenie. I to zupełnie grzecznie i bez cienia ironii!

– To jednak masz młodsze rodzeństwo? – zapytałam, totalnie ogłupiała, zarówno wcześniejszą sytuacją, jak i faktem przybycia ukochanego do królestwa bąbli w wieku od trzech do sześciu lat. Dotąd byłam przekonana, że Mieszko jest jedynakiem!

– Jednak? – zdziwił się, próbując przypiąć rower do poręczy schodów wejściowych i aż przerwał tę czynność, patrząc na mnie rozbawiony. – A wyglądam, jakbym nie miał, co nie? – Chłopak z dumą wskazał ręką na swój przyodziewek, który od stóp do głów składał się z drogich, markowych ciuchów. Na zakończenie prezentacji zamachał mi jeszcze przed nosem najnowszym modelem najbardziej prestiżowej marki telefonów komórkowych, żebym czasem nie miała już wątpliwości, że jego rodzice ładują swoją kasę tylko w niego.

– No, tak... – przytaknęłam głupio, bo co mu miałam powiedzieć? Że moje zdziwienie wynikało z tego, że przecież stalkowałam go wszędzie, gdzie się tylko dało i że wedle moich najlepszych źródeł informacji jego matka, poza nim, nie wydała na świat już żadnego potomka?

– To w takim razie dobrze wyglądam, hehehe. 

– Nie da się ukryć... – zauważyłam przebiegle, ale mój przymilny uśmiech i podstępnie rzucony komplement zostały kompletnie olane. Mieszko zabezpieczył w końcu swój drogocenny sprzęt przed kradzieżą i wyminąwszy mnie, zaczął się wspinać schodami do wejścia. – Ekhm, no to co tu robisz? Ja przyszłam po siostrę, a ty? – próbowałam dalej ciągnąć rozmowę, podążając za ukochanym po schodach do przedszkola.

Trzy sekundy później znowu się we mnie zagotowało, bo ten niewychowany ćwok pociągnął za drzwi i również tym razem nie puścił mnie przodem, ale wpakował się do środka jako pierwszy. No ja cię kurde bele! Poczekaj tylko, aż zostaniesz moim chłopakiem, już ja się zajmę twoją kulturą osobistą, a raczej jej brakiem! Jednak na tamtą chwilę machnęłam na to ręką, bo mój niedoszły-luby zwrócił się do mnie, a widok jego jeszcze chłopięcej, choć już niezwykle przystojnej twarzy odebrał mi resztki zdrowego rozsądku.

– Ja przyszedłem do babci. – Rzucił od niechcenia, wzruszając ramionami.

– Ooo, do babci Wiesi? Też na kompocik? – Podjarałam się jak dzik w żołędziach, bo z automatu założyłam, że chodziło mu o słynną salową, uwielbianą przez wszystkie przedszkolaki. 

Jak się okazało, obydwoje zmierzaliśmy w kierunku tego samego pomieszczenia, w którym ulokowana była grupa przedszkolna Siostera. Mieszko cały czas szedł o dwa kroki przede mną, ale kiedy usłyszał moje pytanie o kompot, to przystanął, a jego przystojna twarz nieco straciła na uroku w momencie, gdy wypłynął na nią grymas zażenowania, podszytego kpiną.

– O czym ty dzisiaj bredzisz, Dobrawa? – zapytał, równocześnie przykładając dłoń do mojego czoła, żeby zasygnalizować, że nie uważa mnie za w pełni poczytalną. – Zapomniałem swoich kluczy, a babcia ma zawsze zapasowy komplet do naszego mieszkania. Aaa, no i to nie jest żadna Wiesia, tylko dyrektorka tego przedszkola. – Wskazał na pomieszczenie tuż za salą mojej siostry, nad którym faktycznie wisiała tabliczka "SEKRETARIAT".

