1. Jak zrazić do siebie rodzinę
Rzeczą powszechnie znaną jest fakt, że równonoc jesienna stanowi jeden z najważniejszych punktów w kalendarzu każdej prawdziwej czarownicy.
Rzeczą równie powszechnie znaną mojej rodzinie jest fakt, że stwierdzenie „prawdziwa czarownica" w żadnym wypadku do mnie nie pasuje.
– Równonoc jesienna! – marudziła ciotka Ava, gdy już jak zwykle bez pytania wmaszerowała mi do mieszkania i zagnieździła się w kuchni. W dodatku o siódmej trzydzieści rano, gdy właśnie w pośpiechu zbierałam się do pracy, wciąż rozczochrana i z dwoma różnymi skarpetkami. – Powinnaś przyjść na nasz sabat. Wszystkie czarownice McKenzie na nim będą! Nawet ciotka Agnes przyjeżdża z Londynu. Rok temu byłaś usprawiedliwiona, bo wciąż załatwiałaś coś na uczelni, ale teraz? Jeśli nie przyjdziesz, obrazisz całą naszą rodzinę!
– Jestem już umówiona, ciociu – zaprotestowałam, wychodząc z sypialni z żakietem w ręce. Uklękłam, żeby poszukać butów, bo oczywiście nie mogły grzecznie leżeć w szafce w przedpokoju, tylko jak zwykle były porozrzucane po całym salonie, ale zanim zdążyłam się na to porządnie wkurzyć, ciotka Ava machnęła ręką i najpierw jeden, a potem także drugi but przesunęły się ku mnie po podłodze prosto spod kanapy. Wyprostowałam się gwałtownie. – Dzięki, sama bym je znalazła.
– A potem spóźniła się do pracy – sarknęła. – Nie rozumem, dlaczego jak normalny człowiek nie użyjesz magii wtedy, kiedy chcesz.
– Bo wtedy nie byłabym normalnym człowiekiem – wymamrotałam, wkładając buty. Ciotka Ava wywróciła oczami ze swojego miejsca na stołku barowym przy kuchennym blacie.
– Normalność jest przereklamowana – oznajmiła z pewnością siebie, która pewnie oburzyłaby jej całkiem normalnego męża, wujka Johna. – A wracając do sabatu i twojej wieczornej randki. Czyżbyś wreszcie znalazła jakiegoś porządnego faceta?
– W Inverness nie ma porządnych facetów – odparłam, wstając z podłogi i rzucając się na poszukiwania torebki. Zanim zdążyłam się za nią rozejrzeć, moja czarna skórzana torba podfrunęła do mnie ze stojącej pod oknem komody. Serio, czasami miałam wrażenie, że ciotka Ava czytała w myślach. – Umówiłam się z przyjaciółką.
– Z tą dziewuchą od Barnesów? – prychnęła ciotka z lekceważeniem. Aby upewnić się, że dotrze do mnie, jak niskie mniemanie miała o ludziach pokroju mojej przyjaciółki, zaczęła ostentacyjnie oglądać swoje paznokcie o idealnym manikiurze. – Ile razy mam ci powtarzać, że to nie jest dla ciebie odpowiednie towarzystwo, Margo? To tylko zwykły człowiek.
– A ty jesteś wkurzającą snobką, ciociu. – To nawet nie była obelga, tylko fakt. Ciocia nawet się nie oburzyła, bo doskonale o tym wiedziała. – Charlie to moja przyjaciółka od dzieciństwa i nie zamierzam zrywać z nią kontaktu tylko dlatego, że coś się wam nie podoba.
Ciotka zmarszczyła swoje idealnie umalowane brwi i spojrzała na mnie z niesmakiem. Nic dziwnego, w porównaniu do niej prezentowałam się jak wyciągnięta kotu z gardła. Ciotka Ava, która ledwie co przekroczyła czterdziestkę, ale absolutnie na to nie wyglądała, była zawsze idealnie poukładana i idealnie wyglądała. Dopasowany szary kostium, czarne szpilki do czarnych pończoch, gładko uczesane i ułożone kasztanowe włosy, będące wizytówką niemalże całej mojej rodziny, perfekcyjny makijaż, na który nigdy nie chciało mi się tracić czasu. Ale ciotka pewnie też go nie traciła, jej we wszystkim pomagała magia. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła zebrać w tak perfekcyjny kok moje niesforne włosy inaczej niż za pomocą magii.
