9. Sprawdzian zaufania
Nawet cholerne ferie nie wpływają na mój sen.
Cudem zwlekam się z łóżka i przecieram oczy. Z chęcią pospałbym jeszcze godzinkę — a może i dwie? — jednak wiem, że wtedy będzie gorzej, dlatego odsuwam zmęczenie na bok i idę do łazienki, myśląc nad tym, co powinienem zjeść na śniadanie, bo od trzech dni jadę na bananach i niespecjalnie rwę się do zmian.
A może by tak... zamieszkać z Newtem? Jest niezły w te klocki; lubi też sprzątać, więc byłby z niego pożyteczny współlokator.
— Sam? — Mama wychodzi na korytarz, dlatego odcinam się od wyobraźni i skupiam na niej całą uwagę. — Peter ma dzisiaj urodziny. Obawiam się, że wrócę późno, o ile nie jutro. Zamów sobie później coś do jedzenia, dobrze? Zostawię ci pieniądze na stole.
— Jasne. — Ślę w jej kierunku przekonanie, że to żaden problem, bo widzę, że waha się nad dodaniem paru słów: na przykład tego, czy nie powinna zadzwonić do któregoś znajomego, by rzucił okiem, czy nie puściłem domu z dymem. Tylko raz zdarzyło mi się zapomnieć, że nie należy dolewać wody do rozgrzanego oleju, a ta durna łatka niedorajdy życiowej i tak nie chce mnie zostawić w spokoju. — Nie martw się. Jakoś przeżyję ten jeden dzień.
— W to nie wątpię. — Mierzwi moje włosy z naturalnie wyglądającym uśmiechem. — Tylko pytanie brzmi, jak?
Nieznacznie wzruszam ramionami.
— W każdej chwili mogę zadzwonić do Newta, żeby przyszedł i coś ugotował.
— Nie wykorzystuj go za bardzo. — Zabiera rękę. — No w porządku. Zaufam ci. — Nagle nabiera trochę podejrzenia. — Ale... Znasz wszystkie numery alarmowe, prawda?
— Mamo. — Mam chęć wywrócić oczami, lecz powstrzymuję się w odpowiednim momencie. Ostatnio coraz częściej miewam takie... lekceważące odruchy. Skąd to diabelstwo się bierze? — To tylko jeden dzień. Sam za gotowanie na pewno się nie zabiorę, więc żadnym pożarem nie musisz się martwić. Poważnie.
— No dobrze. Powiedzmy, że mnie... przekonałeś — mówi sceptycznie.
Tym razem nie mam wpływu na ten samoistny odruch.
— Okej.
— Świetnie. — Przelotnie patrzy na zegarek. — Zrobić ci tosty?
— Jeszcze pytasz? Jedzeniu się nie odmawia.
Nic nie dodaje. Oddala się, kręcąc głową, a ja od razu wślizguję się do łazienki.
***
Do wczesnego wieczora leżę na kanapie, naprzemiennie wgapiając się w telewizję i telefon, jednak ta bezczynność powoli zaczyna mnie przytłaczać, tak więc zrywam się do siadu i włączam Messengera. Na wiadomości z czatu grupowego nawet nie patrzę, bo pewnie nie dowiem się niczego konkretnego — przypominając sobie ostatnią bitwę na memy, w połowie której wyszedłem, szczerze wątpię, czy jeszcze kiedyś pojawią się tam przydatne informacje. Nic na to nie wskazuje.
Przychodzi powiadomienie, a ja od razu odczytuję wiadomość i reaguję niemałym zdziwieniem na zdjęcie zaspanego Darrena, którego twarz wtulona jest w poduszkę. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że moje kciuki drżą nad klawiaturą, jakby paląc się do odpowiedzi, a jednak tkwiąc w bezruchu spowodowanym... zakłopotaniem? Na całe szczęście przychodzi kolejna wiadomość, tym razem tekstowa.
Śnił mi się kurewsko wielki kebab.