Nie wiedziałam, czy Mieszko bardziej wkurzył mnie swoim chamskim komentarzem pod moim adresem i przemądrzałą uwagą na temat pozycji swojej babki, czy też rozczulił pierwszym, niespodziewanym kontaktem fizycznym, jakim było dotknięcie mojej twarzy. Rozanielona, już skłaniałam się ku temu drugiemu, kiedy znienacka usłyszałam sepleniący głosik, dochodzący zza moich pleców:

– Dobrusiu, cy ty mas tłuste coło? – Sioster stała na korytarzu razem z nieznaną mi młodą kobietą. – Bo ten pan musiał sobie wytseć rękę w spodnie po tym, jak cię tsymał za głowę, hahaha! I to tsy razy! O, tak! – W tym momencie moja młodsza siostra zademonstrowała nam wszystkim gest wycierania dłoni o materiał getrów na swojej pupie. 

Towarzysząca Siosterowi nauczycielka zasłoniła usta, by ukryć wyraźne rozbawienie sytuacją, natomiast ten mały gnom śmiał się w głos bez żadnych zahamowań. Z kolei Mieszko przez sekundę wyglądał na zmieszanego, ale natychmiast zmienił taktykę, czyli po prostu machnął do mnie ręką na pożegnanie, mruknął coś pod nosem i zniknął za drzwiami sekretariatu. 

Nieznajoma postanowiła przerwać to pasmo niezręczności i uciszając Siostera, zapytała ją:

– Ta pani to pewnie twoja siostra, tak? – Gnom przytaknęła, na co kobieta z uśmiechem posłała ją już do sali, a potem zwróciła się do mnie. – Jestem przedszkolnym logopedą, trochę przedłużyły nam się indywidualne zajęcia i dopiero odprowadzałam małą na obiad. A pani ją dzisiaj pewnie chciała zabrać wcześniej do domu?

– Tak właściwie – zaczęłam, głosem ociekającym jadowitą słodyczą – to niech ona sobie spokojnie zje ten obiad, a do domu wróci później. Dużo później.

Logopedka pokiwała głową ze zrozumieniem, pożegnała się ze mną i czym prędzej się ulotniła. Ja też w zasadzie ruszyłam już do wyjścia, ale zatrzymałam się jeszcze i rzuciłam ostatnie, nienawistne spojrzenie w kierunku dwóch sąsiadujących ze sobą pomieszczeń. Następnie opuściłam pechowy budynek i poszłam prosto do budki z lodami, z zamiarem pochłonięcia największej porcji, jaką mieli w ofercie. 

Może to wystarczy, by zamrozić palące mnie poczucie wstydu i uczyni ze mnie Królową Śniegu, żebym następnym razem mogła potraktować Mieszka tak, jak na to zasługuje: z lodowatą obojętnością. Tylko czy istnieje taka ilość lodów, która zagwarantuje mi, że będę w stanie konsekwentnie trzymać się swojego postanowienia i nie głupieć w obecności chłopaka idealnego, ale tylko z wyglądu? 

***

Popołudnie w gabinecie Rodzicielki mijało mi w zatrważającym tempie, ledwo wyrabiałam na zakrętach. Jeśli wcześniej wspominałam o byciu przynieś-wynieś-pozamiataj, to teraz zdecydowanie musiałabym zaktualizować ten tytuł do odbierz-umów-zainkasuj. Telefon dzwonił praktycznie non stop, a puste kartki w notesie zapisów przy kolejnych datach przestawały być puste co pięć minut, aż w połowie mojej zmiany wypisał mi się długopis. 

W międzyczasie musiałam też przyjmować od wychodzących pacjentów opłaty za wizytę oraz służyć pomocą ludziom, którzy siedzieli w poczekalni. Jedna wielka kołomyja i w samym jej środku ja – oferma roku: minionego, obecnego i przyszłego zapewne też. Czekałam tylko na moment, w którym coś się sypnie, bo to, że prędzej czy później się sypnie, było więcej niż pewne. 