Ale jej sylwetka, zawsze wyprostowana niczym struna, szczupła i wysoka, była już wyłącznie zasługą genów i żelaznego treningu, który ciocia narzucała sobie od dwudziestu lat. Nadaremnie próbowała też wciągnąć do niego mnie, ale zupełnie się na to nie nadawałam. Nie miałam jej determinacji, silnej woli i zdecydowania. Właściwie nie brakowało mi tylko oślego uporu.
– Przyjaciółka – powtórzyła ciocia, nadal z tym samym niesmakiem wykrzywiającym jej idealnie umalowane usta. – To tym bardziej powinna zrozumieć, że akurat ten dzień jest dla nas bardzo ważny. Nie możecie sobie przełożyć tego spotkania?
– Tak, Charlie jest moją przyjaciółką i wie o mnie bardzo dużo. Także to, że wcale nie mam ochoty przekładać z nią spotkania, żeby iść na sabat. Ta wymówka jest tylko dla rodziny, żeby nikt nie poczuł się urażony. Tobie, ciociu, mogę powiedzieć prawdę. Po prostu nie zamierzam tam iść.
Stojąc przed lustrem, przygładziłam włosy; potem wyjęłam z torebki błyszczyk, pomalowałam lekko usta i na tym zakończyły się moje zabiegi upiększające. Po co miałabym robić coś innego, skoro rzęsy miałam naturalnie długie i ciemne, a cerę tak piegowatą, że i tak nie ukryłby tego żaden podkład ani puder?
– Więc co, mnie możesz urazić? – sarknęła. Wzruszyłam ramionami.
– Robiłam to tyle razy, że obydwie już dawno się do tego przyzwyczaiłyśmy. A teraz przepraszam cię, ale muszę iść do pracy.
– Do pracy? A gdzie śniadanie? Herbata? – zapytała ciotka z oburzeniem. – Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia.
– Zjem coś w pracy – odparłam, ale kiedy mijałam bar, przy którym siedziała, na blacie znienacka wylądował talerz z kanapkami i dwa kubki z aromatycznie pachnącą herbatą.
– Nie ma takiej potrzeby. – Ciotka uśmiechnęła się promiennie. – Już zrobiłam ci kanapki.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ale posłusznie rzuciłam torbę na podłogę i zajęłam stołek obok cioci, żeby zjeść śniadanie.
Ciocia często wpadała do mnie rano, chyba głównie po to, żeby pokazać mi, o ile prostsze byłoby moje życie, gdybym zdecydowała się na co dzień używać magii tak jak ona czy reszta mojej rodziny. Nic dziwnego, w końcu od lat byłam im solą w oku. Córka klanu McKenzie, z którego wywodziły się najpotężniejsze czarownice w całej Szkocji, odmawia używania magii! Skandal. Tak powszechnie uważano i dlatego wszyscy próbowali sprowadzić mnie na właściwą drogę.
Chwyciłam kanapkę, szybko jednak odechciało mi się jeść, gdy ciotka zaczęła swój kolejny wywód. Słyszałam go już chyba dziesiąty raz, więc nie skupiałam się na jej słowach może aż tak bardzo, jak powinnam.
– Pamiętasz jeszcze, po kim dostałaś swoje imię? – Pamiętałam. Aż za dobrze. – Po legendarnej założycielce naszego rodu, Margo McKenzie! Tej samej, która zapoczątkowała cały nasz klan. Pierwszej czarownicy na terenie Zjednoczonego Królestwa. Twoi rodzice mieli wobec ciebie tak wielkie oczekiwania, że nie wahali się nadać ci tego imienia, zwłaszcza że ułożenie gwiazd podczas twoich narodzin było takie samo, jak wtedy, gdy Margo McKenzie zginęła!