Moje brwi zjeżdżają się jak przyciągnięte magnesem, a szare komórki, w istnienie których ostatnio zwątpiłem, chyba zaczynają pracować, bo coś tam mi świta. Darren nie chce uwierzyć, że w życiu nie zjadłem, jak on to ujął, kebsa; ani trochę nie rozumiem jego zdziwienia, ale z drugiej strony cieszę się, bo to popycha go do kolejnego wyzwania tkwiącego pod hasłem Pierwszych Razów. Bez zawahania wysyłam mu adres i blokuję wyświetlacz, gdy w odpowiedzi dostaję naklejkę kciuka. Zupełnie jak Lisa wtedy...
Nie. Dość.
Zamykam oczy i wstaję, by już dłużej nie myśleć o zbędnych rzeczach.
***
Normalnie nie pomyślałbym, że ta krótka rozmowa wzbudzi we mnie jakieś widoczne emocje, a jednak teraz, stojąc w korytarzu i obracając się w stronę lustra, widzę, że się... uśmiecham?
Nie mam czasu na namysł czy reakcję — słyszę dzwonek, dlatego otwieram drzwi i zapraszam gościa do środka. Darren nie rozstaje się z glanami nawet latem. Ma na sobie czarną koszulkę z logiem Escape the Fate, a w ustach trzyma odpalonego papierosa. Wygląda tak... wyzywająco, gdy powoli wypuszcza dym, patrząc z tym dziwnym napięciem, którego nie potrafię rozszyfrować. Cholera. Miałem nie dramatyzować i nie doszukiwać się nieistniejących podtekstów, a jednak... Na niektóre myśli nie mam najmniejszego wpływu, choćbym nie wiem jak się napinał. Z tego powodu czuję się trochę winny, bo to raczej... nie fair?
Odchrząkam. Dopiero teraz spostrzegam ciemną reklamówkę w jego dłoni. Zabieram ją, by Darren w spokoju zdjął buty; jest zadziwiająco ciężka. W zasadzie zastanawiam się, czy również nie zamówić czegoś w tym stylu — glany wyglądają na trwałe, a mnie to może przysłużyć, bo lubię rujnować swoje obuwie. Nie wiem, jak to robię, ale żadne z moich trampek nie wytrzymują więcej niż pół roku.
— Masz gdzieś popielniczkę?
— Eee, zaraz coś znajdę. — Szybko przemykam do pokoju, by zostawić reklamówkę; coś cicho brzdęka, gdy kładę ją na stole, ale nie zwracam na to uwagi i idę szukać czegoś, co posłuży za mały śmietnik. Ostatecznie zabieram podstawkę pod filiżankę. — Trzymaj.
Darren gasi w połowie wypalonego papierosa i odkłada prowizoryczną popielniczkę na biurko.
— Zrobić ci kawy?
— Mam coś lepszego. — Wyciąga dwie szklane butelki i patrzy na mnie z ukosa, jakby badając reakcję. Powinienem był się domyślić, że reklamówka była taka ciężka przez piwo. Obijanie się o siebie szkła było wystarczającą wskazówką. Ostatnio naprawdę kiepsko u mnie z myśleniem.
— No nie wiem. Mama może dzisiaj wrócić. — Z tego wszystkiego zagryzam wargę i patrzę to na butelki, to na Darrena, aż wreszcie spostrzegam, że jego oczy schodzą niżej i na moment zawieszają się na moich ustach. Coś wewnątrz mnie zaczyna podrygiwać na tę świadomość.
— Daj spokój. — Wywraca oczami, a ja chyba zaczynam rozumieć, skąd biorą się u mnie te przeklęte odruchy. — Po jednym nic ci nie będzie. Najwyżej trochę się rozluźnisz.
Zdejmuje nakrętkę rękami i podaje mi butelkę Budweisera; udaje mi się odczytać tę nazwę mimo mnóstwa zawijasów w napisie. Czuję, że Darren patrzy na mnie z wyczekiwaniem i tym upierdliwym czymś, co wciąż mnie peszy. Mam już po dziurki w nosie tego dyskomfortu, dlatego zabieram piwo i mocno zaciskam dłoń na szyjce, zwiedziony zapewnieniem rozluźnienia.
Serio muszę wyluzować i przestać wymyślać, że w tym wszystkim tkwi jakieś drugie dno.
