1. Dobrawus Pospolitus

Uf, no to zapraszam na pierwszy rozdział! Stresuję się jak przed maturą, a to moje dziecko chciało zakładać czerwone majtki na zakończenie roku szkolnego w grupie maluszków, więc chyba mamy rodzinnie obniżoną tolerancję na stres xD Zatem czytajcie i komentujcie, abym mogła się pośmiać i odstresować! Bądźcie moim natchnieniem, że świat zmienię przeświadczeniem... :D

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

/Czego by o niej nie rzec, to Dobrawus Pospolitus jest zwierzęciem zdecydowanie ciepłolubnym i marudzi, gdy temperatura powietrza spada poniżej bezpiecznego poziomu 20 stopni, określonych niegdyś przez pewnego mądrego pana zwanego Celsjuszem. Coby nie popadać w skrajności, wyciskające z człowieka siódme poty upały też nie powodują u tego gatunku szczęścia, jednak najgorzej Dobrawus Pospolitus nie znosi chyba dwóch zjawisk pogodowych: urywającego łeb wiatru i dusznego, parnego powietrza, w którym siekiera by się utrzymała bez specjalnej pomocy z zewnątrz./*

***

Posiadam niewyjaśniony dotąd dar przyciągania do siebie nieszczęść, w dodatku stereotypowo chadzających parami. Dzisiaj wyjątkowo udało mi się wyjść z domu nie zabijając się na schodach o niezawiązaną sznurówkę, co było aspektem zdecydowanie pozytywnym; niestety od razu dla równowagi musiałam stwierdzić, że na dworze nie dość, że można się udusić z powodu jakiegoś zatykającego płuca kisielu, a nie powietrza, to na dodatek wieje kretyński wiatr. Wiucha kłakami naokoło głowy i robi na niej coś, co artystycznie nazwać by można wielkim kołtunem. To po pierwsze. Po drugie, by tradycji stało się za dość, w atmosferze tropiku urozmaiconego huraganem, goniłam za uciekającym autobusem, którego kierowca z satysfakcją i z wrednym uśmiechem na ustach zamknął mi drzwi przed nosem i radośnie odjechał z przystanku. Co prawda wrednego uśmiechu kierowcy nie mogłam zobaczyć z przyczyn technicznych, ale za to doskonale sobie go wyobraziłam i lekki szlag zaczął mnie trafiać.

Do przybytku wiedzy trafiłam więc pieszo, prawie że na styk. Na wstępie nadziałam się na stęsknioną po dwudziestoczterogodzinnej rozłące Kędziora, która wygłosiła nadzwyczaj jak na nią miłe słowa powitania.

- Chlorello jedna, dłużej się nie dało? Czekam tu już z pół wieku na ciebie, duszno w tym holu jak nie wiem! Zaraz dzwonek, pospiesz się.

- Też cię kocham, Kędzior, miłością namiętną i nieodwzajemnioną... - na te słowa przyjaciółka popatrzyła na mnie jakoś dziwnie - ale proszę cię, nie wyjeżdżaj mi na starcie z biologią.

Kędzior zdecydowanie się zacięła, otwierała i zamykała buzię kilka razy, jakby nie umiała się zdecydować, czy powiedzieć to, co miała na końcu języka, czy też może dać sobie siana. Co było do niej niepodobne o tyle, że zawsze waliła prosto z mostu. ZAWSZE. W końcu rozejrzała się dookoła, popatrzyła na tabuny uczniów kręcące się w szkolnym holu i, nie uwierzycie - zniechęcona nagle, machnęła na mnie ręką. Kędzior mi nie przygadała?!

- Poszukaj sobie innego obiektu westchnień. - westchnęła przygnębiona nie wiadomo czym. Po sekundzie jednak wyraz małpiej złośliwości wrócił jej na twarz i dodała z przekąsem - A z biologią radzę ci się zaprzyjaźnić tym bardziej, że podobno grozi ci dwója na koniec roku. Dosyć marnie.

- Weź się uderz.

- A ty uczesz! - przyjaciółka wskazała na mój kołtun. O! Czyli już nie muszę się martwić jej dziwnym, melancholijnym nastrojem i przerwą w dostawie agresji słownej w kierunku mojej osoby. Kędzior znowu zaczęła pluć jadem, to znaczy wszystko z nią w porządku. Uff!