Tak, to z pewnością była doskonała wróżba dla mnie.
– Ty tymczasem zupełnie nie dorastasz do oczekiwań, jakie wszyscy wobec ciebie mieliśmy – kontynuowała tymczasem ciotka obrażonym tonem, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że słuchałam jej jednym uchem. – Twoi rodzice byliby bardzo rozczarowani, gdyby to widzieli.
Na szczęście ojciec zdążył zginąć, zanim to stało się jasne, a matka nabawić się od tego choroby psychicznej i żadne z nich nie musiało się za mnie wstydzić. Co za ulga.
– Nikt nigdy nie zapytał mnie, czy chcę, żeby stawiano wobec mnie takie oczekiwania – odpowiedziałam w końcu, chociaż planowałam w ogóle się nie odzywać. To była tylko woda na młyn ciotki. – Nie potrafię działać pod presją. Jestem bibliotekarką, a nie legendarną założycielką klanu czarownic, o której nie wiadomo nawet, czy na pewno istniała, i nie chcę się z nią mierzyć, bo i tak nie mam szans wyjść z tego zwycięsko. Wolę już pójść w drugą stronę i rozczarować was tak bardzo, jak tylko się da.
Poparzyłam się herbatą, którą właśnie próbowałam przełknąć, chociaż byłam pewna, że jeszcze chwilę wcześniej wcale nie była taka gorąca. Ciotka Ava była naprawdę świetna w dyskretnym rzucaniu zaklęć.
– Nie ma wątpliwości co do tego, czy Margo McKenzie istniała, bo oczywiście, że tak – odpowiedziała stanowczo. – Co do ciebie natomiast, mogłaś przynajmniej nie przynieść nam wstydu i stać się porządną czarownicą, gdybyś nie odmówiła szkolenia. Jeszcze będziesz miała z tego powodu problemy, zobaczysz.
Zacisnęłam mocno wargi, żeby nie wspomnieć przypadkiem o problemach, które już się pojawiały. Ciotka niekoniecznie musiała wiedzieć, że nie panowałam nad swoją magią, która czasami wymykała się ze mnie niezależnie od mojej woli, po prostu dlatego, że jej nie używałam, nie kontrolowałam i miałam jej za dużo. To by tylko przekonało ciotkę, że miała rację i że powinna zacząć mnie molestować o jakiś przyspieszony kurs rzucania zaklęć.
– To naprawdę bardzo fascynująca rozmowa, ciociu, ale nie mam teraz na to czasu. – Z głośnym stuknięciem odstawiłam kubek na blat i wsadziłam sobie do ust ostatni kęs kanapki. Ciocia Ava wyglądała na zadowoloną, że przynajmniej posiliłam się przed wyjściem i nie zemdleję z wycieńczenia gdzieś po drodze do pracy. – O ósmej muszę być w bibliotece. Mamy teraz mnóstwo pracy, przyjechała nowa dostawa książek i trzeba je wszystkie skatalogować, odpowiednio opisać i poumieszczać we właściwych miejscach. Naprawdę, kupa roboty.
Ciocia zmarszczyła nos z niesmakiem.
– Gdybyś używała czarów...
– Możesz nakarmić kota, zanim wyjdziesz, proszę? – przerwałam jej, poniewczasie przypominając sobie o śpiącej na kaloryferze futrzastej kulce, która jak zwykle miała gdzieś mnie i moje poranne wyjście do pracy. Przynajmniej w tym przypominałam prawdziwą czarownicę, że miałam kota. Czarnego. – I zamknij za sobą drzwi na klucz, pa!
– Jakby ktokolwiek kiedykolwiek zdecydował się okraść którąkolwiek siedzibę McKenziech – mamrotała za mną ciotka, co słyszałam jeszcze na korytarzu. – Przecież wszyscy wiedzą, że chroni cię rodzina...
