2. Jak poderwać kogoś na kota

Piątek był moim dniem wolnym od pracy. W zasadzie wcale nie chciałam go brać, ale moja szefowa, Beatrice, włożyła mnie do jednego worka z całą moją rodziną i uznała, że na pewno będę chciała przygotować się na równonoc jesienną. A skoro i tak miałam zaległy urlop, kazała mi nie przychodzić do pracy i nie dała się nawet odezwać. Nie, żeby mi to specjalnie przeszkadzało. Nawet dzień wolny bez planów był lepszy od wstawania o siódmej, żeby na ósmą zdążyć do biblioteki.

Przedpołudnie postanowiłam więc wykorzystać na sprzątanie i gotowanie w oczekiwaniu na przyjście Charlie, a potem także na wizytę u miejscowego weterynarza. W zasadzie to ostatnie uczyniłam bardzo chętnie, mimo że szłam jedynie na okresowe szczepienie mojego kota, Chandlera. Zapakowałam kota do transportera i, jak zwykle pieszo, chociaż nadal mocno padało, udałam się do gabinetu weterynaryjnego.

Na szczęście znajdował się niedaleko, ledwie parę ulic od mojego domu. Niewielki, wciśnięty między dwa sklepy odzieżowe punkt składający się zaledwie z poczekalni i jednego gabinetu. Zielony szyld nad wystawą głosił, że w tym miejscu przyjmuje doktor weterynarii Ross Shepard. Zdjęłam z głowy kaptur bordowej kurtki przeciwdeszczowej i wkroczyłam do środka, niosąc przed sobą syczący cały czas transporter. Chandler bardzo nie lubił deszczu, nawet jeśli podróżował z dachem nad głową.

W poczekalni było zupełnie pusto; przechylony przez kontuar recepcji, doktor Shepard rozmawiał wesoło ze swoją recepcjonistką, Eleanor. Eleanor mieszkała dwa domy ode mnie i była bardzo sympatyczna: kiedy się wprowadziłam, przyszła nawet do mnie z ciastem. Zdaje się, że mieszkała sama ze swoimi czterema kotami i chyba widziała we mnie bratnią duszę. Mimo że wiedziała, z jakiej rodziny pochodziłam. Pewnie dlatego przefarbowała się na wściekle rudy kolor. Była jakieś dziesięć lat starsza ode mnie, miała nadwagę i najsłodszy uśmiech, jaki widziałam.

– Margo! – ucieszyła się na mój widok, uśmiechając do mnie szeroko. – Mam nadzieję, że Chandlerowi nic się nie stało?

Odpowiedziałam uśmiechem i ze stęknięciem postawiłam transporter na kontuarze. Skurczybyk ważył ładnych kilkanaście funtów.

– To tylko okresowe szczepienia – odparłam, po czym przeniosłam wzrok na weterynarza. – Dzień dobry.

Zaczęłam się trochę denerwować, ale niepotrzebnie. Doktor Shepard wyprostował się, włożył ręce do kieszeni białego kitla i posłał mi niebieskie, wesołe spojrzenie. Miałam wrażenie, że moje serce na moment przestało bić.

– Dzień dobry, panno McKenzie – odpowiedział, po czym zrobił zachęcający gest ręką. – Zapraszam do środka. Akurat nie mam żadnych innych pacjentów.

Kiedy sięgnęłam po transporter, ubiegł mnie i sam wziął go do ręki, za co podziękowałam nieco nerwowym uśmiechem. Podchwyciłam niedowierzające spojrzenie Eleanor, która kręciła głową z dezaprobatą (uważała, że dawno powinniśmy zacząć mówić sobie po imieniu), ale zignorowałam ją i poszłam przodem do gabinetu. Doktor Shepard szedł za mną, robiąc jakieś wesołe uwagi na temat pogody i mojej przemoczonej kurtki.

