26. Gdybym tylko wtedy postąpił inaczej...




Kiedy nad ranem wracam myślami do poprzedniego wieczoru, czuję się lekko przytępiony.

    Chyba nie potrafię przyjąć do wiadomości faktu — a na pewno nie od razu — że naprawdę znalazłem w sobie tak silną motywację i w najmniej spodziewanym momencie udałem się na Plac Zapomnienia, aby raz na zawsze skonfrontować się ze wspomnieniami niepozwalającymi mi na postawienie kroku naprzód.

    Widzę jednak, że Klinika Śmierci już dłużej nie skrywa między stronami fałszywego dowodu, który służył mi za łącznik między rzeczywistością a zajmującą lwią część umysłu obłudą; nie znajduję go też na biurku czy choćby na dnie kieszeni spodni. Kojarzę również tę przedziwną, niemal bezpardonowo wdzierającą się ulgę, która wręcz natarła na mnie i przeniknęła przez słabe punkty, a następnie rozlała się gdzieś głębiej, gdzieś pośród granicy jaźni i ostatecznie wciągnęła w ten niedorzeczny wir wątpliwości, czy to wszystko rzeczywiście się wydarzyło.

    Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wczorajsze wydarzenia są zbyt bliskie i wyraziste, zbyt opasłe w emocje, zapachy i... strukturę, zwłaszcza ten niemożliwy do podrobienia dotyk, a także specyficzne odczucie pęknięcia czegoś, co w reakcji łańcuchowej pozostawiło po sobie głęboką pustkę — obszar do niedawna wypełniany zgnilizną.

    Odnoszę wrażenie, że wraz ze zniknięciem dowodu przepadła też pewna część mnie — ta niestabilna, wybrakowana, zdecydowanie za bardzo lubująca się w pozornie wygodnym fałszu. Skóra mrowi mnie na samą myśl, że to już... koniec, że w końcu zrzuciłem z barków ciążące mi brzemię, przez którego wagę nie mogłem wyleczyć starych ran w pełni. Zamiast tego rozdrapywałem je i pogłębiałem, aż nie zaczynały piec potężnym żarem utwierdzającym mnie w przekonaniu, że nigdy nie dam rady wygrzebać się spod tego brudu.

    Ale teraz jest inaczej.

    Nie jestem pewien, ale... to chyba ten moment, kiedy rzeczywiście pragnę zaufać podpowiadającemu mi przeczuciu, że póki mam siłę, powinienem odnaleźć, a następnie spróbować poskładać do kupy pogrzebane gdzieś wewnątrz siebie pragnienia i potrzeby, których przedtem nie zauważałem, zbyt wpatrzony w tkwiący na pierwszym planie obraz fikcji.

    Z kolei po tym... ech, kto wie?

    Może wreszcie zdołam zrozumieć, kim tak naprawdę jestem?

***

Wychodzę z poradni i idę prosto na parking, gdzie mama — jak w każdy piątek — czeka na mnie w samochodzie z kubkiem ciepłej kawy z Dunkin' Donuts oraz paroma pełnoziarnistymi bajglami, którymi rutynowo zajadam stopniowo malejący stres.

    Cotygodniowe wizyty u psychologa przestają mnie przytłaczać, mimo że początkowo byłem do nich sceptycznie nastawiony. Strach o dziwo powoli przemija, a na jego miejsce wkrada się nieobecna dotąd potrzeba wyrzucenia z siebie wszystkiego, co zaczyna mi ciążyć, a o czym nie mogę tak po prostu porozmawiać z mamą czy Newtem. Niektóre moje myśli wciąż są zbyt pokręcone i niejasne, abym z łatwością je opisał i jednocześnie nie zwariował.

    Zapinam pas bezpieczeństwa i zabieram kubek z uchwytu. Mama w tym czasie przekręca kluczyk, a następnie zapala światła i opuszcza hamulec ręczny. Patrzy w lusterko wsteczne, gdy wyjeżdżamy z parkingu.

    — Dzisiaj muszę wyjść trochę wcześniej do pracy — mówi, czekając, aż przejedzie ostatni samochód, i dopiero po tym wyjeżdża na drogę główną. — Poradzisz sobie? Czy poprosić Bonnie, żeby później do ciebie zajrzała?

    — Nie trzeba. — Kręcę głową. — Newt niedługo przyjdzie. W poniedziałek mamy oddać ten esej z angielskiego, a nie jesteśmy nawet w połowie.

    — O? No proszę. — Uśmiecha się lekko. Jeśli myśli o tym, o czym opowiedziałem jej ostatnio na plaży, to nie daje tego po sobie poznać. — Co analizujecie?

    — Zbrodnię i Karę. Skończyłem czytać trzy dni temu, ale jakoś... — Macham ręką, by odgonić strapienie. — No, wiesz. Musiałem wyjść z wprawy.