Nie słuchałam już dalej; zatrzasnęłam za sobą drzwi i wybiegłam na ulicę, gdzie mżył drobny deszczyk. Nienawidziłam takiej pogody. Kolejny powód, żeby nie iść na piątkowy sabat, który przecież odbywał się na świeżym powietrzu; nie to, że potrzebowałam kolejnego. W zupełności wystarczył mi ten, że po prostu nie chciałam tam być.
Cała rodzina uważała mnie za nienormalną, ale nigdy specjalnie się tym nie przejmowałam. Tak po prostu było mi lepiej, a oni marudzili, ale w ostateczności i tak mnie kochali.
Z Argyle Street, gdzie mieszkałam, szło się raptem jakieś piętnaście minut do biblioteki w Inverness, gdzie pracowałam od roku. Moje miejsce zamieszkania stanowiło zresztą kolejną kość niezgody w rodzinie, stanowczo nie zgodziłam się bowiem na powrót do rodzinnego domu za miastem, gdzie obecnie rządziła się babcia, gdy rok wcześniej wróciłam po studiach do Szkocji. Zamiast tego wyszukałam sobie możliwie niedrogie lokum możliwie blisko centrum i w rezultacie obecnie zajmowałam nieduży, ledwie dwupokojowy domek na Argyle Street właśnie, który moja rodzina zgodnie porównywała do kurnika. Rzeczywiście był nieduży, parterowy, przytulony do innych podobnych domków po bokach, ze wspólnym dachem ze starej dachówki i mikroskopijnym trawnikiem przed domem oddzielonym od chodnika niewysokim murkiem i żelazną furtką. Lubiłam mój malutki domek i nie zwracałam uwagi na pretensje rodziny.
Droga do biblioteki wiodła przez Ardconnel Street, stosunkowo szeroką jak na tutejsze warunki ulicę, nad którą z obydwu stron pochylały się stare, ale zadbane, kilkupiętrowe kamienice, a potem Academy Street, gdzie na parterach starych kamienic mieściły się liczne sklepy i butiki, a ruch był spory nawet o tak wczesnej porze dnia. Biblioteka miejska znajdowała się na placu przy zajezdni autobusowej, mimo deszczu jednak wolałam otworzyć nad głową parasolkę, opatulić się szczelniej moją ramoneską i iść pieszo. Lubiłam Inverness. Mimo sporego ruchu na ulicach, nadal czuło się w tym mieście klimat dawnych czasów.
Biblioteka miejska odznaczała się od innych budynków fasadą opartą na sześciu kolumnach. W środku zawsze było chłodno i echo niosło się dookoła po wszystkich pomieszczeniach. Po holu, do którego weszłam najpierw, a także po głównej sali bibliotecznej z wysokim sufitem, choć pełnej książek, i czytelni, do której następnie skierowałam swe kroki. Za kontuarem siedział już znudzony Eddie, moja miejscowa bratnia dusza.
Charlie rzeczywiście była moją przyjaciółką od dzieciństwa, ale w związku z tym nasze charaktery dość rozeszły się przez lata – w rezultacie była dużo bardziej imprezowa niż ja, a za to mniej jak mól książkowy. Eddie z kolei kojarzył wszystkie moje nawiązania do powieści, potrafił rozmawiać ze mną godzinami o książkach i fascynował się każdą nową wydaną pozycją z obrębu tych, które go interesowały, a celował głównie w SF i fantasy. Eddie był rok ode mnie młodszy, wysoki, chudy jak tyczka, o pociągłej twarzy z jasną, woskową cerą i niebieskimi oczami, które patrzyły bystro na świat zza szkieł okularów. Polubiłam się z nim od mojego pierwszego dnia w pracy rok wcześniej.
– Cześć, ruda wiedźmo – przywitał się ze mną jak zawsze. Rzuciłam mu złe spojrzenie, ale już dawno nauczył się, że to nie działało. Nie potrafiłam w ten sposób rzucać uroków, może dlatego, że w ogóle nie potrafiłam ich rzucać. – Ładna dzisiaj pogoda, co? W sam raz na sabat.