Nawet nie miałam kiedy zebrać myśli i użalać się nad sobą z powodu upokorzenia ze strony Mieszka, które Sioster w mało taktowny sposób wywlokła na światło dzienne. I bez tego już kołtun na mojej głowie powiększał się z minuty na minutę, bo ręce same mi się pchały  we włosy w kryzysowych, stresowych momentach. 

I wtedy właśnie, jakby mi tych dentystyczno-organizacyjnych stresów było mało, pod koniec dnia do gabinetu wkroczył on – Leo – z rozwaloną wargą i spuchniętym policzkiem, a do tego całościowo jakiś taki przybity, że wyglądał wypisz, wymaluj jak ten jego basset, znienawidzony przez Donatkę. Zerknęłam szybko na listę pacjentów zapisanych na ten dzień, ale nazwisko Leona tam nie widniało, czyżby liczył na łut szczęścia i wciśnięcie się w kolejkę na krzywy ryj? 

– Dzień dobry. – Przywitałam go oschle, bo ciągle miałam do niego pretensje w związku z jego tchórzliwym zachowaniem w klubie. 

– O, Dobrawa! Cześć! – Z kolei brat Donatelli wyraźnie ucieszył się na mój widok. – Jak to dobrze, że tu jesteś! 

O, naprawdę? Ja tam się jakoś niezbyt cieszyłam... Zdecydowanie bardziej wolałabym w tamtej chwili objadać się w łóżku ulubionymi kanapkami z pasztetem i wraz z Kędziorem i Ej Ty na wideoczacie rozpamiętywać swoją przedszkolną porażkę uczuciowo-wizerunkową. Mimo wszystko nie powiedziałam tego na głos, bo znudzeni oczekiwaniem ostatni już pacjenci naciągali uszu z poczekalni, więc zdobyłam się jedynie na zdawkową formułkę grzecznościową:

– Ciebie też miło widzieć. W czym mogę pomóc? Bo chyba nie jesteś na dzisiaj umówiony, poza tym mama zaraz kończy przyjmować. 

– Nie miałem pojęcia, że tu przyjmuje twoja mama! – zdziwił się szczerze. – Donka dała mi tylko jakiś tajny numer i powiedziała, że to do dentystki, która ratuje w nagłych przypadkach. Zadzwoniłem dziś rano i ta stomatolog zgodziła się, żebym przyszedł, ale już na sam koniec, jak przyjmie wszystkich zapisanych pacjentów.  

No proszę, czyli Denatka skwapliwie korzystała sobie z usług Rodzicielki, polecając ją nawet swojej rodzinie jako niezawodne koło ratunkowe i zupełnie jej przy tym nie przeszkadzało być wredną jędzą dla mnie – osoby, dzięki której w ogóle weszła w posiadanie "tajnego numeru"! Ta dziunia miała w sobie tyle tupetu, że na skrupuły już miejsca nie wystarczyło.

– Skoro mówisz, że mama zgodziła się, żeby cię przyjąć, to siadaj i czekaj, jeszcze dwóch pacjentów jest przed tobą. – Machnęłam Leonowi ręką w kierunków krzeseł pod gabinetem i uznałam naszą rozmowę za zakończoną. 

– Jedna pacjentka, bo ja tylko czekam na żonę! – Usłyszeliśmy zachrypnięty głos starszego pana z poczekalni, niejako na potwierdzenie mojej teorii, że ściany w tym pomieszczeniu miały uszy. 

– Stefan! Ty mi się tu nawet nie wydurniaj! – wrzasnęła półgłosem oburzona towarzyszka mężczyzny. – Siadasz na fotel do pani doktor i to jeszcze przede mną, żebyś czasem nie uciekł!

Para zaczęła się ze sobą sprzeczać po cichu, a my z Leo spojrzeliśmy na siebie i jak raz parsknęliśmy śmiechem, co nie skończyło się dobrze dla brata Donatki, bo natychmiast złapał się za spuchniętą część twarzy i syknął z bólu. Tym widocznym aktem cierpienia udało mu się zmiękczyć moje serce, bo łypnęłam na niego przyjaźniej i gestem zaprosiłam, żeby usiadł obok mnie, za ladą rejestracji.