    A raczej mam zbyt wiele na głowie, aby z łatwością zajmować się tak trywialnymi rzeczami. Z jednej strony czuję się, jakbym potrzebował tej odskoczni w postaci prac na zaliczenie czy innych zadań do rozwiązania, dzięki którym choćby na moment przestanę myśleć o otaczającym mnie bałaganie, o upływającym czasie oraz wkradającej się do codzienności porannej rutynie przybierającej postać leków. Z drugiej zaś... Cholera, jakoś od początku nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest aż za proste, wręcz nierzeczywiste.

    Cisza ciągnie się do momentu, aż nie zatrzymujemy się na światłach. Wtedy mama korzysta z okazji i patrzy na mnie krótko, nie kryjąc zmartwienia.

    — Spokojnie — mówi łagodnie. — Miałeś przerwę. Nie przejmuj się, jeśli nie idzie ci tak dobrze jak kiedyś. Nauczyciele na pewno to zrozumieją. — Znowu na mnie patrzy. — No, chyba że potrzebujesz więcej czasu...?

    Strapiony, spuszczam wzrok.

    Nie chcę naciągać innych na kolejne ulgi; nie zasłużyłem na to.

    — Nie, nie o to chodzi...

    — Więc?

    — Wiesz...

    Krzywię twarz wbrew sobie, bo nie wiem, jak ubrać myśli w słowa.

    — To wszystko jest takie... zwyczajne? — Nawet nie wiem, do kogo zwracam się z tym pytaniem; czy w ogóle oczekuję na nie odpowiedzi. Oddycham głęboko, żeby choć trochę się wyciszyć. — Wiesz, jakby zupełnie nic się nie zmieniło. A przecież... zmieniło. — Tyle że we mnie, odruchowo dodaję w myślach. — I jakoś... ech, nie wiem. Chyba nie mogę się do tego przyzwyczaić.

    Gdzieś w tle rozbrzmiewa klakson.

    — W tym tkwi całe sedno, słońce. — Światło zmienia się na zielone, dlatego mama wrzuca pierwszy bieg i popuszcza sprzęgło. Po przepuszczeniu samochodów z naprzeciwka zjeżdżamy na przeciwległą ulicę i jedziemy prosto, aż do samego osiedla. — Wydaje ci się, że teraz ludzie zaczną zmieniać swoje nastawienie względem ciebie. Sęk w tym, że nikt tak naprawdę nie ma nie ma powodu, żeby traktować cię inaczej.

    — Ale...

    — Nie ma żadnego ale. — Jej głos się ociepla. — Naprawdę.

    W gardle natychmiast narasta mi napięcie smakujące goryczą i powątpiewaniem. Mama jednak milczy i chwilę później w skupieniu zjeżdża na parking; gasi silnik. Mechanicznym ruchem odpinam pasy i już mam wysiadać, kiedy zatrzymuje mnie jej ciepła dłoń.

    — Nie uciekaj. — Uśmiecha się niepewnie. — Wiesz, że możesz ze mną o wszystkim porozmawiać, prawda? 

    — Nie chcę cię niepotrzebnie martwić... — wyrzucam z siebie, nim zdążę to dokładniej przemyśleć.

    — Oj, Sam... — Z jej ust wypływa westchnienie.

    Chyba widzi, że się denerwuję, bo pochyla plecy i łagodnie ujmuje moje dłonie, zamykając je w uścisku mówiącym jestem tu i nigdzie się nie wybieram, możesz na mnie liczyć. Mimo wyjącego z tyłu głowy rozdarcia odnajduję w sobie siłę do podjęcia walki z szamotającą się gdzieś wewnątrz paniką. Nie zabieram więc dłoni ani się nie odsuwam; pozwalam mamie skończyć.

    — Nigdy nie odebrałam tego w ten sposób. Wiesz o tym, prawda? Martwię się o ciebie i będę to robić, ale to normalne. Przecież jestem twoim rodzicem. — Uścisk się wzmacnia. — Chcę się o ciebie martwić, Sam.

    Nie potrafię nazwać uczucia, jakie nagle narasta mi w piersi. Początkowo jedynie lekko łaskocze i elektryzuje, zupełnie jakby niespodziewanie wydarzyło się coś ekscytującego, coś czego wyczekiwałem przez bardzo długi — może i zbyt długi — czas i już powoli zaczynałem wątpić, czy się doczekam. Ale gdy w pewnym momencie zaczyna roznosić się dalej i dalej, i przy okazji wypycha na ramiona subtelnie mrowiącą gęsią skórkę, przywodzi mi na myśl tę chłodną morską bryzę, która podczas ostatniej wycieczki na plażę szarpała mnie za włosy, rozwiązywała szalik i orzeźwiająco szczypała w nos.

    Mimowolnie rozluźniam ramiona, posyłając mamie wdzięczne spojrzenie.

    — Wiem — mówię tylko.

    A mamie najwyraźniej tyle wystarczy, bo uśmiecha się raz jeszcze — szczerze i z ulgą — a następnie zabiera swoje rzeczy i wysiada z samochodu. Nabieram głęboki wdech i idę w jej ślady.