***

Co do kołtuna na mojej głowie, Kędziorowi dobrze było mówić o rozczesaniu go, bo jej świętych i nienaruszalnych loków żaden wiatr tknąć nie śmiał i wiać mogło sobie bez ustanku, a jej włosy i tak tylko niewinnie falowały, by natychmiast powrócić na swoje poprzednie miejsce, gdy tymczasem ja miałam swoje w oczach, uszach, buzi i w ogóle nagle na świecie nie było nic oprócz moich włosów. Dodać należy, że później za Chiny nie dało się ich doprowadzić do porządku bez pomocy grzebienia, zwanego przez Kędziora Różowym Narzędziem Tortur, i dziesięciu minut walki z kołtunami. Jak na warunki szkolne i moje spóźnialstwo było to niewykonalne, toteż musiałam przez siedem godzin wyglądać jak siedem nieszczęść, akurat tak po jednym nieszczęściu na każdą godzinę lekcyjną.


Zanim zdążyłam zabłysnąć przed Kędziorem jak sardyna w oleju jakąś niezwykle ciętą ripostą na temat włosów, biologii czy czegokolwiek, usłyszałam jak przyjaciółka drze mi się za uchem.

- Ej Ty! Oślepłeś nagle, nie widzisz nas? Gdzie tak lecisz, goni cię kto?

- Co tak cicho? Jeszcze cię w sąsiednim powiecie nie usłyszeli. - skrzywiłam się, uciskając podrażniony narząd słuchu. - Poza tym sama mnie poganiałaś, że zaraz dzwonek, a jego się czepiasz, że biegnie pod klasę - powiedziałam, kiedy mi przestało dzwonić w uszach.

Ej Ty łaskawie zdecydował się zmienić kierunek ruchu i podszedł do nas, swoich "ulubionych dziewoi do towarzystwa".

- Ku tobie tak dążyłem, Kędziorku mój drogi, niestrudzenie przedzierając się przez tę dzicz szkolną, ale mnie trochę zwiało z kursu, przeciąg tu jest niemożliwy.

- Bo za oknem mamy huragan, jakbyś nie zauważył - wycharczałam nienawistnie, spoglądając w stronę okna, za którym wiatr teraz targał dla odmiany koronami drzew, nie moimi włosami.

- Co ty tam mruczysz pod nosem? Mów do mnie normalnie albo napisz na kartce, bo i tak nie rozumiem - kto jak kto, ale Kędzior zawsze mnie rozumiała bez słów.

- Mówię, że wiatr naparza dzisiaj jak jasna sosenka!!! Teraz słyszysz?!

- I to niby ja się drę... - w odpowiedzi na swoje słowa Kędzior otrzymała zaszczytną okazję podziwiania mojego języka.

- Ale i tak mimo tego wiatru jest okrutnie gorąco - uprzejmie zauważył Ej Ty.

- Nie jest gorąco, tylko parno - uświadomiłam go, jednocześnie w drodze spóźnionego rewanżu podziwiając język jego kędzierzawej siostry.

- No mówię przecież, że gorąco - skwitował tylko Ej Ty.

- Gorąco jest, jak świeci słońce, a dzisiaj słońca nie ma! Czujesz tę subtelną różnicę?

- Nie. Mnie jest po prostu gorąco.

- Ale to przez to, że jest tak duszno i nie ma czym oddychać!

- A nie wystarczy krócej powiedzieć, że jest gorąco?

- Ej Tyyy! - zawołał ktoś ze schodów, i w tym momencie zaterkotał dzwonek oznajmiający początek lekcji. Kędzior obróciła się na pięcie i pomaszerowała na swoją ukochaną biologię, a ja pobiegłam za Ej Ty, który triumfował zwycięstwo w naszym pogodowym sporze.

Jako że moja kędzierzawa przyjaciółka na początku swojej licealnej kariery zdecydowanie uparła się na profil biologiczno-chemiczny, na którego samą nazwę reagowałam gęsią skórką, to nie pozostało mi nic innego niż zakotwiczenie się w jednej klasie z jej upośledzonym meteorologicznie braciszkiem (gorąco, pfff, akurat!). Z tego też powodu ani Ej Ty, ani ja nie dołączyliśmy do Kędziora, tylko właśnie udaliśmy się po schodach na drugie piętro, do pracowni polonistycznej.

Osobne lekcje i ograniczony kontakt z najlepszą koleżanką zapewne większości dziewczyn wydawałyby się katorgą i karą od losu, natomiast nam to o dziwo pozwalało nie oszaleć ze sobą i docenić jeszcze bardziej czas spędzany wspólnie na przerwach czy poza szkołą. Gdybyśmy całe osiem godzin kisiły się razem w jednej ławce, to zaręczam, że po dwóch dniach plułybyśmy jadem na swój widok, a męska część populacji szkolnej zaczęłaby na prędce kombinować skądś dmuchany basen i sto litrów kisielu na walkę skłóconych samic. Dlatego dawkujemy sobie z Kędziorkiem naszą miłość i póki co wychodzi nam to na dobre.