Wywróciłam oczami, zdejmując kurtkę i rzucając mu ją na blat. Eddie odwiesił ją na wieszak z męczeńskim westchnieniem.
– Przestań, proszę – jęknęłam. – Od wszystkich dookoła słyszę wciąż o tym cholernym sabacie. Jeszcze chwila, a zacznę rzucać zaklęciami, jak znowu ktoś o tym wspomni.
– Przykro mi, wiem, że nie umiesz – zaśmiał się. – Czyli humor dopisuje dzisiaj?
– A co u ciebie? – Przeszłam za kontuar i chwyciłam wózek z książkami, których poprzedniego dnia nikomu nie chciało się rozwieźć na miejsca. – Co słychać?
– Moja matka powiedziała mi, że muszę się wyprowadzić.
– Serio? – Eddie jako jedynak był oczkiem w głowie mamusi, zwłaszcza że jego ojciec zmarł jakiś czas wcześniej. Kolejna rzecz, która nas łączyła. – Wydawało mi się, że nigdy nie wypuści cię z domu.
– Ja też tak myślałem – westchnął. – To chyba dlatego, że przedstawiłem jej Sophie. Obraziła się śmiertelnie i oznajmiła, że skoro jestem już taki dorosły, zarabiam na siebie i w ogóle, to powinienem się wyprowadzić.
No tak. Odwieczny konflikt na linii matka – dziewczyna syna.
– Poproś Sophie, może przenocuje cię w sklepie. Albo u siebie. – Sophie, dziewczyna Eddiego, prowadziła miejscową księgarnię z komiksami. – Kiedy ma nastąpić wyprowadzka?
– Jak najszybciej. Serio, zamiast się śmiać, lepiej udzieliłabyś mi gościny.
Zaśmiałam się. Jasne, Eddie w moim dwupokojowym domku z kotem. Chyba musiałby spać w łazience.
– Masz dziewczynę, Eddie, ją zapytaj – odpowiedziałam, pchając wózek przed siebie. Eddie zrobił nieszczęśliwą minę.
– Ale Sophie mieszka z rodzicami...
Proszę bardzo, trudna miłość dwóch mózgowców. Dobrze, że mnie przynajmniej tego oszczędzono. W końcu wszyscy faceci, którzy mieli dość oleju w głowie, żebym mogła się nimi zainteresować, bali się kobiet z rodziny McKenziech.
Rozdzwoniła się moja komórka, wyjęłam ją więc z tylnej kieszeni dżinsów, żeby spojrzeć na wyświetlacz. Skrzywiłam się. Rodzina atakowała dalej.
– Dzień dobry, ciociu – odebrałam, starając się zachować pogodny ton głosu. Oddalając się z wózkiem, słyszałam jeszcze chichot Eddiego, który wiedział doskonale, co przeżywałam. Nie raz opowiadałam mu o mojej nieco toksycznej rodzinie. – Co tam słychać?
– Cześć, Margo. – Ciocia Georgia była chyba tą najbardziej rozsądną w rodzinie. A może uważałam tak dlatego, że dzieliła nas najmniejsza różnica wiekowa. Po niej według wieku były już tylko moje kuzynki Willow i Skye, a ciocia Georgia miała ledwie trzydzieści pięć lat. Kilkukrotnie mówiła zresztą, że powinnam nazywać ją po imieniu, ale jakoś nie potrafiłam się przestawić. Tak mi zostało z dzieciństwa. – Dzwonię, żeby cię ostrzec, że wkrótce przeżyjesz pewnie zmasowany atak. Ava opowiedziała już wszystkim, że nie chcesz przyjść na sabat. Wiesz, że to będzie pierwszy sabat Skye? Obydwie z ciotką Imogen czują się osobiście tym faktem obrażone. Ava nie zapomniała wspomnieć, że wyraźnie nie chcesz iść.
Świetnie, ciotce Avie jak zwykle można było zaufać. Nie, żebym się tego nie spodziewała. Moja rodzina i tak zawsze wiedziała, co się u mnie działo, nawet kiedy im nie mówiłam. Zasługa ciotki Elsie, naszego rodzinnego medium.