Problem w tym, że Ross Shepard miał dziewczynę. A szkoda, bo naprawdę mi się podobał. Jako jeden z niewielu facetów w Inverness zachowywał się wobec mnie całkiem normalnie, przyjaźnie, był też bardzo przyjemny dla oka. Miły uśmiech, regularne rysy twarzy, niebieskie oczy, zgrabny nos, nieco rozczochrane, jasnobrązowe włosy – to wszystko czyniło z niego mężczyznę przystojnego i o dużym powodzeniu wśród miejscowych samotnych kobiet. Poza tym miał też ujmujące, grzeczne usposobienie, był wysoki i szczupły, a starannie wyprasowane koszule zawsze świetnie na nim leżały. Może nie był to do końca mój typ, ale nawet na mnie robił bardzo pozytywne wrażenie.

Niestety, miał jedną wadę. Zazdrosną dziewczynę, która często wpadała do niego do gabinetu, gdy pracował.

– Dobrze, zobaczmy więc naszego małego pacjenta. – Weterynarz otworzył transporter i nie bez problemów wyjął syczącego Chandlera, który bardzo się opierał. Parę razy nawet go zadrapał. Rzuciłam się do przodu.

– Może ja...

– Spokojnie, dam sobie radę. – Ross uśmiechnął się lekko. – Co by ze mnie był za weterynarz, gdybym nie dał? Na co szczepimy, na wściekliznę?

Potwierdziłam mruknięciem, opierając się o stół zabiegowy, na którym postawił transporter z Chandlerem. Weterynarz w końcu wyjął mojego kota i zaczął go uspokajająco głaskać, na co Chandler zareagował głośnym mruczeniem. To nie było w jego stylu, zazwyczaj bał się obcych, no i z pewnością nie lubił chodzić ze mną do gabinetu weterynaryjnego.

Ross zadał mi kilka standardowych pytań o samopoczucie Chandlera, upewnił się, że nie był na nic chory, a potem uważnie go obejrzał. Wyglądało na to, że wszystko z nim było w porządku i spokojnie można go było zaszczepić.

– Potrzyma go pani teraz? Przygotuję szczepionkę. – Posłusznie przejęłam zwierzaka od weterynarza i zaczęłam wodzić za nim wzrokiem po pomieszczeniu, odruchowo głaszcząc kota. Mężczyzna krzątał się, przygotowując odpowiednią igłę i szczepionkę. – W zasadzie to nigdy nie pytałem... Dlaczego Chandler? Czyżby wielbicielka kryminałów?

– Tak, właściwie to tak – przyznałam. – Lubię Raymonda Chandlera. No wie pan, Kłopoty to moja specjalność...

– Nie wygląda pani na kogoś, komu pasowałby ten tytuł – zaśmiał się, wracając do mnie już z pełną strzykawką i środkiem dezynfekującym. – Na czarownicę zresztą też nie. Raczej wygląda pani... całkiem normalnie. A tak poza tym, jestem Ross.

Serce mi podskoczyło, gdy wyciągnął do mnie dłoń w jednorazowej rękawiczce. Już nawet to mi nie przeszkadzało; chwyciłam mocno Chandlera lewą ręką, bo próbował się wydostać na wolność, zapewne domyślając się, co się święciło, a drugą mu podałam.

– Margo – powiedziałam nieco zachrypniętym głosem.

– Już dawno miałem ochotę to zrobić – przyznał z zadowoleniem, zabierając się za szczepienie. Najpierw zdezynfekował odpowiednie miejsce na skórze kota, a potem przykazał mi mocno go trzymać. Ani się oboje obejrzeliśmy, a już było po krzyku. – Masz bardzo ładne imię.

– Dziękuję – bąknęłam, próbując zmusić Chandlera, żeby wrócił do transportera. – Dostałam je po założycielce naszego rodu. To podobno była wielka czarownica. Zupełnie nie jak ja.

Te ostatnie słowa dodałam chyba ze względu na niego. Wolałabym, żeby widział we mnie kobietę, a nie czarownicę, nawet jeśli to nie miało znaczenia. I tak nic nie mogłoby z tego wyjść.