Czego nie mogę powiedzieć o kędziorowym bliźniaku, bo Ej Ty to mi wychodzi, ale co najwyżej bokiem. Stąd wiem, że gdyby na jego miejscu była siostra, to już dawno nie określałybyśmy się mianem przyjaciółek. Za to moją relację z męskim przedstawicielem rodu Kędzierzawych ratuje chyba jedynie różnica płci; jeśli Ej Ty w dniu narodzin również okazałby się dziewczyną, jestem więcej niż pewna (a rzadko bywam czegokolwiek pewna!), że spędzając całe dnie z nim pałętającym się w pobliżu, na ten moment już by mnie nie było w tej szkole.

Serio, ten człowiek jest tak męczący, że każda rozmowa z nim wznosi mnie na wyżyny cierpliwości i szlifuje moją lichą umiejętność hamowania morderczych zamiarów wobec niego. Nie wiem czemu, ale jakoś łatwiej mi go znosić ze świadomością, że to tylko facet i że traktować go muszę jak faceta - z kilometrowym dystansem. Ale wiecie co? Równocześnie tak się przyzwyczaiłam do jego irytującej obecności zawsze gdzieś w ławce obok, podczas przerw i czasem popołudniami, że nie wyobrażam sobie co bym zrobiła, gdyby ten inteligentny inaczej pawian dołączył jednak do swojej siostry na biol-chemie.

A'propos inteligentnych inaczej! Weź tu rozmawiaj człowieku z takim - nie dość, że się nie zna, to jeszcze postawi na swoim i ucieknie, żeby go czasem nie zbić znowu z pantałyku. Huragan i parówa stulecia, a ten się będzie kłócił, że po prostu gorąco! Faceci...!

Tak się zatopiłam w tym wewnętrzym strumieniu świadomości pod adresem Kędziora i Ej Ty, że nie zauważyłam nawet kiedy dotarłam już na drugie piętro. Wciąż jeszcze zamyślona, niejako na autopilocie zaczęłam się kierować ku drzwiom od pracowni, a ponieważ treść moich rozważań mnie nieźle zbulwersowała, to ruszyłam chyżo, nabuzowana emocjami, niczym dzik nacierający na żołędzie.

Ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu nagle odbiłam się z impetem od czegoś, a raczej kogoś, i z gracją hipopotama klapnęłam na tyłek na środku wyludniającego się już korytarza szkolnego. Okazało się, że to mój cudowny kumpel chyba telepatycznie podsłuchał kalumnie, które rzucałam w duchu pod jego adresem i idąc przede mną, znienacka stanął jak wryty i obrócił się, z wyrazem twarzy naznaczonym skruchą.

Niestety, okazało się również, że nie tylko mój duch był nabuzowany emocjami, ale także jelita i gdy lądowałam na posadzce, w zapadającej dokoła ciszy dało się wyraźnie usłyszeć głośny, pierdzący dźwięk, wydobywający się spomiędzy moich pośladków. Wszyscy koledzy i koleżanki, którzy zdążyli już prawie wejść za nauczycielem do klasy, wyjrzeli z powrotem na zewnątrz akurat na ten moment i idealnie na czas, by usłyszeć natchnione wyznanie Ej Ty:

- Wiesz co? Chyba jednak miałaś rację, że jakaś duszna tu dziś atmosfera...

***

Jak się pewnie domyślacie, odwalenie takiego numeru jeszcze przed pierwszą lekcją poskutkowało tym, że cały dzień mijał mi wyjątkowo powoli i faktycznie w bardzo gęstej atmosferze; na szczęście ludzie z klasy chyba jednak wyjrzeli na korytarz o kilka sekund za późno albo też ekscesy dźwiękowe mojego tyłka zabrzmiały ciszej, niż myślałam, bo koledzy naśmiewali się tylko z mojego upadku, darując sobie jakiekolwiek uPIERDliwe komentarze. Mimo to siedziałam przez sześć lekcji jak na szpilkach, denerwując się czy ktoś jednak nie powie czegoś na ten wstydliwy temat lub czy ten pajac, sprawca całego zamieszania, znowu z czymś kompromitującym nie wyskoczy. W dodatku naprawdę było duszno i ledwo miałam czym oddychać, a koszulka aż kleiła się od potu do moich przygarbionych pod ciężarem istnienia pleców.

