Rozdział 5
Wyjście z kwatery na spacer było doskonałym pomysłem. Było ciepło, wiał delikatny wiatr i nie było zbyt duszno - tak, jak lubię najbardziej. Obawy związane z tym, że ktoś mnie złapie lub postrzeli prędko wyparowały. Racja, za dziesięć milionów funtów ludzie mogli zrobić wszystko, lecz życie było dla mnie warte więcej i w razie potrzeby byłem gotowy strzelić.
Nie wiedząc, dokąd pójść, obrałem sobie na cel pobliskią galerię handlową. Fakt, większa szansa, że ktoś mnie rozpozna, w sumie trudno było nie rozpoznać gościa bez oka i z mechaniczną ręką, lecz sprawa zaczynała powoli cichnąć. Nie chciałem pokazywać, że się boję lub coś. W mojej pracy było to zabronione.
Przez dość długi czas włóczyłem się po budynku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie wchodziłem do żadnego sklepu, lecz nie dlatego, by nikt mnie nie rozpoznał, lecz dlatego, że nie miałem pomysłu, dokąd pójść. Błąkałem się to tu, to tam. Obserwowałem rodziny i grupy przyjaciół, w spokoju oddających się zakupom. Byłem jedną z niewielu samotnych osób w galerii... Nie miałem rodziny blisko siebie. Edd i Matt na pewno by się do mnie nie przyznawali, a Tom pewnie nienawidzi mnie jeszcze bardziej niż wcześniej. Jedynymi osobami, które mogłem nazwać przyjaciółmi, byli Paul i Patryk, lecz wolałem nie pokazywać się z kimś takim. Na pewno zrobiliby coś, co zwróciło by uwagę wszystkich i zostalibyśmy złapani...
- Tord! - z zamyślenia wyrwał mnie czyjś znajomy krzyk. Odwróciłem głowę. Kilka sklepów dalej stali Edd i Matt. Rudzielec trzymał w dłoni fioletową, papierową torbę i machał do mnie ręką. Niemal poczułem, jak spojrzenia wszystkich dookoła zwracają się na mnie. Poczułem, jak się czerwienię i zacząłem uciekać.
Czułem, że oboje biegli za mną. Matt wołał mnie po imieniu, a ja starałem się zagłuszyć to. Schowałem głowę pod kapturem mojej czerwonej bluzy. Może nie jestem jedynym Tordem na Ziemi, aczkolwiek chyba jedynym z mechaniczną ręką i bez oka. Wszyscy pewnie już widzieli we mnie mordercę i psychopatę, którym wcale nie byłem!
Zbiegłem po schodach na niższe piętro i wbiegłem do pierwszego sklepu z brzegu. Sklepu muzycznego. Wątpiłem, by chłopacy chcieliby mnie tam szukać, lecz pomimo tego ukryłem się za stojakiem z różnego rodzaju częściami do gitar. Sam nie wiem, czemu zareagowałem tak gwałtownie. Nie było przy nich Toma, więc nie było takiego ryzyka... Nie chciałem po prostu z nimi rozmawiać. Od tamtego trefnego dnia minął tylko miesiąc. Edd chyba zdążył już sobie wszystko poukładać w głowie, ale nie wiedziałem, jak zareaguje Matt. Wydawało mi się, że ucieszył się, że mnie widzi...
W jednej chwili poczułem, jak ktoś uderzył mnie z całej siły prosto w plecy. Zgiąłem się wpół, po czym odwróciłem się. Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła.
Tuż za mną stał Tom. Jego czarne, puste oczy były pełne nienawiści i już zabierał się do kolejnego ciosu.
- Tom! - gwałtownie wycofałem się, a kaptur spadł z mojej głowy. - Cieszę się... Że cię widzę?
- Ja nie, komuchu - warknął. Schował do kieszeni mały, przezroczysty woreczek, zapewne ze strunami do jego gitary, po czym chwycił mnie za szyję. - Wiedziałem, że kiedyś będę mógł się zemścić...
- Tom, przepraszam! - zacząłem się wyrywać, ale był zbyt wkurzony, by mnie słuchać.
- Przepraszasz? Przepraszasz?! - syknął - Myślisz, że jeżeli tak po prostu powiesz "przepraszam", to wszystko będzie tak jak dawniej?! Otóż mylisz się, cwaniaku! Możesz omamić Edda i Matta, ale ja ci się nie dam!
