19. Słowa, które nigdy nie powinny były paść




Już z końca ulicy dostrzegam palące się w oknach światła i niemalże pluję sobie w brodę przez zaistniałą sytuację. Oczami wyobraźni widzę niemożliwą do uniknięcia rozmowę z Bonnie, konflikt zapoczątkowany wyłączeniem telefonu bez uprzedniego poinformowania ciotki, co też strzeliło mi do głowy tym razem, zupełnie jakbym miał to wiedzieć. Wyjście z domu było najzwyklejszym impulsem. Niczym więcej.

    Wiercę się na siedzeniu, kiedy samochód staje tuż pod domem. Okolica świeci pustkami, dlatego chwilowy postój na jezdni nie powinien nikomu wadzić. A przynajmniej taką mam nadzieję.

    Newt gasi silnik, zapewne domyślając się, że zbyt prędko nie wejdę do środka. Strzela kostkami, przelotnie zerka na godzinę. Odchyla się na siedzeniu, ani na mnie nie patrząc, ani nic; cierpliwie czeka. Od samego początku zachowuje się właśnie... tak.

    Nie narzeka. Nie patrzy z niechęcią i wstrętem. Nie robi niczego, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że zdołałem zrujnować nawet naszą pozornie niezniszczalną przyjaźń.

    I może w tym tkwi cały problem?

    Dłonie lekko mi drżą, dlatego zaciskam je w pięści. Najwyraźniej jeszcze do końca mi nie przeszło i reaguję paniką na najzwyklejszy fakt, że nie jestem tutaj sam. Biorę płytki wdech. Drugi. Trzeci. Pragnę choć trochę się uspokoić i spróbować spojrzeć na sytuację trzeźwym okiem. Przy odrobinie szczęścia zrozumieć, na czym stoję. Przy czwartym podejściu stwierdzam, że nic mi to nie daje. Bębniące o szybę krople deszczu jedynie wzmagają niepohamowaną złość.

    A do diabła z tym!

    Za sprawą porywczego odruchu splatam ze sobą obie dłonie i już niemalże chwytam za jedną z odstających skórek, kiedy ucisk w gardle, napędzany przez świadomość ryzyka, daje się we znaki. W popłochu rozdzielam ręce i wstrzymuję oddech. Cholera. Tak niewiele brakowało, abym znowu...

    Cholera.

    Po grzbiecie automatycznie przemykają mi lodowate dreszcze. Wzdrygam się pod ich wpływem, co nie umyka spojrzeniu Newta. Niemalże pluję sobie w brodę przez tę pieprzoną nieuwagę.

    Czuję, że powinienem coś powiedzieć; zrobić cokolwiek, co zdoła przerwać towarzyszącą nam niezręczną ciszę. Jak na ironię, strach — albo i dezorientacja? — blokuje mnie przed wydukaniem czegokolwiek. Oczy mam suche jak diabli. Każdemu mrugnięciu towarzyszy specyficzne tarcie, trochę jakby pod powiekami utkwił piach. Garbię plecy, nie chcąc dać po sobie poznać, że drżę.

    No dalej...!

    — Newt...

    — W porządku, idź — ucina, nim zdążę dodać coś więcej.

    W jego głosie nie ma ani odrobiny złości czy niechęci i tylko dzięki temu nie zamykam się w sobie ponownie. Nim odpinam pas, patrzę na niego ukradkiem, a gdy jedynym, co dostrzegam, jest niemożliwe do pojęcia opanowanie, autentycznie zaczynam się zastanawiać, czy aby ten człowiek sobie ze mnie nie żartuje.

    Pragnę go spytać, dlaczego jeszcze tutaj jest, lecz słowa znowu więzną mi w gardle. Natychmiast zaczynam kręcić głową. Nie zrozumiem tego, choćbym się uparł. Nie ma szans.

    Wychodzę. Nie ulegam ciekawości i nie patrzę za siebie, mimo że kotłuje się we mnie silna potrzeba choć połowicznego zrozumienia działań Newta. Zdaję sobie sprawę, że skoro do tej pory nie udało mi się go rozszyfrować, tym bardziej nie zrobię tego teraz — kiedy jestem na skraju załamania. Z ociąganiem mijam pustą doniczkę zdobiącą ganek, mokrą dłonią łapię za chłodną klamkę i wślizguję się do środka. W ostatniej chwili dociera do mnie jeżący włoski na karku ryk silnika.

