Rozdział 6

Przez długi czas biegłem przed siebie, nie bacząc na to, gdzie się kieruję. Strach był silniejszy od zmęczenia, więc obawiałem się zatrzymać. Wyobrażałem sobie, że ochroniarze znajdują mnie i zabijają. Łzy same płynęły mi do oczu. Tom w ogóle nie chciał mnie słuchać, nawet gdy Edd próbował mnie bronić... W korytarzach było bardzo zimno, co odczuwałem dość dotkliwie. Para wodna wylatująca z moich ust osiadała na wilgotnych ścianach. Moje prędkie kroki odbijały się echem po korytarzu. Czułem się jak w jakimś horrorze, którym zresztą było moje życie.
Dopiero po kilkunastu długich minutach biegu zatrzymałem się. Czułem kłucie w płucach i trudno było mi złapać oddech. Oparłem plecy o ścianę, jednocześnie mocząc sobie bluzę. Przez chwilę nie wydawałem z siebie żadnego odgłosu, nasłuchując, czy czasem ktoś mnie nie śledzi. Mijały sekundy długie jak godziny, lecz pojąłem, że jestem tu sam. Wiedząc, że dookoła nie ma nikogo, usiadłem na mokrej podłodze, schowałem głowę w kolanach i pozwoliłem, by łzy płynęły swobodnie po moich policzkach. Nieco zdziwiłem się, czując, że pomimo, że straciłem jedno oko, dalej leciały z niego łzy. Fakt, nigdy nie lubiłem biologii, wyłączając parę tematów, ale było to dosyć dziwne. Spojrzałem na moje mechaniczne ramię. Zawsze przypomniało mi ono dzień, w którym moje cele i marzenia przejęły kontrolę nad moim życiem. Oddałbym wszystko, by móc cofnąć się w czasie i nigdy nie zabrać tego robota z laboratorium. Bardzo chciałem, by wszystko było już tak, jak dawniej, zanim zostałem Czerwonym Wodzem...
Pomimo, że było to bardzo bolesne, wróciłem myślami do tego dnia. Eksplozja robota i wstrząśnienie mózgu sprawiły, że nie umiałem przypomnieć sobie wszystkiego. To, co pamiętałem z czasu, gdy zająłem miejsce w mojej maszynie, było w moich myślach dość mgliste, a wszelkie dźwięki wydawały się dochodzić do mnie z bardzo daleka. Nie wiedziałem, dlaczego się tak zachowałem. Zupełnie, jakbym nie mógł się kontrolować...
"Na co mi przyjaciele, jeżeli mam to! Jestem niepowstrzymany!" - te słowa zadzwoniły w moich uszach niczym dzwony kościelne. Przedtem byłem bardzo pewny siebie i pewny swojego sukcesu. Wszystko to zniknęło podczas tamtego wybuchu. Czułem się jak pusta skorupka, pozbawiona uczuć, szczególnie odwagi. Głównie dlatego dowodzenie Czerwoną Armią było dla mnie bardzo trudne. Musiałem udawać, że jestem taki, jak dawniej, pełen energii do działania, animuszu i chęci do zabijania. Tak jednak nie było i nie mogłem o tym nikomu powiedzieć... To granie potężnego wodza mogło się skończyć w dwóch przypadkach - albo przy szczerym wyznaniu, albo mojej śmierci. Pomimo wszystko, nie śpieszyło mi się do żadnego z powyższych.
Początkowo próbowałem ocierać łzy, lecz postanowiłem, by nie powstrzymywać uczuć. Miałem całą mokrą twarz, a łzy moczyły moją bluzę. Nie miałem pojęcia, czy powinienem tu zostać, czy znaleźć jakieś wyjście. Wyobrażałem sobie, że ochroniarze znajdują mnie i bez słowa strzelają prosto w głowę. Pomimo lęku przed tym, co na mnie czeka, wstałem i ruszyłem przed siebie. Było mi coraz zimniej, ale wiedziałem, że nie mogę tu zostać. Przez te nerwy zupełnie zapomniałem planu galerii i nie wiedziałem, dokąd idę. W ciemnościach nic nie widziałem, lecz zażarcie parłem przed siebie. Schowałem ręce do kieszeni. Czując w nich mój pistolet, z trudem powstrzymałem się przed wyrzuceniem go za siebie. Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że wiedziałem, że jeśli ktokolwiek go znajdzie, na pewno zaniesie go na policję, ściągną z niego odciski palców i dojdą do tego, że należy do mnie. Nie mogłem zostawić po sobie żadnych śladów...