– Tak, słyszałem opowieści o Margo McKenzie. – No tak, czasami zapominałam, że Ross też wychowywał się w Inverness, był wystarczająco starszy ode mnie, żebym nie spotkała go po drodze w żadnej szkole. Przekroczył chyba niedawno trzydziestkę. – Zawsze mnie fascynowały. Może kiedyś opowiedziałabyś mi o tym coś więcej osobiście, co?

Serce znowu mi podskoczyło. Spokój, głupie serce!

– Nie widzę problemu – odpowiedziałam beztrosko, starając się obrócić to w żart. – Może przy okazji którejś kolejnej wizyty z Chandlerem.

– Chociaż bardzo lubię Chandlera, myślałem raczej o czymś po pracy – sprostował swobodnie, bez najmniejszego zawahania. Zagapiłam się na niego przez moment, przez co straciłam czujność i dałam się chlasnąć Chandlerowi po dłoni pazurem. – Może jakaś wspólna kolacja? Przychodzisz tu prawie rok, a ja praktycznie nic o tobie nie wiem.

Spuściłam wzrok na transporter kota.

– Każdego swojego klienta zapraszasz na kolacje? – zapytałam lekko. Ross zaśmiał się i pokręcił głową.

– Nie, nie każdego. Tylko tych ładnych i czarujących.

Spojrzałam na niego spod rzęs, wahając się ciągle. Pamiętaj, że on ma dziewczynę!, pisnął głos w mojej głowie.

Zamknij się, głosie!, poleciłam mu stanowczo, ale na niewiele się to zdało. Nadal pamiętałam o irytującej Danie, dziewczynie Rossa. Chociaż bardzo chciałam zepchnąć ją na dno umysłu, nie potrafiłam. Rany, babcia za dobrze mnie wychowała.

– A twoja dziewczyna nie będzie o to zła? – poddałam więc, nadal starając się brzmieć beztrosko. Jakby w ogóle mnie to nie obchodziło. Zachowuj się naturalnie, McKenzie, poleciłam sobie w myślach. – Nie chciałabym mieć z jej powodu jakichś problemów, gdyby pomyślała sobie za dużo czy coś. No wiesz...

– Wiem, ale nie musisz się tym przejmować. To, co myśli Dana, to już teraz tylko jej sprawa – odpowiedział Ross ze smutnym uśmiechem. – Rozstaliśmy się jakiś miesiąc temu. Dziwne, że nic nie słyszałaś, myślałem, że Eleanor ci wspomni.

Nie, Eleanor nic nie wspominała, może dlatego, że ostatni miesiąc spędziłam praktycznie wyłącznie w pracy albo na kanapie w moim salonie. Wolałam jednak nie przyznawać się na głos, jak marne było moje życie towarzyskie. Z mojej własnej winy zresztą, bo wolałam zakopać się pod kocem z książką i kieliszkiem wina, niż dać się wyciągnąć Charlie na drinka. Prawdopodobnie byłam jedynym tak beznadziejnym przypadkiem – równocześnie chciałam znaleźć jakiegoś normalnego faceta i nie robiłam nic, żeby to osiągnąć.

– Jakoś się nie złożyło – bąknęłam. – Ale w takim razie bardzo mi przykro. Chyba długo ze sobą byliście, nie?

– Za długo – zaśmiał się. – Od studiów. Dana... oczekiwała od życia czegoś trochę innego niż ja. Pozmieniały nam się plany i nie mogła tego przeżyć. Ale nie mówmy już o tym, proszę. To co z tą kolacją? Mogę cię zaprosić?

Przez moment wpatrywałam się w niego bez słowa, nie będąc w stanie zrobić nawet jednego ruchu. Miałam do tego faceta słabość przez ostatnie ponad pół roku, odkąd chodziłam do niego z Chandlerem. Nigdy wcześniej nie przeprowadziliśmy tak długiej konwersacji i nigdy wcześniej nigdzie mnie nie zaprosił. Jasne, rozmawialiśmy, śmialiśmy się czasem, ale to nigdy nie było nic głębokiego. A teraz co, urwał się ze smyczy i od razu szukał innej dziewczyny?