    Zamykam drzwi tak precyzyjnie, ostrożnie i niespiesznie, jakbym włamywał się do cudzego domu i liczył na łut szczęścia, że nie zostanę nakryty. Przemierzam korytarz mechanicznym krokiem. Bezustannie patrzę przed siebie i czekam, aż zza rogu wyłoni się wściekła Bonnie wraz z całym pakietem obraźliwych uwag na języku, w pełni pewna swych racji. Zawsze taka była. Zawsze. Nie potrafiła się powstrzymać nawet wtedy, gdy... gdy...

    Mówisz o tych zboczeńcach? Nekrofilach?

    Napływające do głowy wspomnienia natychmiast zaczynają mnie przytłaczać. Zagryzam wargę zdecydowanie za mocno, bo przeraźliwy ból w jednej chwili spada na mnie niczym grom. Nie czuję jednak tego charakterystycznego, metalicznego posmaku. Nie czuję niczego oprócz upierdliwego, nieprzyjemnego pulsowania; oprócz dyskomfortu, który skutecznie wyrywa mnie z błędnego koła najsprzeczniejszych myśli.

    Nie... Nie powinienem o tym myśleć. Nie tutaj. Nie teraz.

    A najlepiej nigdy.

    Zastygam, kiedy za ścianą rozlega się brzdęk — dźwięk przypominający zbyt gwałtowne zetknięcie się szklanki z blatem. Światła się świecą, Bonnie nie śpi, a w domu mimo to jest zadziwiająco... spokojnie.

    To jakiś obłęd.

    Nagle zapominam o piekielnym bólu oblegającym wargi, o towarzyszących mi od wejścia do domu nerwach i przedziwnej chęci jak najszybszego zaszycia się w pokoju; o pragnieniu powrotu do zgubnej izolacji. Zapominam o tym, co jeszcze chwilę temu znajdowało się na pierwszym planie chaotycznych myśli podsycanych przez strach i presję, przez niedowierzanie i zagubienie. Zapominam... Zapominam o wszystkim, co bez zawahania się zrobiłby dawny Sam.

    Biorę głęboki wdech.

    Najpierw zaledwie wychylam się zza rogu, płochliwie patrzę po kątach. Spodziewam się wrzasków i obelg, krzywych spojrzeń i odrazy. Bonnie jednak nie zrywa się z miejsca i nie atakuje mnie jadowitymi komentarzami. Nie. Wizja ta jest zaledwie częścią pochrzanionej wyobraźni, efektem wielkiego nieokrzesania w głowie. Nijak ma się do tego, co właśnie widzę.

    — Wróciłeś.

    Bierze do ręki szklankę i przechyla ją na bok. Z rezygnacją wpatruje się w ciemny trunek. Włosy, zwykle zgrabnie uczesane, nie tylko niechlujnie wystają z gumki, ale też są napuszone i bezwładnie opadają na spięte, pokryte piegami ramiona. W ogóle nie przypomina tamtej kobiety, która nazwała mnie zboczeńcem. Nie. Bonnie, którą w tej chwili widzę, jest po prostu kimś, kto przeszedł niemałe załamanie nerwowe; człowiekiem w rozsypce.

    — Miałam czekać do dziesiątej, żeby zadzwonić na... — Urywa i zaczyna kręcić głową. Ton jej głosu jest zadziwiająco gorzki, pełen zawodu i zdenerwowania. — Nie... Nieważne. To już nie ma znaczenia. — Odchrząkuje. — Idź do siebie.

    Rzeczywistość zgrzyta z oczekiwaniami; konfunduje mnie.

    — Proszę, Sam. Nie mam już na to siły. — Wypija niemal całą zawartość szklanki. — Po prostu idź.

    Nie odrywam od niej wzroku z nadzieją, że uda mi się wyłapać jakiś znak, łatwy do przeoczenia szczegół utwierdzający w przekonaniu, że to tylko pieprzony blef. Gdy jednak po niedługiej chwili z jej ust wypływa westchnienie, a postawa się nie zmienia, szczerze zaczynam wątpić w otaczający mnie świat.

    Nic z tego nie ma sensu.

    Zupełnie nic.

    Poddaję się.

