Prolog

Boli mnie głowa. Czuje krew zasychającą mi na karku i we włosach. Słyszę dźwięk jakby zatapiania się czegoś ostrego w ludzkie ciało.

Otwieram oczy i widzę. Widzę ciemnoskórego, łysego mężczyznę w sile wieku wyciągającego z klatki piersiowej Sensei moją katanę. Ona upada. Jej białe kimono plami się krwią tak jak jej srebrne włosy.

-Zostaw ją!- próbuje krzyknąć jednak wychodzi mi jedynie zbolały szept, który w ciszy lasu dosięga zabójce.

Odwraca się w moją stronę. Jego policzek znaczy świeża rana a szara koszula jest przecięta na wysokości serca. Kremowe spodnie są lekko zroszone posoką. Czyją? Moją czy mej Siostry?

Spogląda na mnie zimnym wzrokiem. Jest w nim jednak coś takiego, że już uważa mnie za martwą. Rzuca kataną tak, że czarne ostrze wbija się przede mną i plami mój policzek krwią Czystej. Odchodzi.

Próbuję wstać lecz nie mogę. Ciało nie chce mnie słuchać. Próbuję kolejny raz. Udaje mi się ruszyć ręką. Prubuję. Siadam. Opieram się na mieczu by wstać. Wyjmuję go z ziemi.

-To nie ja powinnam go zabić.
Patrzę na martwą Sensei.

-To powinnaś być Ty, Sensei- mówię cicho. Otrzepuje swoją katanę z krwi i chowam ją do pochwy. Zabieram z rąk Sensei jej czyście białą katanę. Białą jak jej dusza.

Moje są czarne. Dusza i miecz.
Z zamiarem zabicia idę w stronę, w którą zmierzał nieznajomy.
Ścieżka jest prosta. Słyszę jeszcze kroki tego mężczyzny. Wyciszam swoje. Obniżam postawę chowając się za każdym możliwym drzewem. To polowanie. Za łatwe polowanie. Jakby zwierzyna chciała by ją wytropiono i zabito.

Po kilkudziesięciu metrach wychodzimy na polanę. Przecina ją wąska wstążka strumyka. Ranny podchodzi do niego i obmywa swój policzek wodą.

Zakradam się z jego plecy, co nie jest trudne. Świerza trawa wycisza moje kroki a szmer strumyka pozwala ukryć mój przyspieszony oddech. Zamachuje się by zciąć mu głowę. On odwraca się. Widzę jego oczy tuż przed cięciem.
Fioletowe tęczówki Kurtów pragnące śmierci to nader rzadki widok.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top