9. Obiecuję ci, Fannie
To musiał być jakiś żart. Nie, jakby Tiffany faktycznie była na coś chora, to od razu by o tym powiedziała, prawda? Z ust Jamesa wydobył się delikatny śmiech, gdy nachylił się bliżej niej. Znowu sobie z niego żartowała?
— Dobra, a teraz na poważnie — odparł z uśmiechem na twarzy — Co takiego się dzieje?
Odpowiedziała mu cisza. I to tak dojmująca, że nastrój nagle zgasł. Wyraz twarzy dziewczyny też wskazywał na to, że to nie był żaden głupi żart. Gryfon słyszał teraz jedynie zestresowany oddech przyjaciółki, jego pędzące serce i szepty Freda oraz Nicka. Jak to Tiffany, osoba, którą znał już od trzech i pół roku, teraz dopiero mówiła, że na coś choruje? Nie, to nie było możliwe. “Jestem chora”. Nieważne, ile razy James próbował przetworzyć to sobie w głowie, nadal nie rozumiał, nadal było tyle pytań. Na co? Od kiedy? Czemu im nic wcześniej nie powiedziała? Jak da się to wyleczyć? Czym to się objawia? Czy jeszcze wiele razy będzie trafiać na skrzydło szpitalne?
— James, to nie jest żart. Jestem już od dawna chora.
Na Merlina. To nie mogła być prawda. Dlaczego… Dlaczego nic wcześniej nie mówiła, nikogo nie ostrzegała? Przecież on i Fred nie obraziliby się, nadal by się z nią przyjaźnili, uważaliby na nią zawsze, dbali o jej zdrowie jeszcze lepiej niż teraz. I na czym miała niby polegać ta choroba? Jasne, zawsze była słabsza i bardziej krucha, ale jakieś konkretne objawy?
— Czekaj — zatrzymał ją, unosząc na chwilę palec do góry, niczym nauczyciel — Na co jesteś chora? Od kiedy?
Tiffany przez chwilę się namyślała. Jakby zastanawiała się, ile teraz może powiedzieć. W końcu się odezwała, James widział, że ciężko jej patrzeć mu w oczy.
— Mam hemofilię. Na to jest się chorym od urodzenia.
Chwila moment, ona teraz mu mówiła, że od zawsze była na coś chora? Była chora już, gdy się urodziła, dlaczego… dlaczego nikomu o tym nie powiedziała? I poza tym, co to jest hemofilia? Nigdy nie słyszał o czymś takim. Już miał się jej spytać, gdy ona ucięła mu wypowiedź.
— Hemofilia polega na tym, że rodzisz się bez pewnego składnika w krwi, który umożliwia jej krzepnięcie — zaczęła tłumaczyć, jakby miała przed sobą małe dziecko — Podczas gdy zdrowemu człowiekowi po zranieniu tworzy się strup i krew nie wypływa z rany nieprzerwanie, to choremu na hemofilię coś takiego nigdy się nie tworzy, krew nigdy nie stwardnieje, a po zaschnięciu nie zlepi naczynia, z którego wypłynęła, krew będzie płynąć ciągle. Jest przenoszona genetycznie. Jeśli znasz podstawy mugolskiej biologii, to wiesz, że człowiek ma geny, w których są zapisane wszystkie informacje, w tym te o chorobach. Z hemofilią to jest zaprogramowane tak, że dziewczyny prawie nie chorują na hemofilię, ale jeśli ich ojciec jest chory, a ich niby zdrowa matka przenosi gen, to jest pięćdziesiąt procent szans, że zachoruje. I w tych pięćdziesięciu procentach byłam ja.
Tiffany była chora na hemofilię. Krew jej nie krzepła. Jakby się poważnie zraniła, to nie przestałaby płynąć. Wtedy mogłaby… Nie, nie chciał nawet o tym myśleć. Nie mógł jej stracić.
— Tiffany, nie — próbował zaprzeczyć, ale chyba mówił to sam do siebie, uświadomił sobie po chwili — Kurwa, Fannie… Przez cały czas tak cierpiałaś i mi nie powiedziałaś — po jego słowach nastąpiła chwila milczenia — Ale jest na to lekarstwo, prawda?