– Jasne – odpowiedziałam w końcu beztrosko, skacząc na główkę. A co, raz się żyje! – Masz jakąś wizytówkę?

Pewnie miałam ich ze sto, ale nie byłam w stanie sobie tego przypomnieć. Podał mi dwie – jedną schowałam do portfela, a na drugiej nabazgrałam numer mojej komórki, zanim mu oddałam. Ross spojrzał na nią z zadowoleniem i lekkim uśmiechem.

– Zadzwonię – obiecał. Zaśmiałam się.

– Tak zrób – odpowiedziałam idiotycznie. Skrzywiłam się, na szczęście tego nie widział. – Trzymam cię za słowo.

Uciekłam z gabinetu, zanim zdążyłam powiedzieć coś jeszcze głupszego. Zatrzymałam się dopiero przy recepcji, ponownie położyłam na kontuarze transporter z Chandlerem i pochyliłam się do Eleanor, żeby zapłacić za wizytę.

– Nie kasuj tej pani – usłyszałyśmy nagle głos Rossa, który wychylił się za mną z gabinetu. Poczułam rumieniec wypełzający mi na policzki. – Tym razem nie będziesz nic płacić. Przynajmniej będziesz miała u mnie dług, Margo.

Kiedy wyszedł, Eleanor niemalże przewiesiła się przez blat, z ekscytacją pytając o przebieg naszej rozmowy. Jak się okazało, wiedziała już o zerwaniu z Daną i podejrzewała randkę, zwłaszcza gdy usłyszała, jak Ross zwrócił się do mnie po imieniu. Moje zmieszanie zresztą też musiało jej co nieco wytłumaczyć.

– Przecież widziałam, że przez ostatnie miesiące robiłaś do niego maślane oczy – szepnęła tonem spiskowca, wyraźnie zadowolona. – Nie można przepuścić takiej okazji, nie? Ross to łakomy kąsek, sama bym się nim zainteresowała, gdyby w ogóle na mnie spojrzał. I uwierz, inne kobiety już zwęszyły, że jest sam. Musisz kuć żelazo, póki gorące. Umówiliście się, co?

Z zażenowaniem pokręciłam głową.

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Czyli tak! – pisnęła z radością. – No i dobrze, wolę ciebie od tych wszystkich głupich lasek, co tu przychodzą. Z tobą nigdy przynajmniej nie można się nudzić.

– Dlatego, że jestem czarownicą? – poddałam lekko. Eleanor skinęła poważnie głową.

– Twoja rodzina już o to zadba – przyznała z rozbawieniem. – Przyznaję, każdy facet, który się z tobą zwiąże, będzie miał z nimi ciężko, ale Ross sam ma dużą rodzinę, więc pewnie nie będzie mu to przeszkadzało.

– Uważaj, bo zaraz zaproponujesz mi datę ślubu – prychnęłam. – To nic takiego. Dałam mu tylko swój numer. Nawet się jeszcze nie umówiliśmy.

– „Jeszcze" jest tutaj słowem kluczowym. – Eleanor mrugnęła do mnie. – A teraz zmykaj, nie chcesz się chyba spóźnić na sabat, nie?

– Nie idę na żaden sabat, Eleanor – westchnęłam, chwytając do ręki transporter z Chandlerem. – Naprawdę, spodziewałabym się po tobie, że sama do tego dojdziesz.

– Niby tak, ale cały czas mam nadzieję, że jednak namówię cię na używanie zaklęć. To byłoby takie bajeranckie! Chciałabym to kiedyś zobaczyć.

Wyszłam na zewnątrz, wciąż kręcąc z niedowierzaniem głową i wolną ręką nakładając na głowę kaptur. Eleanor była chyba najbardziej ciekawskim stworzeniem, jakie znałam. Chociaż jednak ja z kolei byłam raczej skryta, nie przeszkadzało mi to w niej. Była chyba jedyną sąsiadką, z którą utrzymywałam jakikolwiek kontakt.