Akurat nastał moment błogiej ciszy, kiedy to pacjenci przestali wydzwaniać z prędkością karabinu maszynowego, więc mogłam poświęcić chwilę na rozmowę z tchórzliwym, bo tchórzliwym, ale wyraźnie przybitym i potrzebującym się wygadać młodzieńcem.

Najwidoczniej faktycznie nawarzył piwa, niekoniecznie tylko wtedy, w klubie...

***

Leo, co najważniejsze, zaczął od przeprosin w związku z dyskotekowym niewypałem. Twierdził, że odkąd zorientował się, że zniknęliśmy z klubu bez słowa, to próbował się do mnie bezskutecznie dodzwonić, kontynuując próby podjęcia kontaktu ze mną przez całą niedzielę. Nie miałam podstaw, by mu nie wierzyć, wszak Zapłodnik zawiózł moją złomiastą komórkę do serwisu dopiero dziś rano, w drodze do pracy. Niestety, nie przyszło mi do głowy, żeby ustawić w niej przekierowywanie połączeń na słuchawkę prysznicową, zanim wykrzaczyła się na amen, stąd nijak nie mogłam odebrać telefonów od skruszonego Leonidasa. 

Ja z kolei opowiedziałam mu, co wydarzyło się przy stoliku, kiedy on z Paneckim byli przy barze oraz jak doszło do tego, że weszłam w taką komitywę z gwiazdą hip hopu, słynącą przecież z wielkiej niechęci do zawierania dyskotekowych znajomości.  Dla świętego spokoju, zobligowałam Leona do trzymania gęby na kłódkę na ten temat, zwłaszcza przed jego siostrą i jej przyjaciółeczką. Kto wie, co te demony zemsty mogłyby wymyślić z zazdrości...

Leo był w szoku, że udało mi się zwrócić uwagę Kosmatego, a nawet, w pewnym stopniu, zawrzeć z nim znajomość. Podobno Piter Pan słowem nawet nie bąknął o tym, jak oblał mnie śmierdzącym piwskiem pod klubowymi kiblami; jęczał tylko, żeby mu dali kasę na nowe, bo tamto mu się wylało, kiedy potknął się na schodach. Nieźle musiał dostać po honorze i pewnie nie chciał się przyznać, że nagrabił sobie u takiej sławnej osoby, w dodatku swojego idola. 

Zaczęliśmy chichotać na wspomnienie rozgibanego patałacha i jego piwnej katastrofy i mój rozmówca znowu się skrzywił, co sprawiło, że już dłużej nie umiałam pohamować ciekawości i zapytałam, kto też go tak urządził, że aż potrzebuje interwencji dentystycznej?  Chyba nie Klotylda dała w końcu wyraz swemu niezadowoleniu z powodu ciągłego odrzucania jej awansów przez brata przyjaciółki? 

Zanim jednak Leo mógł zaspokoić moją ciekawość, musiałam obsłużyć pacjenta, opuszczającego właśnie tortulandię Rodzicielki. Po nim, jak na ścięcie, do gabinetu ruszył tamten dziadek, który wcześniej próbował się wymigać od wizyty, a jego żona posłała nam triumfujące spojrzenie i wróciła do rozwiązywania krzyżówki. 

– Więc? – zapytałam, wskazując na pokiereszowane oblicze zdołowanego młodziana, kiedy z powrotem usiadłam obok niego przy biurku rejestratorki. – Tylko mi nie mów, że to Klodzia cię tak ostro wzięła w obroty?

– Nie osobiście, ale to właśnie dzięki niej zarobiłem w zęby. – Leo złapał się za obolałą szczękę, a następnie wtajemniczył mnie w historię niezapowiedzianej wizyty swojej dziewczyny w jego domu rodzinnym. 