Czując mniejsze zmęczenie, pobiegłem przed siebie. Zajęło mi kilka minut, zanim zobaczyłem światło na końcu tunelu. Przyśpieszyłem, lecz nagle zauważyłem, że wyjście jest otwarte. To zbiło mnie z tropu. Ucieczka nie mogła być tak prosta... Niemal czułem, że to pułapka. Pomimo tego, zbliżyłem się nieco. Kilka kolejnych, choć sztywnych kroków sprawiło, że znalazłem się na zewnątrz. Było cieplej, niż na korytarzu. Panowała dziwna cisza, brakowało odgłosów samochodów, ludzi czy chociaż szumu pobliskiego lasu. Znieruchomiałem, przestraszony tym spokojem.
Nagle usłyszałem nad głową huk. Padłem na ziemię i usłyszałem kroki conajmniej dziesięciu osób, zbliżające się do mnie. Skuliłem się, cały czas ściskając pistolet w dłoni. Podczas drogi zorientowałem się, że został mi już tylko jeden nabój...
Musiałem działać. Ci wszyscy ludzie na pewno chcieli mnie zabić, gdyż schwytanie mnie tak po prostu byłoby zbyt ryzykowne. Zacząłem ostrożnie się podnosić. Co do liczby osób nie pomyliłem się, było ich równo dziesięciu, każdy w mundurze ochroniarza galerii i każdy celował prosto w moje serce. Tłumaczenia nie miały najmniejszego sensu. Wziąłem głęboki wdech, po czym wstałem z ziemi.
- Nie chciałem tego robić - szepnąłem - Ale zmusiliście mnie do tego.
Wszyscy naraz wystrzelili. Wiedząc, że celują tylko w jedno miejsce, uskoczyłem na prawo i zastrzeliłem najbliższego. Broń wyleciała z jego ręki, a ja złapałem ją w locie. Zacząłem biec w stronę lasu, nie odwracając  wzroku. Nad moją głową kilka razy przeleciały zbłąkane pociski. W pędzie dobyłem telefonu w kieszeni i nie zatrzymując się, wybrałem numer do Paula. Przyłożyłem komórkę do ucha, w stresie oczekując na sygnał.
- Odbierz, odbierz... - powtarzałem szeptem, aż nagle poczułem trzaski w słuchawce.
- Szefie?
- Paul! - odetchnąłem głęboko. - Bierz auto i jedź tu. Za pięć minut mam widzieć wóz na Lenninghton, jasne?
- A co się dzieje, szefie? - zapytał niepewnie.
- Nie kracz, tylko jedź! - krzyknąłem, uchylając się przed strzałem.
Rozłączyłem się, a telefon o mało nie wypadł mi z ręki. Odwróciłem się, po czym strzeliłem. Chciałem zrobić to tylko ostrzegawczo, ale jeden z ochroniarzy padł martwy na ziemię. Zakląłem w myślach, lecz nie zatrzymałem się. Wiedziałem, że za lasem znajduje się mało ruchliwa ulica Lenninghton, gdzie miał czekać na mnie Paul. Zignorowałem zmęczenie i przyśpieszyłem. Niektórzy ochroniarze wycofali się, lecz kilku nadal podążało za mną.
Gdy już brakowało mi tchu, zobaczyłem granatowego pikapa, a w oknie - Paula i Patryka. Zmusiłem się do szybszego biegu, po czym oddałem jeszcze jeden strzał. Zostało ich już tylko czterech. Oni wystrzelili w moją stronę. Dwóch spudłowało, jeden trafił w tylne okno, zaś ostatni - w oponę. Patryk, który nie siedział za kółkiem, otworzył drzwi, lecz ja wskoczyłem na odsłonięty bagażnik.
- Jedź! - wrzasnąłem na tyle głośno, że od razu mnie usłyszeli.
Paul nacisnął na pedał gazu na tyle mocno, że prawie wypadłem z bagażnika. Kilka kolejnych strzałów poleciało w moją stronę, lecz ja przywarłem do samochodu, unikając ich. Skuliłem się, jakby w obawie, że ktoś w końcu mnie trafi. Zacisnąłem powieki. Cały drżałem z emocji. Wyciszyłem wszystkie myśli, próbując się uspokoić, aż... Zasnąłem.

No, jeszcze tylko przymuszę się do dokończenia rozdziału z MSDiN i fajrant. Sorry że tak późno, ale najpierw byłam u kuzyna na urodzinach, a potem zjebało nam się auto i musieliśmy kawałek wracać xD tymczasem dzięki za wszystko, narka i cześć!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top