    Nawet gdy już lądujemy w mieszkaniu i siadamy przed telewizorem, aby zabić czas i jednocześnie trochę się odstresować, wciąż wyczuwam na dłoniach nacisk tego niecodziennego ciepła, które w tak krótkim odstępie zdążyło przeniknąć znacznie głębiej, wprost do odleglejszych, mniej jednolitych myśli, i z pełnym powodzeniem rozjaśnić zbierające się gdzieś w kącie czarne chmury.

    Może i jeszcze nie potrafię nazwać tego uczucia, ale...

    Na pewno je lubię.

***

— Cześć, Newt. Wejdź. — Stłumiony głos mamy dobiega z korytarza.

    Z cichym westchnieniem wyciągam ręce nad głowę i rozciągam się, żeby odciążyć plecy. Pracuję nad esejem od dobrych dwóch godzin, próbując wykrzesać z siebie choć trochę sensownych wniosków, które nie będą wyglądały, jakbym próbował zapchać całą stronę bezbarwną watą słowną. Co chwilę jednak coś przekreślam i przerabiam, i na dodatek wściekam się, że nic nie wychodzi tak, jak powinno. Chyba naprawdę wyszedłem z wprawy.

    Słyszę, że ktoś łapie za klamkę, dlatego okręcam się na krześle i patrzę, jak w progu drzwi staje Newt z plecakiem przewieszonym przez ramię oraz z miną, z której nie mogę zupełnie nic wyczytać; nie od razu.

    W jednej chwili żołądek podchodzi mi do serca.

    — Mamy przesrane, wiesz? — pytam nerwowo. — Siedzę nad tym już jakiś czas, a napisałem może ze dwa zdania.

    On tylko uśmiecha się ze zrozumieniem, jakby już o tym wiedział.

    — Poczekaj. Też coś mam.

    W ciszy patrzę, jak Newt siada na rogu łóżka i wyciąga teczkę, a z niej plik zapełnionych małym druczkiem kartek. Marszczę brwi, gdy podaje mi swoją część, która na pierwszy rzut oka wydaje się tak rozległa, że spokojnie mogłaby nam wystarczyć na zaliczenie. Ale nic nie mówię i jedynie przeglądam stronę po stronie, wyłapując z tekstu pojedyncze literówki czy inne gramatyczne fikołki. Gdybym jednak miał odłożyć na bok te usterki, to...

    Cholera.

    — Newt, to jest... — Czuję, jak w gardle narasta mi znajome napięcie. Natychmiast biorę łyka stojącej na biurku wody, żeby załagodzić mrowienie w krtani.

    — Wyszło mniej, niż zakładałem. — Odchyla plecy. — Ale też nie chciałem za bardzo przeciągać tematu. Wiemy, jak kończy się wodolejostwo u Williams.

    Coś wewnątrz mnie zaczyna się chwiać.

    — Napisałeś całą pracę — mówię z wyrzutem, choć nie wiem, kogo tak naprawdę chcę obarczyć winą za ten rozlewający się po języku cierpki posmak żalu: siebie, Newta czy może nas obydwu?

    — Najpewniej z całą masą błędów. — Wzrusza ramionami. — Nie jest jeszcze skończona.

    Gdy tak siedzi i nic nie mówi, nie denerwuje się ani nie złości, i jedynie czeka z tą swoją niemożliwą do oczytania miną, wygląda, jakby autentycznie nic sobie z tego nie robił. A przecież odwalił za mnie całą robotę.

    Naprawdę go nie rozumiem.

    — Mieliśmy to zrobić wspólnie... — Milknę, bo spostrzegam, że do głosu wkrada mi się zbyt wiele emocji.

    Pozwalam sobie na kilka głębszych wdechów, żeby choć trochę zapanować nad powoli wymykającą się spod kontroli wewnętrzną chwiejnością. Wydaje mi się, że zacząłem ją wyczuwać jeszcze przed wizytą u psychologa, a może nawet i z samego rana, zaraz po wyjściu z łóżka. Może właśnie z tego powodu wcześniej w samochodzie odsłoniłem się za bardzo i powiedziałem mamie coś, czego dokładnie nie przemyślałem, a co z pewnością będzie ją dręczyło jeszcze przez pewien czas. 

    Coś ewidentnie nie daje mi spokoju, ale...

    Nie mam pojęcia co.

    — Nie chodzi o tę pracę, prawda? — Głos Newta, pełen spokoju i zrozumienia, momentalnie przyciąga moją uwagę.

    — No, trochę jednak tak...

    Nieprawda.

    — Co, jest aż tak do bani? — Przechyla głowę.

    Na twarz wkrada mi się grymas, który — podejrzewam — miał być uśmiechem, a jednak wykruszył się gdzieś po drodze. Pewnie po natknięciu się na ten emocjonalny rozgardiasz.

    Strapiony, spuszczam wzrok na trzymany w dłoniach esej.

    — Wiesz, że nie chcę być... ciężarem.

    — A jesteś? — odpowiada pytaniem wzbudzającym we mnie niemożliwą frustrację.

    — Chodzi mi o to, że... — Urywam, bo zbyt wiele niejasnych myśli zaczyna się ze sobą zderzać, mieszając mi w głowie.