W pewnym momencie, tuż przed dzwonkiem na ostatnią tego dnia lekcję, którą miała być, a jakżeby inaczej, moja znienawidzona biologia, usłyszałam zawodzący jęk:

- Eeee, ludziska, ktooo idzie na waaaksy z bioooli? - z czeluści korytarza, wlekąc się powłóczystym krokiem, wyłonił się niespiesznie niejaki Piter Pan, czarna owca naszej klasy, jeśli nie całej szkoły. Koleś słynął z tego, że był strasznie rozlazły zarówno ruchowo, jaki i umysłowo; już któryś raz kiblował w drugiej klasie, mając wielkie chęci, by dobrnąć wreszcie do matury i zakończyć edukację jak Pan Bóg przykazał; cóż z tego, jeśli na dobrych chęciach Piter poprzestawał i nie umiał zupełnie zmobilizować się ani do nauki, ani nawet do zbyt częstego pojawiania się w przybytku wiedzy. Dorosły już chłop, a nadal zachowywał się jak mały, rozleniwiony uczniak, stąd od jego imienia - Piotr - i nazwiska - Panecki - zaczęliśmy go z Kędzierzawymi nazywać Piter Pan.

Normalnie stroniłam od wszelkich kontaktów z tym rozlazłym gamoniem, ale w tamtym momencie mojej egzystencji - okropna pogoda, poranna wtopa, później wielogodzinne napięcie i na koniec jeszcze widmo tortur na biologii - to wszystko sprawiło, że od razu zgłosiłam Piterowi chęć towarzyszenia mu podczas średnio legalnej formy opuszczenia budynku szkolnego, którą właśnie wszystkim zaproponował.

Okazało się, że jakoś poza mną nikt nie przejawiał zainteresowania wagarami w towarzystwie Pitera, aż zrobiło mi się głupio, że tylko ja się tak wyrwałam. Ej Ty popatrzył na mnie spod byka i popukał się palcem w czoło, natomiast Panecki dostał niespotykanego przypływu wigoru i pociągnął mnie za łokieć w kierunku wyjścia ze szkoły, ledwo zdążyłam złapać leżący pod drzwiami klasy plecak i jak to ja, potknęłam się przez ten pośpiech o własne nogi.

Wtedy rozległo się w całej szkole „drrrrrrrrrryń", a równo z dzwonkiem zza rogu wynurzyła się babka od biologii, piastując w objęciach wielki plik kserówek. Czy nie oczywistym jest, że Piter Pan, łajza jakich mało, w tym dokładnie momencie wypuścił mój łokieć, który do tej pory ciągle ściskał i dał nura do męskiego kibla, żeby biologica go nie zauważyła? Przez co ja, nietrzymana już przez nikogo, poleciałam siłą rozpędu mojego wcześniejszego potknięcia wprost na profesorkę?

Pfff, to jeszcze nic! Może dołożymy do tego fakt, że właśnie wtedy wyszła z szatni grupa uczniów z profilu sportowego, a wśród nich musiał się oczywiście znaleźć Mieszko - mój wymarzony rycerz na białym koniu, który chyba jeszcze nie wiedział, że do niego wzdycham i że przypisałam mu taką rolę, bo zamiast rączo ruszyć mi na ratunek, razem z kumplami miał ubaw po pas, śmiejąc się najgłośniej z nich, gdy wylądowałam w objęciach biologicy. Zaskoczona kobieta automatycznie wyrzuciła w górę wszystkie papiery, żeby móc mnie złapać, ale chyba niezbyt twardo stąpała po ziemi, bo ze mną w ramionach, kilkukrotnie zatoczyła się chwiejnie, co wyglądało jakbyśmy wirowały w romantycznym tańcu na środku szkolnego korytarza, w deszczu spadających nam pod nogi kart pracy z biologii i przy akompaniamencie rechotu Mieszka i jego giermków. Oraz złowieszczego zgrzytania zębami profesorki, która, nie wiedzieć jakim sposobem, nagle w moich oczach zamieniła się w tygrysa szablozębnego.

/Dobrawus Pospolitus to zwierzę narowiste i nieprzewidywalne; od innych gatunków w szkolnej dziczy różni się tym, że ruszając do ataku na swoją ofiarę, rusza na pewną śmierć. W dodatku okazuje się, że to ofiara jest tak naprawdę drapieżnym napastnikiem, a Dobrawus Pospolitus - ofiarą. Ofiarą losu./*

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

I jak, i jak? Dawajcie znać, bo zaraz tu pęknę! I zamiast następnego rozdziału będziecie podziwiać moje flaki, buahaha :P

07.07.2022 - mały edit; rozbudowałam trochę rozdział, żeby dodać mu smaczku emocji, teraz coś się zadziało! Biedna Dobrawa, tak się tu bawimy jej kosztem, jesteśmy nielepsi niż ten Mieszko-śmieszko xD

*Czytała Krystyna Czubówna.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top