Cisza. Cisza i poważny, wypełniony łzami wzrok Tiffany oraz jej powolne kiwanie głową. Jamesowi spadł kamień z serca. Bogu dzięki. Tiffany dało się wyleczyć, była nadzieja. Już miał ją przytulić, gdy dziewczyna lekko go odepchnęła.
— Jest lekarstwo na krzepnięcie krwi, nawet kilka — rzekła, a głos coraz bardziej jej dygotał — Działają na krew osób z hemofilią, na mojego biologicznego ojca musiało to podziałać, skoro tak dobrze ukrył chorobę przez moją mamą. Ale tylko dlatego, że był mugolem — Chwila moment, co to miało oznaczać? Gryfon wiedział, że dziewczyna żyje teraz z nowym mężem matki i nigdy nie poznała swojego taty, który zerwał z jej ciężarną wtedy matką. Wiedział też, że był mugolem. Ale o co chodziło Tiffany? — To lekarstwo nie działa, jeśli ma się w sobie krew czarodziejską.
Nie. To się nie działo. Choroba Tiffany miała być nieuleczalna? Nie było opcji. Musiała się pomylić, zażartować, przesadzić. To musiał być jakiś nieśmieszny dowcip lub zwyczajna pomyłka, przecież na każdą chorobę czarodziejów powinno istnieć jakieś lekarstwo.
— Chyba sobie żartujesz — odparował tylko, nie wiedząc nawet, co ma teraz powiedzieć — To jest niemożliwe, to powinno być uleczalne.
— Hemofilii nigdy nie uleczy się w pełni, można tylko wspomagać krzepnięcie krwi, tak to działa nawet u mugoli — westchnęła ciężko Gryfonka — Przepraszam, że ci nie powiedziałam.
James nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego tak bardzo zaczął się bać. Miał być twardy, dom lwa mówił sam za siebie. Ale nie mógł nic na to poradzić, że wewnętrznie trząsł się o życie jego najlepszej przyjaciółki.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — spytał, przybliżając się do niej — Zrobiłbym wszystko, byś jak najmniej cierpiała. Uważałbym na ciebie, już bym cię tak bardzo nie wkurzał… Ktoś w ogóle o tym wszystkim wie?
— Wszyscy nauczyciele i cała moja rodzina — Tiffany słabo pokiwała głową — Nie chciałam mówić żadnemu z uczniów, nie chciałam obciążać innych, robić z siebie ofiary, żeby każdy obchodził się ze mną jak ze smoczym jajkiem. Obiecałam sobie, że waszej dwójce kiedyś powiem, ale… — tutaj jej oczy zaszły łzami — Mówiłam sobie, że jeszcze nie teraz. I ciągnęłam to tak przez prawie cztery lata. Czasami odnosiłam wrażenie, że wiecie. Przepraszam was, tak bardzo was przepraszam.
Serce pękło mu na widok słonych kropel płynących po jej policzkach. Zrobiłby wszystko, żeby odjąć jej ból, zarówno psychiczny jak i fizyczny. Miał teraz coś w stylu wyrzutów do samego siebie, bo sobie w tym momencie przypomniał, jak wiele znaków zinterpretował jako “słabe zdrowie”. Spore krwawienie przy małych ranach, częste krwotoki z nosa, długie pobyty na skrzydle szpitalnym, paniczny lęk przed krwią i ostrymi rzeczami, specjalna uwaga na zajęciach latania… Jak on mógł nic z tego nie wywnioskować? Jedyne, co mógł teraz zrobić, to przytulić ją i pozwolić, by jej łzy wsiąknęły w jego szatę.
— Hej, nie przepraszaj — szepnął do niej, głaszcząc ją delikatnie po plecach, niczym zrozpaczoną trzylatkę — Już dobrze, zaradzimy coś. Będziemy bardziej ostrożni, nie pozwolimy, by spotkały cię najgorsze scenariusze. I nie powiemy nikomu innemu, jeśli tego nie chcesz.