    Newt na szczęście nie ciągnie mnie za język.

    — Nie wiem, jak to ująć — wyznaję bezradnie. — To trudne.

    Nabieram kolejny wdech, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze dwa płytsze. Napięcie pod skórą zaczyna się osłabiać, myśli uporządkowywać, a po tym wystarczy krótka chwila, abym zrozumiał, co tak właściwie chcę powiedzieć. Chyba rzeczywiście nie chodzi tylko o ten esej.  Chyba chodzi o coś... więcej, o wiszące w powietrzu niedomówienie oraz strach przed tym, że znowu zacznę wyłącznie brać, nie dając nic w zamian.

    A nie mogę do tego dopuścić.

    — Nie chcę, żebyś wszystko za mnie robił. Nie lubię... tego.

    Nie spuszcza ze mnie wzroku; czuję to.

    — Jednostronności — uściślam. — Sam mówiłeś, że czasami cię to męczy.

    — Mówiłem.

    — Więc... — Stopniowo ogarnia mnie bezradność. Nie chcę dać jej za wygraną, dlatego chwytam się resztek odwagi i patrzę Newtowi w oczy. — Nie pozwalaj mi na to.

    Po jego twarzy przemyka konfuzja.

    — Wciąż mówimy o eseju?

    — Tak. — W moim głosie pobrzmiewa coraz większe rozdarcie. — Albo i nie? Nie wiem!

    Tym razem nie omijam prawdy. Faktycznie nie wiem, co chodzi mi po głowie. Odkąd poszedłem na Plac Zapomnienia i zniszczyłem wszystko, co łączyło mnie z przeszłością, nie ma dnia, abym nie wyczuwał pod skórą tej przedziwnej obcości. Trzyma się mnie wrażenie wysokiego odrealnienia, które mimowolnie generuje myśli, że jestem... niekompletny, wybrakowany. Niewątpliwie chcę zapełnić tę brzydką wyrwę, pozostawioną przez niedawno wyciągnięte skażenie. Nie wiem jednak, jak powinienem się za to zabrać, żeby nie czuć się przy tym tak... tak...

    — O co tak naprawdę chodzi, Sam?

    Lekkość, z jaką wypowiada to pytanie, natychmiast zastawia mi drogę ucieczki, przez co zmuszony jestem zawrócić i stanąć naprzeciw górującej w tym miejscu szczerości.

    — Ja... Nie wiem. Chyba mam jakiś gorszy dzień.

    — Widzę. Ale dlaczego? Coś się stało?

    — To... — Waham się, bo nie wiem, czy rozwinięcie tego tematu nie otworzy na nowo puszki Pandory.

    Ale już jest za późno na jego zmianę. Wiem o tym.

    — Po prostu nie mogę czegoś zrozumieć, okej? — Odwracam wzrok. — Tego, jakie to wszystko jest proste. A nie powinno! Nic nie powinno być proste. Nie po tym, jak... jak... — Tak bardzo namieszałem, dopowiadam w myślach, bo tutaj o wiele łatwiej jest mi zdobyć się na bezwzględną szczerość. — Nie mogę nic z tym zrobić; z tym durnym przejęciem. A próbuję. Tylko że...

    — Jest ciężko?

    — Nawet sobie nie wyobrażasz.

    — Wolałbyś, żeby było odwrotnie?

    — Co? — Unoszę brwi.

    Ale Newt nic więcej nie dodaje.

    Czy wolałbym, żeby było odwrotnie...?

    Na samą myśl o spojrzeniach przepełnionych odrazą robi mi się niedobrze.

    Oczami wyobraźni widzę tych wszystkich zdegustowanych ludzi, których musiałbym codziennie mijać na korytarzu, widzieć w klasie i znosić we wspomnieniach. Z każdym dniem pogrążałbym się bardziej i bardziej, aż wreszcie przestałbym mieć na tyle siły, żeby z pełną skutecznością utrzymywać na twarzy maskę obojętności pozwalającą na przyjęcie pozy, jakbym się niczym nie przejmował. A na pewno bym się przejmował. Przecież nie potrafię inaczej.

    Mama też byłaby jedną z nich. Nie patrzyłaby na mnie z troską. Nie wspierałaby mnie choćby w połowie tak mocno, jak wspiera teraz. Możliwe wręcz, że otwarcie obwiniałaby mnie o cały ten bajzel i nie próbowałaby kryć rozczarowania albo i nawet wstrętu.

    A Newt...

    Gdyby było odwrotnie, Newt pewnie nie marnowałby czasu na kolejną próbę wbicia mi do głowy takich... oczywistości. Po prostu dałby sobie ze mną spokój.

    Podnoszę na niego wzrok, wzdychając.

    — Mówiłem, że beznadziejny ze mnie przypadek.

    — Nie powiedziałbym. Może tylko trochę kręty.

    — No, niech będzie — mówię drętwo. — Choć jak na moje to spore niedomówienie.

    Newt pochyla się, opierając łokcie o uda.