Kiedy doszłam do domu, stwierdziłam, że drzwi były otwarte. Nie zmartwiło mnie to, westchnęłam tylko z irytacją. Nikt z mojej rodziny nigdy nie dostał drugiego kompletu kluczy, a jednak wszyscy i tak wchodzili do środka, jak chcieli. No, przynajmniej wszystkie moje ciotki. Babcia raczej wysyłała zaproszenia do siebie niż sama fatygowała się do miejsca, którym pogardzała, a moje kuzynki nie były jeszcze na tyle wprawione w magii. Przynajmniej Skye nie była, a Willow nigdy nie widziała powodu, żeby w ogóle do mnie wpadać. Jeśli już, to dużo bardziej interesowało ją umawianie się ze mną na zakupy.

– Cześć! – wykrzyknęłam w przestrzeń, niepewna, kogo zastanę w środku. Zaraz jednak do mojego nosa doleciał przyjemny zapach, chyba jakiegoś mięsnego sosu, i już nie musiałam dłużej zgadywać. – Ciociu Lauren? Jesteś tam?

– Oczywiście, że jestem, kochanie. – Ciotka wyjrzała do mnie z kuchni i uśmiechnęła się do mnie ciepło. – Skąd wiedziałaś, że to ja? Użyłaś magii?

Musiałam roześmiać się na nadzieję, jaką słyszałam w jej głosie. Pokręciłam głową, po czym postawiłam transporter na podłodze i wypuściłam Chandlera. Jak to zwykle on, ograniczył się do wściekłych syków, którymi sygnalizował swoje niezadowolenie z padającego na zewnątrz deszczu, ale nie ruszył się ani o krok, żeby wyjść. Wobec takiego obrotu spraw zostawiłam go w spokoju, zdjęłam przemoczone buty i kurtkę i dołączyłam do cioci w kuchni.

– Nie, ciociu. Po prostu ty jedyna gotujesz, kiedy do mnie przychodzisz – wyjaśniłam, przytulając ją krótko.

Ciocia Lauren miała jakieś czterdzieści pięć lat, ale nie było tego po niej widać, pewnie głównie ze względu na pulchną twarz, na której nie odznaczały się żadne zmarszczki. Podobnie jak ja, miała niebieskie oczy, ale jaśniejsze, w nieco wodnistym odcieniu, i włosy trochę jaśniejsze od reszty rodziny, rudoblond, w ładnym, miodowym odcieniu. Spinała je w nieporządny kok na czubku głowy. Mniej więcej mojego wzrostu, o luźnym stylu ubierania się i w ogóle noszenia, zupełnie nie przypominała swojej starszej siostry, ciotki Imogen. Już prędzej swoją kuzynkę, ciotkę Elsie.

Ciotka Imogen, ciotka Lauren i moja matka były siostrami, córkami mojej babci, Caitlin McKenzie. Z kolei ciotka Ava, ciotka Elsie i ciotka Georgia były córkami młodszej siostry babci, już nieżyjącej. Podczas gdy ciotka Imogen miała dwie córki, ciotka Lauren nigdy w ogóle nie wyszła za mąż, przez co chyba traktowała mnie jeszcze bardziej jak swoją własną córkę. Niezależnie od tego jednak, miała najmilsze usposobienie ze wszystkich moich ciotek – sympatyczna i ciepła, nigdy nie kwestionowała moich decyzji, zawsze stała murem po mojej stronie. Szkoda, że równocześnie miała najmniejsze przebicie wśród ciotek McKenzie. Reszta rodziny uważała ją za nieszkodliwą, przyjemną maskotkę.

Ciotka Lauren zajęła się więc tym, co wychodziło jej najlepiej – gotowaniem. Jak nikt znała się na przyrządzaniu wywarów i eliksirów, ale lubiła też zwykłe gotowanie. Uważała, że byłam niedożywiona i chyba dlatego przyrządzała mi posiłki za każdym razem, gdy do mnie wpadała. Oczywiście jak każda kobieta z rodziny McKenzie, używała do tego magii, ale większą część pracy i tak musiała wykonać samodzielnie.