Dziewczyna spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Nawet sobie nie wyobrażał, jakim psychicznym obciążeniem musi być dla niej wyznanie prawdy po takim czasie, tylu latach spędzonych w ciszy i ukrywaniu się.
— Ale musisz obiecać mi jedno — wykrztusiła, wciąż świdrując go wzrokiem — Nie będziesz mnie traktować jakkolwiek inaczej niż gdy to robiłeś jeszcze w niewiedzy. Nadal możesz ze mną rozmawiać o czymkolwiek chcesz, bawić się ze mną, ściągać ode mnie zadania w środku nocy, tylko nie traktuj mnie, jakbym miała zaraz się rozpaść. Bo inaczej rozpadnę się sama.
Ciężko było to obiecać. Przecież wiedział teraz, że jego przyjaciółka jest nieuleczalnie chora i może umrzeć, gdy zada sobie nawet niewielką ranę. Jak miał jej to teraz powiedzieć? “Przykro mi, ale ja zawsze będę na ciebie szczególnie uważał"?
— Wiesz dobrze, że zawsze będziesz dla mnie tą małą, kruchą Fannie — rzekł, próbując wymusić uśmiech. Ten, który nie oznacza nic dobrego. Ona tylko westchnęła w odpowiedzi.
— Mówię poważnie, James — rzekła, głosem zwiastującym, że zaczyna się denerwować — Jasne, możecie być troszkę bardziej ostrożni, nie zmuszać mnie do na przykład biegu po schodach, bo nawet przy skręceniu czy złamaniu czegoś mogę dostać krwotoku wewnętrznego, a on jest o wiele gorszy. Ale nie każcie mi zakładać rękawiczek w ogrodzie różanym, bez przesady. Mam nadzieję, że zostałam zrozumiana.
Musiał się zgodzić. Najchętniej nosiłby ją wszędzie na rękach, zbudowałby wokół niej tarczę ochronną. Nie na tyle żeby ją uwięzić, ale żeby ją ochronić przed złem świata. Ale musiał też zważać na jej dobro. Pokiwał więc głową, kładąc swoją rękę na jej dłoni.
— Obiecuję, że nigdy nie będę traktować cię w jakikolwiek sposób nadopiekuńczo i zawsze będę dla ciebie oparciem, nie pozwolę, byś cierpiała. I jeśli tego nie chcesz, to nikomu nie powiem, przysięgam — obiecał, przełykając tworzącą się w gardle gulę. Nagle zdał sobie sprawę, gdzie powędrowała jego dłoń. Jego policzki w jednym momencie się zaczerwieniły, jego palce zaczęły palić. Gdy tylko odsunął je do siebie, Tiffany zaśmiała się nerwowo z zaróżowioną twarzą.
— Możemy zrobić obietnicę na mały palec, jak chcesz — zaproponowała z uśmiechem, unosząc swój mały palec do góry. Jego skóra była jasna, prawie jak papier. Chłopak pokiwał głową nerwowo, splatając swój palec z jej.
— Obiecuję ci, Fannie — wypowiedział ze szczerością, a ich wzrok się spotkał. Ich twarze były od siebie centymetry. W życiu się tak nie czuł. Gdzieś głęboko w nim tliła się potrzeba czegoś więcej - takiego dotyku, jakiego nigdy wcześniej nie poczuł. Ale dlaczego? Przecież to była jego przyjaciółka, przecież…
Gdzieś blisko rozbrzmiał szmer i bynajmniej nie należał do żadnego z nich. I dobiegał z innej strony niż tam, gdzie znajdowali się Fred i Nick.
— Madame Pomfrey — szepnął James, próbując jak najszybciej zebrać ze sobą wszystkie rzeczy, których nie powinno tu być - żelki leżące na kołdrze, książki obok łóżka i wziąć wszystko pod pelerynę. Jakby teraz ich nakryła… Tiffany za to delikatnie opadła na poduszkę, znowu wyglądając, jakby spała, tylko przekręcona na drugą stronę.