    — Długo to w tobie siedziało? — Brzmi na zmartwionego.

    — Chyba?

    — Wiesz, że mogłeś mi powiedzieć?

    Mimochodem zaczynam myśleć o wcześniejszej rozmowie z mamą i — cholera — nie chce mi się wierzyć, że tak niewiele wystarczy, żebym ponownie odczuł nacisk tego niecodziennego ciepła, które już dwa razy pomogło mi uporządkować myśli, a także zagłuszyć przebijające się z tyłu głowy szepty obawy. Teraz działa podobnie.

    Uśmiecham się wbrew sobie.

    — No, może gdybym nie był takim beznadziejnym przypadkiem...

    — O losie. — Newt przewraca oczami.

    Z ust wyrywa mi się durny śmiech, pod koniec nabierający nieco labilnego brzmienia.

    Zdaję sobie sprawę, że jestem znacznie bardziej drażliwy niż zwykle. Podejrzewam, że Plac Zapomnienia dołożył swoją masywną cegiełkę do dzisiejszego problemu, który postanowił skumulować się w momencie przyjścia Newta. Ale prawda jest taka, że od rana coś we mnie siedziało, później tykało, aż w końcu zaczęło wyczekiwać idealnego momentu na spektakularny wybuch. A że okazja właśnie się nadarzyła, to... Cóż, mogę winić tylko siebie, że w ogóle do tego dopuściłem.

    Może i Plac Zapomnienia wreszcie odszedł w rzeczywiste zapomnienie, ale...

    Rany, jakie po sobie pozostawił, będą potrzebowały znacznie dłuższego czasu na wygojenie.

    — Jak dobrze, że jesteś taki cierpliwy — mówię do Newta z lekkim przekąsem, w międzyczasie odkładając esej na biurko. — Ale nie zdziw się, jeśli za chwilę znowu zaliczę emocjonalny obrót. 

    — Czyli jednak coś się stało? — podłapuje.

    — No, chyba można tak powiedzieć... — Zagryzam wargę.

    Nie wiem, czy chcę poruszać temat Placu Zapomnienia przy Newcie, zwłaszcza że nigdy nie rozmawiałem z nim choćby o Darrenie czy prawdziwym powodzie, przez który tak strasznie się urządziłem. Wygadałem się jedynie, że od czasu do czasu spotykam się z poznanymi w sieci ludźmi, aby trochę sobie... dogodzić, co w zasadzie mocno skomplikowało naszą relację, bo Newt zaczął... interweniować, mieszać się do tego stopnia, że nie mogłem już dłużej udawać, że wszystko gra.

    Ale teraz jesteśmy jakoś... bliżej.

    Może ostatecznie to nie taki zły pomysł?

    — Pewnie już tego nie pamiętasz, ale... kiedyś spotykałem się z taką jedną dziewczyną.

    Newt powoli prostuje plecy, poprawia podwiniętą u spodu koszulkę.

    — Kojarzę. Jak jej było? Lisa?

    Uśmiecham się na samą myśl, że zapamiętał tak błahą rzecz, kompletnie niezwiązaną z nim samym.

    — Tak, Lisa — powtarzam, chyba dla głupiego przypomnienia, jak brzmi to imię. — I wiesz... Możliwe, że wszystko zaczęło się od jej imprezy. Na którą nigdy nie dotarłem, dla uściślenia.

    Widzę, że z twarzy Newta zmywa się wyraz zrozumienia, a jego miejsce zajmuje oznaka skupienia oraz szczerego zainteresowania, które pozwalają mi odsunąć na bok część zmartwień i zwyczajnie skupić się na fakcie, że — no kurczę — on naprawdę tutaj jest i chce mnie wysłuchać, i okazać wsparcie, i...

    — Cholera, to trudniejsze niż przypuszczałem — przyznaję nerwowo, splatając ze sobą palce obu dłoni. W takiej sytuacji najpewniej natychmiast zacząłbym skubać, a nawet i rwać skórki. Jak dobrze, że mama zrobiła z nimi porządek.

    — Mam czas.

    Waham się jeszcze przez krótki moment, bo wiem, że jak zacznę temat, nie będzie już odwrotu i prędzej czy później wyznam, kim jest Darren i czemu tak bardzo boli mnie samo wspominanie jego imienia. Ale... Chyba jestem w stanie ostatni raz do tego wrócić, a może i nabrać trochę dystansu do całej sprawy. Bo może właśnie tego potrzebuję. Szczerości. Kolejnej okazji do podzielenia się z kimś innym historią, którą zbyt długo traktowałem niczym największy, wyniszczający mnie od środka sekret.

    Postanawiam więc zaufać przeczuciu i opowiedzieć o niespodziewanym spotkaniu w autobusie, przez które przegapiłem przystanek i pojechałem znacznie dalej, prosto do miejsca zapoczątkowującego tę wewnętrzną katastrofę, rozwijającą się przez kolejne miesiące.