- Tom! - w wejściu do sklepu pojawili się Edd i Matt. Zielonooki podszedł bliżej. - Zostaw go!
- Robię to dla was! - prychnął - Jeżeli się go pozbędziemy, nareszcie będziemy bezpieczni i wolni od tego psychopaty!
- Puść go.
Jeszcze nigdy nie słyszałem, by Edd brzmiał tak poważnie. Tom puścił mnie. Przyłożyłem dłonie do obolałej szyi i wziąłem głęboki wdech.
- On nie chce nam zrobić krzywdy - powiedział chłopak w zielonej bluzie. - Wszystko gra, nie musisz się wkurzać...
- Jak ty możesz mu ufać po tym wszystkim? Powinniśmy się go jak najszybciej pozbyć!
- Od wtedy minęło naprawdę dużo czasu - trochę zdziwiłem się, słysząc, że Edd próbuje mnie bronić. Wycofałem się nieco. Tom cały czas mroził mnie morderczym spojrzeniem. - Może jeszcze nie jest za późno, by wrócić do tego, co było...
- Jest już za późno - warknął. - Nie mam zamiaru dalej przebywać przy tym komuchu. Spadam stąd, wam też to radzę.
Przez długą chwilę stałem, obserwując, jak chłopak odchodzi, klnąc pod nosem. Poczułem napływające do moich oczu łzy. Matt położył dłoń na moim ramieniu.
- Wszytko gra? - spytał cicho. Pokiwałem głową, choć bez przekonania. - Nie przejmuj się nim, znasz go, Tom tak ma...
- Ma rację - szepnąłem. - To wszystko moja wina. Nie wrócę do tego, co było. Lepiej już pójdę, zanim jeszcze kogoś skrzywdzę...
Odwróciłem się w stronę wejścia i znieruchomiałem. Przed sklepem stało trzech ochroniarzy z pistoletami w dłoniach. Cała trójka celowała we mnie. Ostrożnie podniosłem ręce do góry. W myślach zaklinałem się, by moja własna broń nie była zbytnio widoczna. Zacząłem się wycofywać, lecz jeden z nich strzelił tuż ponad moją głową. Sparaliżował mnie strach.
- Tordzie Larsson, jesteś aresztowany pod zarzutem licznych morderstw i prowokowania wzburzeń ludności! - zawołał jeden z nich. Edd i Matt wycofali się. - Poddaj się bez walki, a oszczędzimy twoje nędzne życie!
Ostrożnie, choć wiedziałem, jak to się skończy, włożyłem ręce do kieszeni. Wszyscy wycelowali. Ostrożnie wyciągnąłem z prawej kieszeni szczęśliwą puszkę Edda i rzuciłem ją w jego stronę. Brunet chwycił ją w locie. Wziąłem głęboki wdech, po czym z drugiej kieszeni jednym prędkim ruchem dobyłem swojego pistoletu. Zaledwie sekundę później wszyscy ochroniarze byli martwi, z ranami postrzałowymi na sercach.
Usłyszałem głośny ryk syreny alarmowej. Nie zastanawiając się, pobiegłem w stronę zaplecza sklepu. Niedawno dokładnie studiowałem plan galerii i wiedziałem, że wszystkie zaplecza są ze sobą połączone, więc gdzieś na pewno musiała znajdować się droga ucieczki. Wpadłem do środka, po czym zatrzasnąłem za sobą drzwi. Prędko zastawiłem je jednym z regałów, na chwilę przed tym, gdy usłyszałem walenie do środka. Chwyciłem inną z szaf, pełną kartonów z głośnikami i zacząłem ją przesuwać. Była bardzo ciężka, ale wystarczyło włożyć w to trochę siły, by tuż za nią pojawiło się ukryte przejście. Ostatni raz spojrzałem w stronę drzwi. Czując, że ochrona zaraz wpadnie do środka, wziąłem głęboki wdech i popędziłem przed siebie.
999 słów... Chyba nice ^^ zresztą, nie uważacie, że to idzie trochę za szybko? Jak tak to napiszcie, postaram się nieco zwolnić... Tymczasem dzięki za wszystko, narka i cześć!
PS Wczoraj zapomniałam o tym wspomnieć, ale podoba wam się nowa okładka?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top