— Szybko — poleciła, nie ruszając nawet palcem i nie otwierając oczu, by stworzyć idealne pozory. Gryfon, z wszystkimi dowodami zbrodni owiniętymi szatą, cały zakryty peleryną niewidką, wślizgnął się pod łóżko, oddychając intensywnie. Musiał jakoś uspokoić oddech. Zwykle przy akcjach z Fredem przychodziło to łatwo, ale teraz z takimi wieściami szumiącymi w głowie…
— Matko najświętsza, co się tutaj, na brodę Merlina, dzieje?
Madame Pomfrey musiała już pojawić się na skrzydle, poprzedzana przez charakterystyczny klekot kapci na kamiennej podłodze. Jakby teraz się zorientowała, to byłby koniec.
Cisza. Absolutne milczenie. Oprócz ostrożnego oddechu Gryfona. Medyczka przeszła się powoli pomiędzy łóżkami, oglądając każde z nich dokładnie. James wnioskował to z przerw, jakie robiła przy każdym, jej twarzy nie był w stanie zobaczyć bez podniesienia głowy i uderzenia w spód.
— Jak ktoś nie śpi, to lepiej niech mi powie, bo potem rano nie zamierzam dociekać, dlaczego komuś w nocy pogorszył się stan — oznajmiła surowym głosem. Tiffany nie była głupia, była przecież tak dobra w udawaniu. Sam przed chwilą się dowiedział.
Kroki kobiety zaczęły się oddalać, mamrocząc pod nosem coś w stylu “trudno, ale aż dziwne, no bardzo dziwne, że się pomyliłam”. Nie mógł jednak odetchnąć ze spokojem, gdyż od razu by go usłyszała i byłoby po wszystkim. Dopiero gdy opuściła skrzydło, wypuścił powietrze i ponownie usiadł na brzegu łóżka dziewczyny. Ta uśmiechała się delikatnie, tak samo jak on
— Mało brakowało — prychnęła, chichocząc słabo — A skończyłoby się.
— Ale świetnie potrafisz udawać sen — skomentował ze szczerością — Ja już dawno bym się zaczął śmiać.
— Wiesz, jak to ciężkie było dla mnie? — zaśmiała się, patrząc na niego psotnym wzrokiem — Szczególnie wiedząc, że jesteś pod łóżkiem i wyobrażając sobie, co by było, jakbyś próbował się podnieść i rąbnął głową w spód. Chyba bym się tam popłakała ze śmiechu.
— No bardzo śmieszne — udał przez chwilę obrażonego tylko po to, by potem odwrócić się do niej i przybliżyć swoją twarz do jej. Przez głowę przemknęła mu po raz kolejny bardzo głupia myśl, którą zaraz odrzucił — Powtórzę ci to jeszcze raz, Fannie. Nikomu nie powiem i będę cię traktować tak, jak ty tego chcesz. Może czasami będę ostatnim debilem, ale nigdy nie pozwolę, by stała ci się krzywda — po chwili z lekką goryczą dodał — I przepraszam za to, że cię wtedy wkurzyłem. Zachowywałem się jak idiota, gdybym cię nie zdenerwował, to nie zacięłabyś się tamtym nożem. Gdyby nie ja, to byś tutaj nie siedziała. Przepraszam.
Tiffany uśmiechnęła się delikatnie, a w jej oczach pojawił się ten błysk, który pojawiał się rzadko, bo tylko wtedy, gdy James albo Fred przepraszali za coś poważnego. Jej dłoń niebezpiecznie zbliżyła się do tej jego, a on poczuł w sobie dziwny, nieznany dreszcz.
— James, nie przepraszaj. To nie twoja wina, naprawdę. To raczej moje niezgrabne ręce, które nie umieją posłużyć się nożem.
Oboje zaśmiali się cicho. Ten śmiech był im teraz potrzebny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Jestem zmęczona, James. Tym udawaniem, że nic mi nie jest, walką z własną krwią, znajdowaniem wymówek, wszystkim — westchnęła w końcu dziewczyna — Teraz jest mi jakoś lepiej, jak komukolwiek to powiedziałam.