Okazało się, że jego luba, mając dość związku w ukryciu, potajemnie skontaktowała się z jego mamą i umówiły się, że dziewczyna przyjedzie do nich na niedzielny obiad, robiąc w ten sposób niespodziankę Leonowi i reszcie rodziny. 

Największą niespodziankę zrobiła jednak  wszystkim Klaudusia, która po nocnych baletach nocowała u swojej psiapsi. Po powrocie z klubu obydwie rzuciły się od razu do spania, toteż Klodzia dokonywała czynności toaletowych dopiero przed obiadem. Pech chciał, że wynurzyła się z łazienki owinięta tylko ręcznikiem dokładnie w momencie, gdy do domu weszła partnerka Leo.

Zobaczywszy, że jakaś obca kobieta rzuca się na szyję chłopakowi, który dla niej ciągle pozostawał nieosiągalny, Klotylda poczuła, że ma już dość jego ekscesów z innymi babami i huknęła jak z armaty:

– Dlaczego ta stara raszpla cię obłapia?! Leo, kim ona jest!

Zabrzmiało to zupełnie tak, jakby biedaczek prowadził podwójne życie i tak też chyba odebrała to jego dziewczyna. Spojrzała jeszcze na roznegliżowaną, naburmuszoną nastolatkę, która już samą postawą oznajmiała, że to ona jest tutaj panią Leonową i również huknęła, ale z prawego sierpowego.

Cios może i nie był mocny, biorąc pod uwagę, że zadała go drobna blondynka, a nie taki, na przykład, karku Robercik z dyskoteki. Jednak Leo, zaskoczony po wystąpieniu Klaudusi, stał z rozdziawioną buzią i gdy przyjął uderzenie w twarz, dolne zęby stuknęły o górne, powodując uszkodzenia natury dentystycznej.

Leonowi ukruszył się dolny ząb, a z górnego wypadła mu plomba, natomiast wojownicza dziewczyna wypadła z domu, nim ktokolwiek zdołał jej cokolwiek wyjaśnić i tyle ją widzieli.

***

Podczas gdy brat Donaty opowiadał mi tę mrożącą krew w żyłach historię, małżonkowie z poczekalni wymienili się miejscami i teraz to starsza kobieta zakończyła już właśnie swoją wizytę. Zapłaciła za siebie i zbolałego nad wyraz męża, a następnie pomału ruszyli do wyjścia.

Tymczasem Rodzicielka wyłoniła się ze swojego królestwa tortur i nakryła mnie z Leonem na przyciszonej rozmowie za biurkiem.

– Dobrawo, co to za spoufalanie się z pacjentami? – Pogroziła mi palcem.

– To jest właśnie brat od mojej koleżanki, o którym wspominałam wam w sobotę. – Usprawiedliwiłam się i dokonałam prezentacji kumpla w jednym.

– Czyli ten ociekający testosteronem Leonidas, który próbował cię odbić Jeremiaszowi?! Teraz nachodzi cię w pracy? – grzmiała rozjuszona Rodzicielka.

– Nie mam pojęcia, o czym pani mówi, ale to na pewno jakieś nieporozumienie! – odezwał się przerażony Leo, a ja poparłam go żarliwym kiwnięciem głową. – Ja do pani dzisiaj dzwoniłem, że mnie boli...

– Taaak? – przerwała mu mamita, nagle grzecznie i przymilnie, ale z dziwnym błyskiem w oku. – W takim razie zapraszam na fotel. Teraz dopiero pan zobaczy, czym jest prawdziwy ból.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ale Klotylda odwaliła numer Leonowi! Ciekawe, jak chłopak to teraz wyjaśni? O ile zejdzie żywy z fotela dentystycznego Rodzicielki... xD

No i w końcu Dobrawa zaczęła zauważać pewne oczywiste rzeczy!

Czy fanki Siostera są zadowolone z jej występu? ;>

Dajcie znać, jak Wam się rozdział podobał i do przeczytania! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top