Przechylam butelkę i krzywię się, gdy dociera do mnie cierpki, odrobinę metaliczny smak. Gorycz pozostaje na końcówce języka, w związku z czym przez chwilę mlaskam, próbując stwierdzić, czy zaraz splunę, czy co, bo to zdecydowanie nie mój typ. Odwracam wzrok od butelki, gdy Darren ponownie wyciąga w moim kierunku rękę. Tym razem trzyma jedzenie, a jego usta rozciągają się lekko w oznace zadowolenia. Chyba odpowiadam czymś podobnym, bo czuję znajome napięcie, jakiego doświadczyłem w korytarzu, zanim spojrzałem na swoje odbicie.
— Dzięki.
***
Z głośników leci Scars, a Darren próbuje się wpasować w rytm, szarpiąc za struny mojej gitary. Jest lekko zgarbiony i rozkojarzony, co odrobinę mi zgrzyta z wyobrażeniem grającego Newta, do którego chyba nieco za bardzo przywykłem.
— Jesteś w tym beznadziejny, wiesz? — pytam, zadzierając jedną brew.
— Dopiero się rozkręcam. — Przekrzywia głowę i przyspiesza tę niezgrabną grę. Nawet gdy piosenka dobiega końca, Darren nie przerywa. Pochyla się bardziej, a jego palce pracują szybciej i szybciej. I nagle dociera do mnie, że gdyby znał technikę, mógłby być nie najgorszy, bo jako taką sprawność posiada i całkiem dobrze panuje nad ruchem dłoni.
— Zwracam honor. Nie doceniłem cię.
Koślawa muzyka ustaje. Darren przeczesuje włosy i zwraca się w moją stronę.
— A jak z tobą? Grasz?
— Od paru lat. — Wzruszam ramionami, jakby to nie było nic takiego.
Nie reaguję w żaden sposób, gdy podaje mi gitarę.
— Jakieś specjalne życzenia? — Powoli przesuwam dłonią po gryfie, a ramiona rozluźniam.
— Zdam się na ciebie. — Jego głos słabnie, ale nie mogę powiedzieć, że powodem jest coś negatywnego; wyłapuję wyczekiwanie, zainteresowanie, co dodaje mi trochę pewności, która właściwie trzyma się mnie zawsze, gdy gram. Normalnie powiedziałbym, że nie potrzebuję dodatkowej motywacji, a jednak... to dość miłe.
Kiedyś próbowałem naśladować Newta, trzymając się nadziei, że dzięki temu odzwierciedlę choć odrobinę jego talentu — a tego naprawdę nie można mu odmówić. Wtedy jednak czułem się, jakbym pozował. To nie był mój styl i zwyczajnie czułem, jakby czegoś brakowało mojej grze, mimo że wszystko robiłem dobrze. Wówczas zgubiłem jedynie — albo aż? — tę kluczową indywidualność, przekonany, że to poprawi moje umiejętności.
Niestety, nie na tym to polega.
Nabieram płytki wdech nosem i nucę w myślach melodię, którą staram się odtworzyć. Nie jestem dokładny i profesjonalny, a do krystalicznego podejścia bardzo mi daleko, dlatego już dłużej nie próbuję kreować się na ludzi, dla których takie zachowanie jest codziennością. Zamiast tego używam swoich autentycznych cech z nadzieją, że osoba, która nigdy przedtem nie słyszała mojej gry, uzna to za coś spójnego.
A jestem dość... roztrzepany i zmienny. Kiedy coś mnie szczerze zainteresuje, staram się poświęcać temu kompletną uwagę. Jestem także zmieszany i zagubiony. Na co dzień zmagam się z masą wątpliwości, które skutecznie wpływają na wszystko, co robię. Jestem również... hm, w pewnym sensie leniwy, ale i tak wymagam od siebie stałej poprawy, co ostatnio naprawdę mi wychodzi. Już nie kończy się na samych chęciach.
Po prostu jestem... sobą.
Muszę być.
— Guns N' Roses? — Darren odzywa się, gdy po gwałtownej przerwie nie wznawiam gry. W jego głosie wisi coś w rodzaju zawahania, niepewności. — Niby brzmiało jak November Rain, ale...
— Bingo. — Odkładam gitarę na bok, jednak nie spuszczam oczu z chłopaka. Podoba mi się, jak na mnie patrzy; robi to z pewnego rodzaju uznaniem, z fascynacją.
— Zaskakujesz mnie, kaskaderze. — Unosi brwi. — A to nie zdarza się często.