    Staram się nie przywiązywać wagi do wspomnienia jego lodowatego spojrzenia czy kpiącego śmiechu, mimo że bezlitośnie próbuje chwycić mnie za serce i raz jeszcze pociągnąć na samo dno. Nie przerywam też, kiedy głos zaczyna mi się załamywać pod naciskiem emocji; kiedy moja wewnętrzna stabilność znowu zaczyna się chwiać. Nie chcę dać mu za wygraną.

    Chcę po prostu... skończyć.

    Opowiadać.

    Myśleć.

    A nawet wspominać.

    Chcę skończyć traktować te wydarzenia niczym widmo porażki, ciągnące się za mną każdego dnia.

    Nie cofnę czasu i nie uniknę spotkania z Darrenem. Tak samo nie uniknę naszego patologicznego związku ani rozstania pozostawiającego po sobie najzwyklejszy zawód. Nie zmienię tego, że bałem się swoich uczuć tak bardzo, aż zacząłem się ich wypierać, byle tylko pozbyć się wrażenia, że jestem... dziwny, cholernie dziwny, i na dodatek nikomu na mnie nie zależy. Nie wymażę ucieczek do barów, moteli czy choćby fałszywej wygody. 

    Żadne z tych dni już do mnie nie wróci.

    Nigdy.

    — I co, nadal twierdzisz, że nie jestem beznadziejnym przypadkiem? — pytam z nutą drwiny w głosie, choć obaj dobrze wiemy, że wcale nie jest mi do śmiechu.

    Newt jednak nie odpowiada. Jedynie siedzi, patrząc przed siebie z grymasem; opiera łokieć o trzęsącą się nogę. Mimowolnie przełykam ślinę.

    — Jesteś zły?

    — Jestem. — Łączy ze mną spojrzenia. — Ale nie na ciebie.

    — Więc...?

    Pozwalam, by to pytanie zawisło w powietrzu.

    — Nie miałem o niczym pojęcia. Widziałem, że coś się z tobą działo, ale...

    — Przestań — przerywam mu, krzywiąc się gwałtownie. Wiem, do czego zmierza, i wyjątkowo mocno tego nie lubię. — Nie mogłeś wiedzieć. Zadbałem o to.

    Patrzy na mnie przez chwilę, nie mogąc zapanować nad nerwowymi ruchami nogi. Chyba pierwszy raz widzę go tak... podburzonego, niekryjącego się za tą enigmatyczną maską niepozwalającą ustalić, o czym on właściwie myśli, kiedy tak sobie siedzi i uważnie słucha, i w najmniej spodziewanym momencie pakuje się do rozmowy z jakimś dziwnym, często niezwiązanym z tematem wnioskiem.

    A to wszystko z mojego powodu.

    — Nie powiedziałem ci o tym, żebyś zaczął się obwiniać.

    — Ale...

    — Nie. — Głos mam tak cichy, że niemalże szepczę. — Już to przerabiałem. Wiesz, to całe gdybym tylko wtedy zrobił inaczej. Ale... to mi nie pomogło. Przeciwnie... — Spuszczam wzrok. — Jedynie pozwoliło zrozumieć, jak wiele rzeczy spieprzyłem.

    A przecież na każdym kroku dostawałem to, czego tak naprawdę potrzebowałem; wcale nie musiałem czuć się samotny. Wolałem jednak udawać, że niczego nie widzę, że wszystko wokół jest fasadą, która na pewno zaniknie, wystarczy że uwierzę w jej autentyczność i opuszczę gardę, a po tym... no cóż, w przypływie zachwytu posmakuję tej uzależniającej słodyczy trucizny, inaczej zwanej miłością, i na własne życzenie totalnie się pogrążę.

    Jakie to było głupie.

    W głębi chciałem czuć się potrzebny, doceniany i kochany, i naprawdę mogłem to mieć, ale jakoś...

    Bałem się.

    Jak diabli.

    — Ciężko jest się z tym wszystkim pogodzić, ale... — Zrezygnowany, wzruszam ramionami. — Muszę spróbować.

    Pewnie już zawsze będę gdzieś tam wyczuwał lekkie ukłucie żalu, gdy tylko wrócę wspomnieniami do części tych nieprzyjemnych wydarzeń; zwłaszcza do ucieczki. Ale może przynajmniej przestanę nimi żyć i skupię myśli na czymś innym — ważniejszym — i po raz drugi nie popełnię tych samych błędów.

    A jeśli spróbuję...

    — Następnym razem kopnij mnie w dupę, gdy zobaczysz, że coś jest nie tak. — Opieram się o podłokietnik. — Nie będę się złościć.

    — Mówisz? — Jedna z brwi jedzie mu do góry, a sama twarz jakoś... rozluźnia. Może podłapuje, że chcę jakoś załagodzić tę grobową atmosferę i nie zamierza mi w tym przeszkadzać. — Bo ostatnim razem jednak trochę się wściekałeś.

    Nawiedza mnie wspomnienie spotkania w Dunkin' Donuts z jednym ciekawym chłopakiem, który w sumie bardzo szybko się ulotnił, bo niedługo po mnie przyszedł Newt. Zaczął się niemożliwie mieszać, a nawet zadawać niewygodne pytania, i wtedy jakoś... no, popsuło się.

