Rozdział 15

Od kiedy przeniosłem się do Toma, minął tydzień. Każdy dzień był dość podobny do poprzedniego, lecz nie były one nudne tak, jak podczas mojej służby w Armii. Zazwyczaj wstawałem rano, robiłem nam wspólne śniadanie, potem wychodziliśmy gdzieś razem z brunetem lub, jeżeli padało lub było chłodno, zostawaliśmy w domu, przychodzili Edd i Matt, ogółem było ciekawie. Na obiad prawie zawsze wychodziliśmy na miasto. Co było dla mnie nieco dziwne, Tom nie miał zupełnie nic przeciwko temu, bym spał razem z nim. Często przytulał mnie przez sen lub szeptał moje imię, a raz nawet, gdy się obudziłem, zastałem malinkę na swojej szyi. Było to dość przyjemne, wiedzieć, że nareszcie mam kogoś, kto chce mnie takim, jakim jestem. Z dnia na dzień moje relacje z Tomem były coraz lepsze. Próbowałem nie przypominać sobie o Czerwonej Armii i sprawach, które na mnie tam czekały - po prostu udawałem, że ten problem zniknął.
Tego dnia musiałem wreszcie pójść do kwatery armii, by wziąć nieco swoich rzeczy i przeniósł się do Toma. Zabrałem nieco bielizny i ubrań, dwa pistolety, kilka rodzajów granatów, parę noży, karabin oraz mój ulubiony, stary, pruski hełm. Miałem z nim kilka złych wspomnień - jak choćby atak na chłopaków moim wielkim robotem - ale i wiele dobrych, jak chociażby naszą ostatnią wspólną przygodę, czyli wstąpienie do brytyjskiego wojska. W sumie razem przeżyliśmy tyle dobrego, a mi czasem wciąż było mało i dlatego poszedłem na studia... Czasami obrażałem siebie samego w myślach, nazywałem się darmozjadem i wytykałem sobie, jak beznadziejnym przyjacielem jestem. Starałem się jednak, mimo tego, być coraz lepszy.
Gdy wracałem do domu, dochodziła godzina druga po południu. Łagodny letni deszcz moczył moje ubranie, sportową torbę i plecak, a wiatr bawił się moimi włosami, choć nie tak przyjemnie, jak Tom. Szedłem przez miasto jak gdyby nigdy nic, z karabinem na ramieniu i hełmem na głowie. Na całe szczęście będąc w bazie nikt mnie nie dostrzegł, więc nie musiałem się przejmować bieżącymi sprawami armii.
Kiedy jechałem windą na szóste piętro, czułem instynktownie, że coś jest nie tak. Poprawiłem wiszący na ramieniu karabin i wysiadłem na piętrze. Ostrożnie ruszyłem w stronę mieszkania, po czym sięgnąłem dłonią w stronę klamki. Wziąłem głęboki wdech, po czym otworzyłem drzwi.
- Już jestem Tom! - zawołałem, wchodząc do środka. Znieruchomiałem, widząc, że przy wejściu, poza moim przyjacielem, stoi też trzech policjantów. Wycofałem się odruchowo. Chciałem sięgnąć po karabin, ale spadł mi z ramienia. Chciałem po niego sięgnąć, ale paraliżował mnie lęk.
- To ten cwaniak? - zaśmiał się jeden z nich.
- Tom, co tu się dzieje... - szepnąłem. Czarnooki spuścił wzrok. - To ty ich tu nasłałeś?
- To wszystko dla twojego dobra - odpowiedział.
- Dla mojego dobra nasłałeś tu gliny, by mnie zamknęli? - krzyknąłem, tracąc kontrolę nad emocjami. - Dla mojego dobra mam gnić w pierdlu do końca życia?
- Spokojnie - szepnął spokojnie.
- Spokojnie? Spokojnie?! Naprawdę myślisz, że możesz robić ze mną co chcesz? - gdyby policjanci nie stali obok, podniósłbym karabin i Tom już leżałby na ziemi. Sięgnąłem do plecaka. - Jestem Tord Larsson, ze mną się nie dyskutuje w taki sposób!
- Dobra, dobra - parsknął jeden z gliniarzy. Nałożył mi kajdanki na nadgarstki i pociągnął do góry. - Lepiej nie kombinuj, to może damy ci nieco odetchnąć. Dzięki, Tom. Załatwimy wszystko, co trzeba w najbliższym czasie.
- Jasne - odparł spokojnie, po czym podszedł do mnie. - Spokojnie, załatwię to...
- Już ci nie wierzę - warknął. - Umawiałeś to z chłopakami, prawda?
- Zgadza się - potwierdził tonem bez cienia emocji. Chciałem rzucić się na Toma, ale policjanci przytrzymali mnie.
- Spokojnie, wstrzymaj konie! - inny z mężczyzn zaczął się śmiać. Zdjął mi pruski hełm z głowy i złożył go w dłoniach Thomasa. - Zaraz będzie po wszystkim. Dojedziemy do zakładu karnego i o wszystkim zapomnisz.
- Ufałem ci - szepnąłem do Toma ze łzami w oczach. Na jego twarzy nie było widać nawet najmniejszego wzruszenia czy innej emocji.
- Nie masz powodu, by to zaprzestać - powiedział.
Policjanci wyciągnęli mnie na korytarz, po czym zeszliśmy na dół po schodach. Przed blokiem już czekał na nas radiowóz. Gdy gliny wprowadzały mnie do samochodu, zobaczyłem przed wejściem do budynku Edda i Matta. Stali bez ruchu z niepewnym wyrazem twarzy. Nawet nie oponowałem, gdy funkcjonariusze wepchnęli mnie do auta. Jeden z nich usiadł obok mnie, zaś dwaj pozostali zasiedli z przodu. Spojrzałem za siebie, w stronę przyjaciół. Rozmawiali ukradkiem, jakby coś umawiali. Zamknąłem oczy, powstrzymując łzy, a radiowóz ruszył przed siebie.

No ciekawie... Macie jakieś pomysły, czemu tak, a nie inaczej? Piszcie, jestem ciekawa waszych pomysłów xD dzięki za wszystko, narka i cześć!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top