– Pomarudzą trochę i dadzą sobie spokój – odpowiedziałam dość obojętnie. – Nie wybieram się na żaden sabat i nie zamierzam zmienić zdania. Będę pić wino, oglądać Pięćdziesiąt twarzy Greya, jeść popcorn i rozmawiać z Charlie o facetach.
– Wszystko jestem w stanie zrozumieć, Margo, naprawdę – odparła ciotka Georgia z niesmakiem – ale Pięćdziesiąt twarzy Greya, poważnie?
– To właśnie oglądają normalni ludzie – wyjaśniłam z uporem. – A ja jestem normalnym człowiekiem. Całkowicie normalnym.
– Masz rude włosy i niebieskie oczy, już to nie jest normalne – zaprotestowała natychmiast, jakby miała tę odpowiedź przygotowaną zawczasu. – Wiesz, że to u ludzi jedno z najrzadszych połączeń genetycznych?
– Do czego dążysz?
– Nie ma czegoś takiego jak normalny człowiek – wyjaśniła bardzo chętnie. – Każdy z nas jest inny. Każdy czymś się różni, w jakiś sposób jest wyjątkowy. Jeden pięknie maluje, drugi jest wirtuozem jakiegoś instrumentu muzycznego, a trzeci włada magią. Mówiąc, że chcesz być normalna, wcale nie masz tego na myśli. Chcesz po prostu, żeby nikt się ciebie nie bał przez to, że nie potrafi cię kontrolować. Jak ci to idzie, co?
– Szło mi świetnie, dopóki nie wróciłam do Inverness – mruknęłam. Ciotka westchnęła.
– Więc po co wróciłaś?
Wszyscy chyba się nad tym zastanawiali. Pierwszy student na obydwu kierunkach, które wybrałam – filologia angielska i bibliotekoznawstwo – cztery lata spędzone poza Szkocją, spędzone w Oxfordzie, po których nikt nie spodziewał się, że wrócę na stare śmieci. Moja rodzina raczej postawiła na mnie krzyżyk, bo znając moją niechęć do magii, sądzili, że ucieknę od niej jak najdalej, na przykład do Londynu. Ja jednak, ku zdumieniu wszystkich, wróciłam do Inverness.
Jak mogłam im to wytłumaczyć? Nie potrafili zrozumieć, że po prostu czułam, że tam było moje miejsce. Że dobrze mi było w moim rodzinnym mieście, kiedy chodziłam znanymi mi ulicami, kiedy patrzyłam na górujące nad budynkami szczyty i kiedy wracałam do rodzinnego domu, do babci, wokół którego rozciągały się wrzosowiska, gdzie uwielbiałam spacerować.
Tęskniłam też za rodziną, jakkolwiek denerwująca czasami bywała. Tęskniłam za ułożonością ciotki Avy, za zdrowym rozsądkiem ciotki Georgii, za surowością ciotki Imogen i roztargnionym, nieco zwariowanym sposobem bycia ciotki Elsie. Tęskniłam też za moimi na wskroś współczesnymi kuzynkami i babcią, tą osobą, która praktycznie mnie wychowała, kiedy zabrakło moich rodziców. Ponieważ byłam niejako niczyja, byłam wszystkich. Wszyscy oni kochali mnie jak własną córkę i nie potrafiłam tak po prostu odwrócić się od tego plecami.
Nawet jeśli w rezultacie wszyscy męczyli mnie o głupi sabat, lekcje rzucania zaklęć i znalezienie sobie porządnego faceta, co w okolicach Inverness, gdzie niemalże wszyscy bali się kobiet z rodziny McKenziech, było niemalże niemożliwe. Serio, prawie wszystkie moje ciotki znalazły mężów gdzieś na wyjazdach.
– Ciociu, przepraszam, ale nie mam za bardzo czasu teraz rozmawiać – odpowiedziałam w końcu stanowczo. – Jestem w pracy.