    Nadlatuje jeszcze jedno, jak Newt umówił mnie ze studentem psychologii, by ten opowiedział o wpływie rozbitej rodziny na umysł dziecka i jego postrzeganie ewentualnych życiowych partnerów, co w sumie niespecjalnie pokrywało się z prawdą, ale wstrząsnęło mną na tyle, abym przestał czuć się pewnie pod maską frywolności i zamiast tego powoli zaczął się wykruszać.

    Albo jak zrobił mi aferę o tatuaż.

    Albo jak zdenerwował się przez kolczyk.

    Albo jak...

    — Wściekałem się? — powtarzam powoli. — Żartujesz sobie teraz? Kto normalny nie byłby zły, gdyby...

    Krótki, nieco opryskliwy śmiech Newta niespodziewanie mi przerywa.

    — Bardzo zabawne, Newt. — Prycham, krzyżując ręce.

    — Przynajmniej tu się zgadzamy.

    — Tylko poczekaj. Też będę się zachowywać jak ostatni cockblocker, gdy tylko zobaczę, jak się na kogoś nakręcasz.

    Po twarzy Newta przemyka zakłopotanie.

    A mnie jakoś... odechciewa się tego durnego przekomarzania.

    — Nie zobaczysz — mówi nagle; na ustach błąka mu się niewyraźny uśmiech.

    — Nie?

    Przyglądam mu się w niezrozumieniu, kiedy z westchnieniem pochyla się naprzód i kryje twarz w dłoniach. Siedzi tak przez chwilę, lekko masując skronie.

    Wreszcie podnosi na mnie wzrok.

    — Wiesz, to mnie jakoś nie kręci.

    Marszczę brwi.

    — Wcale?

    — Wcale.

    Teraz to mnie odbiera mowę. Ale jakoś po tym...

    Zaczynam rozumieć.

    Nie mówię tego na głos; nie muszę. Pozwalam, by temat rozmył się w powietrzu, otaczając nas mgłą powoli niknącej krępacji, która nijak ma się do wstydu, prędzej wynika z zaskoczenia i następującego po nim uświadomienia, że staliśmy się siebie jeszcze bardziej świadomi. Nie zaprzeczę, trochę się tego... boję — tego malejącego dystansu, odkrywania coraz cenniejszych kart z obszernej talii niedomówień i sekretów, a także przyłapywania się na myśleniu, że na równi ze strachem ogarnia mnie mrowiąca w koniuszki palców ekscytacja, niezaspokojona ciekawość czegoś, co niby dobrze znam, ale jednak mogę poznać lepiej, znacznie lepiej, i jeszcze bardziej nasycić się prostotą tej zależności, gdzie obaj jesteśmy po prostu... ludźmi, zwyczajnymi ludźmi, i nie musimy się z niczym kryć.

    Nabieram głęboki wdech.

    — Dzięki za ten esej. Naprawdę.

    — Nie ma sprawy. — Spogląda na mnie z osobliwym wyrazem; możliwe, że jest trochę zdziwiony, a nawet i rozdarty, tak jakby chciał pociągnąć temat.

    Ale nie dodaje nic więcej. Siedzi jeszcze przez chwilę, a następnie podnosi się z łóżka z cichym mruknięciem i podchodzi do stojącego obok biurka statywu. Kuca przed nim, przejeżdża palcem po zakurzonym pudle rezonansowym. Ze zdumieniem patrzy na opuszkę.

Już się wychylam, żeby coś powiedzieć i jakkolwiek się wybronić, ale w progu drzwi pojawia się mama. Ma na sobie płaszcz i owinięty wokół szyi szalik.

    — Wychodzisz już? — zwracam się do niej.

    — Tak. — Opiera się o framugę. — Miałam chwilę, więc wyrobiłam wam ciasto na pizzę. Choć to kieruję bardziej do ciebie, Newt. Sam jeszcze by się poparzył. — Śmieje się krótko. — No, chyba że wolicie coś sobie zamówić?

    — Nie no, raczej poradzimy sobie z resztą.

    — Świetnie. Ale w razie czego zostawię wam pieniądze na blacie.

    Kiwam głową w zrozumieniu.

    — A, właśnie — mówi Newt, nim mama znika za ścianą.

    — Tak?

    — Rodzice poprosili, żebym przekazał zaproszenie na Święto Dziękczynienia. — Otrzepuje ręce, może nieświadomie. — Choć pewnie sami jeszcze zadzwonią, żeby się upewnić.

    — O, to naprawdę miłe, Newt. — Mama uśmiecha się szczerze. — Uwielbiam casserole twojej mamy.

    — A kto nie? 

    Mechanicznie zerkam na stojący na biurku kalendarz. Święto Dziękczynienia wypada za niecałe dwa tygodnie w czwartek.

    — Chętnie przyjdziemy. Prawda, Sam?