***

Pewna karykaturalna część mnie nadal zapiera się rękami i nogami, aby pozostać w tej wyimaginowanej bezpiecznej strefie, w miejscu nieosiągalnym, stroniącym od jakichkolwiek możliwości uzyskania kontaktu z drugim człowiekiem oraz niepotrzebnego nawdychania się stresu. Namawia do odwrotu, kiedy w głowie rodzi się myśl, aby przyznać przed sobą, że najwyższa pora przestać uciekać. Wyśmiewa, gdy zalążki nadziei oraz determinacji zaczynają się gdzieś tam formować, stopniowo motywując do podjęcia pierwszych kroków w stronę zmiany. Filuternym głosem zwodzi z właściwej drogi. Pogrąża.

    Rujnuje mnie.

    — Słuchaj, Sam... — Ciszę przerywa nasączony zakłopotaniem głos Bonnie.

    Spinam wszystkie mięśnie na ten dźwięk, przekonany, że nadszedł niemożliwy do uniknięcia moment, kiedy wszystko lega w gruzach. Nie mam odwagi choćby się poruszyć, dlatego maltretuję wzrokiem nieszczęsny schowek, wiedziony złudną wiarą, że załagodzi impet uderzenia.

    Zwalniamy. Roboty drogowe zajmują prawą stronę jezdni, znacznie ograniczając ruch. Przed nami zdążyła uformować się imponującej długości nitka zirytowanych kierowców. W duchu podejrzewam, że ciotka za moment stanie się jednym z nich. Mimowolnie wbijam się w siedzenie, kiedy z dosadnym westchnieniem wrzuca drugi bieg. Zaczynam odliczać do nadciągającej eksplozji.

    — Zanim... Zanim tu przyjechałeś, nie byłam pewna... — Zacina się, a mimo to nie traci nad sobą panowania, nie zaczyna wrzeszczeć. — Inaczej. — Chrząka nerwowo. — Ja... Nie rozumiem wielu rzeczy. Nie mogę ich zrozumieć. Tak... Tak już czasami bywa.

    Nieznacznie ściągam brwi, zbity z tropu. Myślałem... Myślałem, że chce wygarnąć mi to, na co nie mogła zdobyć się wczoraj. Dlaczego więc jej podejście jest takie ostrożne? Trochę jakby jej... zależało?

    Zupełnie jakby komukolwiek miało zależeć.

    Narastający ścisk w gardle zmusza mnie do przełknięcia śliny.

    — Mimo to... są rzeczy, których po prostu nie powinnam mówić, nawet jeśli się z czymś nie zgadzam. Jesteś gejem czy... kimś, ale to twoja sprawa.

    Nie nekrofilem czy innym zboczeńcem. Kimś.

    — Wtedy przesadziłam. Nie ma co ukrywać.

    Zaczynam czuć się niedorzecznie. Sam nie wiem, co dokładnie budzi we mnie wątpliwości, ale to wszystko wydaje się niezwykle wyobcowane, niczym iluzja bądź zamglony sen. Kompletnie przestaję się orientować w tym, co widzę i słyszę.

    — Więc... — Kątem oka widzę, jak wzrusza ramionami. — Przepraszam.

    Ogarnia mnie jakaś osobliwa odmiana poczucia wewnętrznej pustki. Staram się przekalkulować słowa ciotki i przy odrobinie szczęścia je zrozumieć, lecz są dla mnie rzeczą zbyt odległą, wręcz nieosiągalną. Pomimo szczerych chęci nie jestem w stanie przyjąć ich do wiadomości.

    A chciałbym.

    I to jak.

    Osuwam się na siedzeniu, przygnieciony wagą tej jednostronnej rozmowy. Obawiam się, że sedno szczerzącego się w głowie niezrozumienia tkwi w tym, że po prostu nie przywykłem do podobnego traktowania. Ostatnie miesiące były istnym bałaganem. Nieudolnie starałem się uciec przed odpowiedzialnością, paląc za sobą mosty i krzywdząc przy tym innych. Teraz ci ludzie przepraszają, zamiast się na mnie wypiąć, jak z pewnością postąpiłby... on.

    Czy ty przypadkiem nie zacząłeś wyobrażać sobie zbyt wiele?

    Oczy zaczynają piec mnie pod powiekami. Z przerażenia przecieram twarz, kuląc się w duchu jeszcze bardziej. Pieprzony Darren. Pieprzona naiwność! Robi mi się niedobrze na myśl, że znowu miałbym przechodzić przez coś podobnego. A na pewno do tego dojdzie, jeśli zacznę mieć wysokie oczekiwania; jeśli znowu zacznę wierzyć, że komuś naprawdę na mnie zależy.

    I szczerze nie wiem, co z tym zrobić.

    Nie mam bladego pojęcia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top