– Byłaś u tego przystojnego weterynarza? – Chyba cała rodzina wiedziała o moim idiotycznym zauroczeniu Rossem. Tak to już jest, jak ma się w rodzinie czarownice. Odruchowo wyjęłam komórkę z torby i położyłam ją na blacie w kuchni. A gdyby jednak zadzwonił? – Na twoim miejscu bardziej martwiłabym się o Chandlera i chodziłabym do niego częściej.

Westchnęłam. Skoro wiedziała o tym, pewnie zdawała też sobie sprawę, że Ross był już wolny. Chciałam zajrzeć jej do garnków, ale dała mi po łapach.

– Jeszcze niegotowe – wyjaśniła, z uśmiechem grożąc mi palcem. – Zjemy razem, kiedy przyjdzie Charlie. Dawno jej nie widziałam i chcę zapytać, co u niej. Nie będziesz miała nic przeciwko?

Machnęła ręką i gaz sam włączył się pod garnkiem z wodą, pewnie przygotowaną na makaron. Pokręciłam głową.

– Oczywiście, że nie, ciociu. – W przeciwieństwie do ciotki Avy albo mojej babci, ciotka Lauren bardzo lubiła Charlie. – A jeśli chodzi o weterynarza, chodzę do niego dokładnie tak często, jak potrzebuje tego Chandler. Wiesz, że nie lubi podróżować w transporterze i zawsze bardzo się denerwuje. Wolę mu tego oszczędzać, kiedy tylko mogę.

– Rany, czyli bardziej przejmujesz się samopoczuciem kota niż przystojnym weterynarzem? – zdziwiła się. – Jak ty w ogóle kiedykolwiek zamierzasz kogoś sobie znaleźć, Margo? Nie bierz ze mnie przykładu, samotne życie z twoimi ciotkami może przyprawić o chorobę psychiczną, uwierz.

Wierzyłam. Jak bardzo kochałam moją rodzinę, nie mogłabym z nim dłużej mieszkać.

– Ross ma dziewczynę, wiesz.

– Już nie. – Uśmiechnęła się figlarnie. A więc jednak wiedziała. – Słyszałam, że rozstali się jakiś czas temu. Nie mów, że jeszcze o tym nie wiesz. Jeśli nie on, to ta jego recepcjonistka już na pewno cię poinformowała.

Rany. Moja rodzina i ich chęć wyswatania mnie z kimś bezpiecznym, najlepiej z okolicy, żebym już na zawsze została w Inverness, jakby mój powrót w to miejsce po studiach nie wystarczył. Tak już było w rodzinie McKenziech, że mężczyźni byli raczej tłem. Wszystkie ciotki miały spokojnych, cichych mężów, którym nie przeszkadzała kobieca dominacja. Kiedy o tym myślałam, dochodziłam do wniosku, że ja tak nie potrafiłam i może w tym był problem. Nie chciałam faceta, który dałby sobą pomiatać, a cała reszta, wyczuwając we mnie rogatą duszę, trzymała się ode mnie z daleka.

Może Ross miał być wyjątkiem, ale nie miałam zbyt dużych złudzeń. Wystarczająco wiele razy zawiodłam się w przeszłości.

– Więc co, Ross pasuje do waszego obrazu mojego męża? – zapytałam nieco drwiąco, wyjmując z szafki talerze i sztućce z szuflady. – No wiesz, spokojny, bezpieczny, sympatyczny, wystarczająco zakorzeniony w okolicy?

– No wiesz – prychnęła ciotka Lauren. – Przecież przede wszystkim zależy mi na twoim szczęściu, a to ty wodzisz za nim rozmarzonym wzrokiem, nie ja, prawda? Myślisz, że ktokolwiek z naszej rodziny tego nie zauważył? Założę się, że nawet on o tym wie!

No, miałam nadzieję, że nie. Jeszcze tego by brakowało.