Ledwo uśmiecham się na te słowa, bo Darren spuszcza wzrok na swój telefon i przez chwilę krzywi się, patrząc na wyświetlacz. W końcu wystukuje wiadomość i odchrząka.
— Muszę się zbierać. — Pochmurnieje.
— Rodzice? — pytam, nim zdążę pomyśleć. Od razu nabieram chęci, by ugryźć się w język.
Przez twarz Darrena przemyka zmieszanie, które zaraz po tym stara się zamaskować krótkim śmiechem.
— Coś w tym guście. — Rozgląda się i wstaje. — Zabiorę te wszystkie śmieci.
W ciszy oglądam, jak chowa puste butelki i papierki po całkiem niezłym kebabie do reklamówki, a następnie wychodzi. Odprowadzam go do drzwi i żegnam tym rodzajem uśmiechu, którego do niedawna się bałem; to wychodzi ze mnie tak naturalnie, że w ogóle nie czuję zakłopotania. Przekręcam zamek, a po tym podchodzę do okna od strony salonu i czekam.
Widzę, jak wychodzi z klatki, jednak... nie skręca w stronę przystanku.
Wzruszam ramionami i wracam do swoich zajęć.
Może po prostu nie zna tej okolicy?
***
Mama wraca rano. Początkowo rozgląda się podejrzliwie, szukając oznak apokalipsy, zupełnie jakbym serio był jakąś niedorajdą życiową, której nie można zostawić samej nawet na ten jeden dzień.
— Mówiłem, że przeżyję, a do pożaru nie doprowadzę.
— Mówiłeś. — Kładzie torbę na blacie.
— Więc już mi wierzysz? — Krzyżuję ramiona i opieram się o szafkę.
— Powiedzmy. — Sięga po opakowanie kapsułek i włącza ekspres. — Już nie będę w ciebie wątpić, jeśli powiesz, że wytrzymasz jeden dzień.
Nie pyta, czy napiję się kawy — dobrze zna odpowiedź.
***
Nie dzwonię, nie pukam — od razu wchodzę do środka i witam się z panią Parker, kątem oka patrząc, jak pan Parker wystukuje coś na laptopie. Oboje obdarowują mnie szerokimi uśmiechami, dzięki czemu czuję się, jakbym był we własnym domu. Newt siedzi na górze i ogląda coś na komputerze. W przeciwieństwie do rodziców nie zwraca na mnie uwagi.
— Wiesz co? — Siadam na łóżku i pochylam plecy. — Musisz mnie nauczyć gotować.
Odwraca głowę.
— Na głowę upadłeś? — Jego oczy rażą mnie niedowierzaniem.
— Wczorajszy dzień był niczym walka o przetrwanie. To mi dało do myślenia.
— Znowu dolałeś wody do oleju? — Zadziera jedną brew.
Jak mnie to wkurza!
— Nie. — Zgrzytam zębami. — Trzymałem się z daleka od kuchenki. Co prawda było ciężko jak diabli, ale... — Przerywam, bo widzę, że Newt... poważnieje? — Co jest?
— Pierwszy raz słyszę, że przeklinasz.
Czyżby...?
— Przecież to nie jest nic... wulgarnego. — Przewracam oczami i w jednej chwili nieruchomieję, spostrzegając, że robię to wbrew swojej woli, mimo że nigdy przedtem nie miałem choćby podobnych odruchów.
I Newt chyba bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę.
— Wszystko gra, Sam?
Nie pyta mnie o to pierwszy raz, jednak... chyba wreszcie zaczynam rozumieć, co wzbudza w nim te wszystkie podejrzenia. Newt po prostu widzi coś, czego ja nie dostrzegam; zauważa jakąś zmianę, jakiś problem, z którego wagi nawet nie zdaję sobie sprawy.
— Jasne.
Nie wymuszam uśmiechu, bo wiem, że Newt tego nie kupi. Jedynie spuszczam wzrok i przełykam ślinę, a ręce ze sobą splatam, by nie dać po sobie znać, że jestem jakkolwiek zdenerwowany. Gdy Newt odpuszcza, oddycham z ulgą i, chcąc czy nie, skupiam się na bardzo ważnej myśli, której na pewno nie wymażę.
Co, do cholery, się ze mną... dzieje?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top