Chłopak pokiwał głową. Rozumiał ją, on na jej miejscu już po kilku miesiącach albo wpadłby w szał, albo przypadkiem rozpowiedział całej szkole. Obstawiał to drugie.
— A teraz tak ogólnie jesteś zmęczona? Powinnaś dużo wypoczywać, przecież się bardzo zraniłaś — rzekł i choć brzmiał pewnie, to w środku wszystko szalało i rzucało najróżniejszymi pomysłami, jak zagadać do dziewczyny i nie sprawić, żeby to brzmiało jak podryw. Dlaczego to w ogóle sprawiało mu trudność? Dziewczyna uśmiechnęła się do niego delikatnie.
— Szczerze to jestem. Ciągle prawie przysypiam — stwierdziła cichutkim głosem, poprawiając okrywającą ją białą, szpitalną kołdrę — Ale daję radę gadać, spokojnie. Jak znowu zasnę to na pewno potem się obudzę, nie musisz się o mnie tak martwić.
Ale on nie mógł się nie martwić. Z tą myślą, że mógł ją w każdej chwili stracić, to było niemożliwe, by jego umysł był w pełni spokojny. Jednak wiedział, że dziewczyna jak niczego innego potrzebuje teraz spokoju i snu, musiał więc podjąć decyzję, której wcale nie chciał.
— To odpocznij sobie — szepnął do niej, czule poprawiając jej kołdrę — Jutro porozmawiamy więcej, obiecuję ci. Ale… Dziękuję, że mi to powiedziałaś.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.
— A ja tobie dziękuję, że nie zwariowałeś. Nie spodziewałam się tego po tobie. Dobranoc. Powodzenia w powrocie do dormitorium.
Obaj zaśmiali się, zanim on w końcu wstał, na ustach mając prawie bezgłośne “dobranoc”. Z ciężkim sercem ruszył powoli do drzwi. Wtedy przypomniało mu się, że Fred i Nick przecież czekali na niego cały czas. A co jeśli… Zostali zauważeni? Nie, wtedy na pewno usłyszałby wrzask. Poza tym duch wiedział najlepiej, gdzie są kryjówki przed personelem szkoły. Najciszej jak tylko mógł, nacisnął klamkę.
— Wiem już wszystko — oświadczył, nawet zanim spojrzał na twarze przyjaciela i ducha. Obaj mieli na twarzy uśmiechy, pierwszy wydawał się wymuszony. Fred nie czekał z zadaniem pytania.
— I jak się z tym czujesz? — w jego głosie brzmiał niespotykany u niego zwykle ponury ton. Jeśli mówił w ten sposób, już naprawdę było źle. Nick patrzył tylko raz na jednego, raz na drugiego, nie chcąc się włączać do rozmowy. Obaj wcześniej musieli już to wszystko przegadać, niemożliwe, żeby zostawili temat w spokoju na tyle czasu, rudzielec by nie wytrzymał aż tyle z zamkniętymi ustami.
— Szok — zdołał tylko wypowiedzieć, kręcąc głową — Nie, ja w to… nie wierzę. Jak to w ogóle możliwe, że tyle czasu nic nie wiedzieliśmy? To jest… Nie do opisania po prostu. Byliśmy ślepi, Fred — wypowiedział już wcześniej — Mieliśmy związane oczy, nie widzieliśmy, że coś było poważnie nie tak, mogliśmy ją przecież stracić w jedną chwilę, ostatnio tak prawie się stało!
— Mną też to wstrząsnęło — westchnął duch, wpatrzony w podłogę — Chociaż ja wiedziałem wcześniej, a miałem zachowywać się, jakbym tej świadomości nie miał, zmieniać postawę jedynie w sytuacjach awaryjnych. Jako duch, a szczególnie waszego domu, miałem ten obowiązek wiedzieć. Przykro mi, jeśli się przez to rozczarowaliście, ale tajemnicę trzeba było utrzymać.