– Po to tu przyszłaś, żeby rozmawiać o moich planach matrymonialnych? – Nie chciałam, żeby wyszło niegrzecznie, więc skrzywiłam się, gdy tak właśnie to zabrzmiało. – Przepraszam, oczywiście cieszę się, że jesteś, i dziękuję, że dla mnie gotujesz, po prostu...

– Tak, rozumiem – przerwała mi lekko, zanim zdążyłam się jakoś zaplątać w tych wyjaśnieniach. – Właściwie to chciałam porozmawiać o czymś innym. Słyszałam, że Elsie powiedziała ci, że nie powinnaś iść na sabat.

Wzruszyłam ramionami.

– Właściwie to ciocia Georgia mi o tym powiedziała. Nie słyszałam tego bezpośrednio.

– Trochę mnie to zmartwiło – przyznała, wrzucając makaron do gotującej się wody. Zamieszała w nim łyżką, a potem spojrzała na mnie. – Elsie zawsze widzi przyszłość w specyficzny sposób, zresztą sama wiesz. Tym razem jednak... No cóż, trochę nie spodobało mi się to, co usłyszałam, i chyba nie tylko mnie.

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, o co mogło jej chodzić. Jasne, w przeszłości wizje ciotki Elsie bywały różne. Kiedyś zadzwoniła do mnie z informacją, że martwi się o mnie i że widziała przy mnie jakiś ponury cień. Tego samego dnia miałam wypadek samochodowy, w którym złamałam nogę i przez trzy miesiące dochodziłam do siebie, zanim się zrosła. Innym razem zakazała cioci Georgii wsiadać do samolotu, którym miała lecieć do Londynu, do ciotki Agnes, jedynej córki trzeciej siostry babci, a potem okazało się, że samolot rozbił się zaraz po starcie i chociaż większość osób uratowano, zginęły dwie siedzące w tym samym rzędzie, w którym znajdowało się miejsce cioci. Ciocia Elsie dawno już przestała próbować ostrzegać ludzi spoza naszej rodziny, bo nikt zwyczajnie jej nie wierzył.

Informacja, że nie powinnam wybierać się na sabat, była więc dla mnie dosyć oczywista i brzmiała jak jedna z tych, które otrzymywaliśmy od ciotki w przeszłości. Tym bardziej nie rozumiałam, co miała na myśli ciocia Lauren.

– Dlaczego? – zapytałam więc. – Jej słowa brzmiały dosyć standardowo.

– Bo nie słyszałaś tego na żywo – odpowiedziała ciocia i zawahała się. Spojrzałam na nią ponaglająco, bo coraz bardziej mi się to nie podobało. Kobiety z rodu McKenzie nie miały przed sobą tajemnic. Co więc takiego powiedziała ciotka Elsie, czego nie chciały mi przekazać? – Nieważne, to pewnie nic takiego, ale chciałam cię zapytać, jakie masz plany na ten wieczór.

Odpuściłam. Wmówiłam sobie, że nie interesowało mnie, co miała na ten temat do powiedzenia ciotka Elsie. W końcu żyłam z możliwie niewielkim użyciem magii, prawda? Jeśli miałam z tego wykluczyć wizje ciotki, tym lepiej dla mnie.

– Nic ciekawego. Przychodzi Charlie, wypijemy jakieś wino i coś obejrzymy. To wszystko.

– Na pewno? – dociekała. – Nie będziecie nigdzie wychodzić?

– Na pewno – zaśmiałam się. – Nie mam ochoty nigdzie dzisiaj wychodzić, a wy możecie spokojnie iść na ten swój sabat. Niczego wam nie popsuję.

Podejrzewałam, że właśnie dlatego ciotka Elsie powiedziała, co powiedziała. Że gdybym poszła na sabat, przeze mnie coś pewnie poszłoby nie tak. Nic dziwnego, nie lubiłam magii i wszyscy dookoła o tym wiedzieli. Takie podejście do tej sprawy na pewno nie mogłoby dobrze wpłynąć na sabat. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyłam.