    Widzę po mamie, że daje mi szansę na wybór; że nie będzie zła, gdy ostatecznie stwierdzę, że nie chcę nigdzie wychodzić. A chcę. Tylko... trochę się boję.

    Na języku jednocześnie kwitnie mi pytanie, czy to na pewno w porządku; czy rodzice Newta rzeczywiście nie mają nic przeciwko mojej obecności i chcą mnie znosić w swoim domu w tak ważnym dniu. I choć rozdarcie zaczyna wykręcać mi żołądek, całą siłą woli próbuję nie zastanawiać się nad odpowiedzią. Wiem, że jeśli pozwolę sobie na zapętlenie się w tych wszystkich za i przeciw — a zwłaszcza w przeciw — natychmiast ogarną mnie głupie wątpliwości i... raczej nic z tego nie będzie.

    A naprawdę chcę, żeby było jak dawniej.

    Przynajmniej pod tym względem.

    — Przyjdziemy.

    — W takim razie mamy odpowiedź. — Łagodny uśmiech nie schodzi jej z twarzy. — No, dobrze, chłopcy. Miłej zabawy z projektem. Nie chcę się spóźnić do pracy, więc... — Mruga do nas, a następnie znika za ścianą, żeby zabrać resztę swoich rzeczy.

    Po chwili słyszę, jak zatrzaskują się drzwi.

    Newt znowu kuca przed gitarą, ostrożnie zabiera ją ze statywu.

    — Chyba długo nie grałeś — stwierdza, patrząc na warstwę kurzu pokrywającą cały instrument.

    — Trochę.

    — Czy to też ma jakiś związek z tym...?

    Nie kończy, ale ta prosta sugestia wystarczy, abym poczuł ukłucie żalu i przyznał przed sobą, że nie zbliżałem się do gitary, bo nie byłem w stanie na niej zagrać. Zawsze traktowałem muzykę jako formę wyrażenia siebie, swoich uczuć i pragnień, nawet tych najbardziej odległych. Odkąd jednak otoczyłem się grubą warstwą fałszu i przestałem odróżniać prawdę od fikcji, jakoś...

    Nie mogłem.

    — To już... — Wstaję i podchodzę do Newta; im bliżej niego jestem, tym jakoś... bardziej się denerwuję. — Nieco bardziej skomplikowana sprawa.

    Przygląda mi się przez chwilę.

    — Chcę wiedzieć?

    — Co za dużo, to niezdrowo — mówię to, a jednak w głębi cieszę się jego zainteresowaniem. Możliwe wręcz, że aż za bardzo je lubię.

    Wiedziony kolejnym cudacznym impulsem, biorę do rąk gitarę. Skóra zaczyna mnie mrowić od samego dotyku drewna. Niemal zapomniałem, jakie to wspaniałe. Nim odkładam instrument na miejsce, zaciskam dłoń na gryfie, na pokrywających go wyżłobieniach, i mimowolnie zaczynam odczuwać tę osobliwą tęsknotę za wyrażaniem siebie, za emocjami i wrażeniami zamkniętymi w terminie dawniej.

    Ja...

    Na pewno do tego wrócę.

    Potrzebuję tylko trochę więcej czasu.

    — Skończmy ten esej — proponuję, zamykając na moment oczy, żeby odgonić lekko szczypiące łzy. — Albo inaczej. Ogarnę błędy, a ty jedzenie? Chyba obaj lepiej na tym wyjdziemy, nie sądzisz?

    — Możliwe.

    — Zero jednostronności, tak?

    — Oczywiście. — Jeśli cokolwiek zauważył, nie daje tego po sobie poznać.

    Siadam przy biurku i pochylam się nad kartkami, opierając brodę o dłoń.

    Zanim Newt wychodzi z pokoju, lekko ściska mnie za ramię. Uśmiecham się pod nosem na ten gest, rozluźniam mrowiące plecy, i bez najmniejszego problemu skupiam myśli na łaskoczącym po karku uczuciu zadowolenia. Już po chwili słyszę, jak Newt otwiera i zamyka lodówkę, następnie szafkę, i jeszcze raz lodówkę. Odkręca wodę.

    A mnie ta świadomość uspokaja.

    Raz jeszcze patrzę na kalendarz, uważnie liczę dni dzielące mnie od spotkania z rodzicami Newta i Mią. Później przyjdzie grudzień, a wraz z nim Święta z następującym po paru dniach Nowym Rokiem. Styczeń z kolei skończy się na kontrolnych badaniach i stanięciem twarzą w twarz z moją nową rzeczywistością.

    Czas bezustannie będzie płynął, i to ja muszę zdecydować, czy chcę iść z nim na równi.

    Możliwe, że już nigdy nie będzie jak dawniej. Mogę sobie roztrząsać i zadręczać się myślami, że gdybym tylko wtedy postąpił inaczej, prawdopodobnie byłbym teraz w innym miejscu, lepszym bądź gorszym; nie wiadomo.

    Ale... no, cholera, stało się.

    Nic już z tym nie zrobię.

    Mogę tylko się pogodzić i... zacząć żyć.

    Tym razem konsekwentnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top