Jak to on wiedział? Przecież… Nic im nie mówił, gdy tam szli. Może chciał by dowiedzieli się sami? Ale przecież wiedział, że im mógł zdradzić, tak? To dlaczego trzymał to dla siebie i personelu szkoły przez te wszystkie lata?
— Wiedziałeś? — oczy Jamesa natychmiast się rozszerzyły — Wiedziałeś o wszystkim i nam nie powiedziałeś? Jesteśmy z nią w trójkę najlepszymi przyjaciółmi, powinniśmy wiedzieć!
— Duchy wiedzą takie rzeczy, James — westchnął Nick, a ton miał poważny — To nasz obowiązek. I obowiązkiem było też niezdradzanie tajemnicy.
— Nie powiedziałeś nam? Najbliższym przyjaciołom? — złość zabuzowała w nim niczym w nagle podgrzanym kotle. Jak to wszyscy wiedzieli o chorobie Tiffany i dobrze wiedzieli co zrobić? A on tkwił w tej niepewności przez cały czas?
— James, daj spokój — przerwał mu Fred, biorąc go za rękę. Potter jednak nie mógł odpuścić. Nie teraz.
— Zasługiwaliśmy na to, żeby dbać o nią jak najlepiej, a wy wszyscy postanowiliście to trzymać w tajemnicy? Jak-
— Już chyba pora wracać do pokoju, Potter, Weasley — oświadczył duch patrząc na niego srogim wzrokiem.
— Dokładnie, James. Lepiej sobie to wszystko przetworzymy sami, niż robić dymy w środku nocy, z resztą, nie ma nawet do końca o co, tak? — rudzielec pociągnął go jeszcze bardziej, jednak on szybko wyrwał się z chwytu jego ręki i obrócił się na pięcie, nabuzowany wściekłością. Wszyscy trzymali to w tajemnicy przed nim. A wiedzieli ci, którzy nawet w praktyce nie musieli.
— Jamie, ogarnij się, cwelu, wracaj! — zawołał kuzyn, puszczając się za nim biegiem. Potter na chwilę się odwrócił na pięcie, by powiedzieć ostatnie słowa pożegnania na ten wieczór do Nicka — Dziękujemy za pomoc w dotarciu, nie potrzebujemy jej w powrocie.
— Dziękujemy — wymamrotał Fred — I dobranoc, Nick. Rozgryziemy ten syf, obiecuję. Jutro już wszystko będzie ogarnięte.
— Nie ma za co — westchnął Nick — Dobranoc.
James wymamrotał w odpowiedzi ciche “dobranoc”, po czym zwinięty w dłoni kawałek materiału zarzucił na siebie. Nie mogli go zobaczyć, miałby tak przechlapane, że rodzice w życiu by mu nie darowali. Jednak gdy tylko wizualnie rozpłynął się w powietrzu, usłyszał za sobą głośny szept, bardziej jakby syk.
— Potter, ogarnij się, powiedziała ci prawdę. I zdradziła ją wcześniej, bo musiała. Czy naprawdę chcesz o to robić taką wielką awan-
— Nie zrozumiesz!
On sam nie rozumiał. Biegł tylko przez siebie, próbując wygnać chaos myśli z mózgu. Gdy tylko dotarł do obrazu i usłyszał głos pytający go o hasło, prychnął pod nosem.
— Martwy wąż — wymamrotał.
— Proszę. Pomijając to, że ostro złamał pan ważne szkolne reguły i myśli pan teraz, że nikt tego nie-
Nie czekał nawet na odpowiedź ani na kuzyna. Tak szybko, jak mógł, popędził do dormitorium, omijając całującą się na kanapie w pokoju wspólnym parę i dyskutujących o niewiadomych sprawach Knoxa i Rudyarda. Zaraz potem opadł na łóżko, twarzą w poduszkę. Nie wiedział dlaczego, ale wkrótce poczuł na materiale pod jego twarzą wilgoć.
A/N PLOT TWIST
Jak myślicie, co dalej będzie z Tiffany?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top