– Dobrze, trzymam cię za słowo. – Kolejne słowa ciotki jednak mnie uspokoiły. Najwyraźniej faktycznie miała nadzieję, że niczego im nie popsuję. – No dobrze, nie mówmy już o tym. Przyznaj się lepiej, czy umówiłaś się w końcu z tym weterynarzem! Jesteś słodka i on na pewno już dawno to dostrzegł. A skoro wreszcie rozstał się z tą swoją głupią dziewczyną, dlaczego nie miałby zaprosić cię na randkę?

Pozwoliłam na zmianę tematu, nawet jeśli niekoniecznie chciałam rozmawiać o Rossie i o tym, że obiecał zadzwonić. Przynajmniej dopóki faktycznie się nie umówimy. Potem mogłam biegać z okrzykiem zwycięstwa na ustach, na razie wolałam je zasznurować.

Razem skończyłyśmy przygotowywać obiad – zawsze lubiłam gotować z ciotką Lauren – po czym wysłałam SMS do Charlie, żeby się pospieszyła, jeśli chciała zjeść gorący obiad. Rezultat był taki, że pojawiła się na moim progu w jakieś piętnaście minut później, w dłoni dzierżąc butelkę czerwonego wina. Rany, mogłabym uznać, że to ona była czarownicą, a nie ja, biorąc pod uwagę tempo, w jakim się zjawiła. Teleportowała się, czy jak?

Uścisnęła mnie, a potem przywitała się z ciotką równie wylewnie, jak ze starą przyjaciółką. Ale taka właśnie była Charlie. Dla niej powiedzenie „przyjaciel twojego przyjaciela jest twoim przyjacielem" było jedną z zasad, według których żyła. Pewnie dlatego mogła się ze mną przyjaźnić i akceptować moją rodzinę, nawet jeśli nie cała moja rodzina akceptowała ją.

Charlie znałam jeszcze ze szkoły; byłyśmy w tym samym roczniku w tej samej podstawówce. Kiedy inne dzieci dokuczały mi, że byłam dziwadłem i pochodziłam z rodziny pełnej dziwadeł, Charlie zawsze wstawiała się za mną. Nawet jeśli już wtedy ich obelgi niespecjalnie mnie obchodziły. W tamtych czasach była chłopczycą, gotową powalić każdego na ziemię i chodzącą wyłącznie w wytartych na kolanach spodniach.

Obecnie wyglądała już nieco inaczej. Spodnie zamieniła na krótkie, obcisłe spódnice i sukienki lub ewentualnie szorty – jak tego popołudnia, gdy do mnie zawitała. Malowała się nawet nieco zbyt mocno, jakby chcąc odegnać przydomek chłopczycy z dzieciństwa. Ciemne, niemalże czarne, proste włosy, które niegdyś miała krótko ścięte, zapuściła tak bardzo, jak tylko się dało – obecnie były dłuższe nawet niż moje, sięgające jej za pas. Ładnie komponowały się z nimi niebieskie oczy Charlie i jej jasna, niemalże porcelanowa cera. Była nieco wyższa ode mnie i znacznie szczuplejsza, niemalże chuda, na co zawsze się krzywiłam, ale ona się tym nie przejmowała. Zwłaszcza że jadła normalnie i nigdy niczego sobie nie odmawiała – widocznie taką po prostu miała przemianę materii.

W przeciwieństwie do mnie, Charlie nigdy nie poszła na studia. Zamiast tego została w Inverness, zatrudniła się w jednym z tamtejszych barów i zaręczyła z jego właścicielem, Nickiem. Byli ze sobą do tej pory, ale jakoś nie słyszałam nic na temat zbliżającego się ślubu.

– Zamierzam cię dzisiaj upić – oznajmiła na wstępie, nie przejmując się obecnością mojej cioci. – I nie chcę słyszeć, że jesteś śpiąca albo zmęczona. Miałaś wolny dzień, to najlepszy moment, żeby zaszaleć!

Wspominałam? Charlie uwielbiała szaleć. W zasadzie w przeciwieństwie do mnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top