– Jasne, dziecino – westchnęła, zamilkła na moment, a potem dodała: – Chwilkę, ciocia Elsie chce ci coś przekazać.
Oho, skoro ciocia Elsie chciała coś przekazać, to zapewne znaczyło, że miała kolejną bardzo niejasną wizję. Uwielbiałam wizje cioci Elsie, bo zazwyczaj nie wiadomo właściwie było, co ani dlaczego miała za ich pomocą do przekazania.
– Elsie mówi, żebyś... nie szła na sabat? – dokończyła ciocia Georgia ze zdziwieniem. Na moment głosy stały się przytłumione, co zapewne oznaczało, że zasłoniła głośnik ręką i coś omawiała, a potem znowu usłyszałam wyraźnie jej głos: – Tak, najwyraźniej Elsie ma odmienne zdanie od nas wszystkich. Uważa, że jednak nie powinnaś iść na ten sabat. No, skoro Elsie tak mówi, to chyba rodzina jednak da ci spokój.
Wcale mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie.
– Zaraz, zaraz – powiedziałam, stając w pół kroku na środku czytelni i chwilowo porzucając książki. – Co ciocia ma na myśli, mówiąc, że mam nie iść na sabat? Powinnam się bać? Stanie mi się coś złego? Albo wam?
Czekałam przez chwilę, gdy ciocia Georgia znowu coś konsultowała. A potem ku mojej uldze odpowiedziała:
– Elsie nie sądzi, żeby chodziło o coś złego. Po prostu nie chce, żebyś szła na sabat. To wszystko. I nie pytaj mnie o nic więcej, proszę, bo wiesz, że nic więcej nie wiem. Z Elsie ciężko jest cokolwiek wyciągnąć. Czasami wątpię, czy nawet ona wie cokolwiek więcej.
– To przynajmniej znaczy, że przestaniecie się mnie czepiać – mruknęłam. Ciocia Georgia zaśmiała mi się w słuchawkę.
– No wiesz...! To nie czepianie się, to zwykła rodzinna troska!
Zwykła rodzinna troska. Czasami dusiłam się od tego nadmiaru miłości i zaczynałam zastanawiać, czy przeprowadzka do Londynu aby na pewno nie byłaby lepszym wyjściem.
– W takim razie przekaż, proszę, reszcie rodziny, że nie muszą się o mnie póki co martwić – poprosiłam więc z rozbawieniem. – Skoro ciocia Elsie twierdzi, że tak ma być, to na pewno się dostosuję. Nie ma innego wyjścia. Upewnij się też, bardzo proszę, że ciocia Imogen zrozumiała to wystarczająco dokładnie.
Najbardziej obawiałam się telefonu lub wizyty właśnie ciotki Imogen. Najstarsza z moich ciotek, była równocześnie również najstraszniejsza, straszniejsza nawet od babci, która przecież karała mnie, gdy byłam dzieckiem, więc całkiem zrozumiałe byłyby jakieś złe wspomnienia. Z babcią jednak mogłam sobie poradzić, bo miała do mnie słabość, ciotka Imogen natomiast zdawała się lubić mnie najmniej ze wszystkich ciotek. I zawsze porównywała mnie ze swoją idealną starszą córką, Willow, która będąc w moim wieku rozkręcała już własną firmę produkującą kosmetyki, a wcześniej skończyła z wyróżnieniem dwa fakultety, i to nie jakieś bezużyteczne badziewie jak ja, tylko porządne zarządzanie i marketing oraz księgowość. Równocześnie była na tyle dobra w czarach, że ciotka Ava, która ją szkoliła, po dwóch latach stwierdziła, że nauczyła ją już wszystkiego, czego mogła. Willow prawdopodobnie była robotem, ale nigdy nie udało mi się tego udowodnić.
Mając w domu taki chodzący ideał, ciotce Imogen trudno było uwierzyć, że ktoś mógłby nie być tak samo pojętny, co bardziej niż na mnie odbijało się na jej drugiej, młodszej córce, Skye. Skye, ledwie osiemnastoletnia, nigdy nie była wzorową uczennicą ani córką, co niejednokrotnie powodowało konflikty między nią a ciotką. Chociaż było mi jej żal (mimo że przez większość czasu była denerwującą gówniarą), dochodziłam wtedy do pocieszającego wniosku, że nie tylko ja jedna miewam problemy z rodziną.
Kiedy wreszcie skończyłam rozmawiać z ciotką, wyciszyłam telefon i wzięłam się do pracy, obiecując sobie, że więcej nie dam się rozproszyć. Szło mi tym łatwiej, że humor nieco mi się polepszył po odkryciu, że rodzina nie zamierzała mnie dłużej męczyć. Wcale nie chciałam ich ani obrażać, ani narażać na nerwy, ale czy to była moja wina, że nie potrafili zrozumieć, że ktoś mógł chcieć żyć inaczej niż oni? Moim zdaniem narzucanie mi ich trybu życia było bardzo nie w porządku.
Kiedy skończyłam rozkładać książki, udałam się na zaplecze, gdzie w niewielkiej, zakurzonej klitce przez kolejne godziny katalogowałam nową dostawę książek. Chociaż w praktyce siedziałam sama kupę czasu w ciemnym, ciasnym pomieszczeniu, nie przeszkadzało mi to, przeciwnie, lubiłam tę pracę. Miałam przynajmniej święty spokój i mogłam dużo obcować z książkami. Dla mnie to w zupełności wystarczało.
Dopiero około południa od pracy oderwał mnie sygnał nadchodzącej wiadomości tekstowej na mojej komórce. Uśmiechnęłam się do siebie pod nosem, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu numer Charlie.
Piątek aktualny, czy rodzinka jednak zaciąga cię na spęd czarownic?
Wywróciłam oczami. Charlie jak zawsze była bezpośrednia.
To się nazywa sabat, odpisałam. I oczywiście, że aktualne. Odpuścili.
Nie wierzę!, nadeszła zaraz odpowiedź. Postawiłaś im się?!
Naprawdę nie rozumiałam, dlaczego Charlie uważała to za taki ewenement. W końcu nie raz już wcześniej stawiałam się rodzinie. Na przykład odmawiając szkolenia. Albo idąc na studia, jakie ja chciałam skończyć, a nie na jakich widziały mnie babcia i ciotki. Albo umawiając się z facetami, których żadna z nich nie akceptowała.
Jeden z powodów, dla których nie udał się żaden mój związek? Moja rodzina odstraszała każdego. A ciotka Imogen powtarzała, że to nie był właściwy kandydat, jeśli kilka starszych kobiet zniechęcało go na tyle, żeby ze mną zerwać.
Więc może to we mnie tkwił problem, trudno powiedzieć.
Oczywiście, napisałam Charlie, gdy już przeszła mi chęć marudzenia jej przez SMS. Przynieś wino, ja skombinuję coś do jedzenia.
Kolejny SMS od Charlie rozbawił mnie jeszcze bardziej.
Margo będzie gotować?! Nie mogę tego przegapić!
Przypuszczałam, że tym razem to nie była drwina. W końcu naprawdę lubiłam i umiałam gotować – tak normalnie, bez użycia magii, chyba jako jedyna w całej mojej rodzinie. Charlie za to niespecjalnie.
W takim razie jesteśmy umówione, wystukałam, po czym wróciłam do pracy.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak znamienne skutki będzie miało to jedno niewinne spotkanie z przyjaciółką.
__________________________________
Witam Was, moje drogie, w kolejnym wymyślonym przeze mnie świecie :) Mam nadzieję, że pokochacie Margo i jej problemy równie mocno, co Vee, i że równie mocno będziecie jej kibicować. Więcej na pewno niż w Bzdurce będzie tutaj wątku "pozaromansowego", co mam nadzieję, że wyjdzie tekstowi na dobre. Ach, no i - ja wiem, że motyw "niepanowania nad magią" może się trochę kojarzyć z Dorotką, ale obiecuję, że poza tym podobieństw za bardzo nie będzie ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top