18. W poszukiwaniu własnej tożsamości




Byłem pewien, że odejdzie, zupełnie jak Darren tamtego dnia na Placu Zapomnienia, czym całkowicie przetnie łączącą nas więź i zostawi mnie samego z ciążącą na sercu rezygnacją. Z bezwładnością zawzięcie wzmaganą przez przekonanie, że nie zasługuję ani na łaskę, ani na zrozumienie, ani choćby na wsparcie, szczególnie to ofiarowane przez Newta, w dodatku dobrowolnie, bo powinienem dostać od niego tylko i wyłącznie solidnego kopa w dupę, nic poza tym. Jednocześnie jest mi głupio za to bezczelne porównanie, ponieważ Newton pod żadnym pozorem nie przypomina Darrena; to są... dwaj zupełnie różni ludzie.

    Zaczynam jednak — słusznie czy nie — odnosić nieodparte wrażenie, że nigdy nie poznałem żadnego z nich w pełni; że tak naprawdę ani razu nie próbowałem tego zrobić. Zawsze tylko brałem, nie dając nic od siebie, chociaż było mnóstwo okazji, abym udowodnił, że i mnie zależy, nawet jeśli przeczę tej tezie głupim zachowaniem. Stawiałem komfort ponad całą resztą tak uparcie, aż zatrzymywanie wzroku na czubku własnego nosa weszło mi w nawyk, a wraz z nim priorytetyzacja unikania odpowiedzialności za regularnie popełniane błędy. Pewnie wciąż pakowałbym się w coraz to większe szambo, gdyby nie Darren i wylanie mi kubła zimnej wody na głowę.

    O losie... Czy w takim razie nie powinienem być mu wdzięczny?

    Zaciskam zęby, pozwalając poczuciu beznadziei rozlać się po całej twarzy.

    Może i tak. Może i powinienem odsunąć osobiste zażalenia na bok i przyznać jedno — Darren poszedł mi na rękę, mówiąc o wirusie, kiedy nie miał takiego obowiązku. Bo mógł zachować tę informację dla siebie. Mógł dalej bawić się w najlepsze, nie patrząc na stwarzane przy tym zagrożenie. Mógł... Mógł wyrządzić naprawdę wiele szkód, byle tylko zagłuszyć w istocie niewygodne sumienie; byle zapomnieć i uwierzyć, że jest dobrze, chociaż wszystko wewnątrz wrze i skwierczy, wręcz naznacza paskudnym piętnem i otwiera stare rany. W ogólnym rozrachunku prościej jest skłamać, aniżeli zdzierżyć wszelkie nieprzyjemności oraz ciągnące się za nimi trudności.

    A właśnie w ten sposób działał Darren. Uciekał, kiedy robiło się poważnie. Ranił, gdy w przeciwnym razie ucierpieć mogła jego własna wygoda. Kierował się przekonaniem, że nie ma czegoś takiego jak wieczność, że każdy prędzej czy później się rozejdzie. Po co więc cierpieć, skoro można zerwać kontakt zawczasu i... żyć?

    Nie wiem.

    Gardło mam ściśnięte, ale i tak udaje mi się przełknąć twardą gulę. Smakuje okropnie — goryczą, nędzą i desperacją. Czuję, jak żołądek podkurcza się, prawdopodobnie napędzany przez godzinami dokarmiany głód; jak zasysa nicość. Dociera do mnie, że nie miałem niczego w ustach od rana. Wyrok pozbawił mnie apetytu i chęci do wszystkiego.

    Mimo to wyszedłem z domu. Pognałem za dzikim impulsem i wylądowałem w samym zgiełku Fulton Street Mall, stając się ofiarą tortur aromatycznych zapachów dobiegających z Dunkin' Donuts. Podjąłem się skonfrontowania ze śmiertelnym przerażeniem, z lękiem asystującym nie tylko bezpośredniemu dotykowi, ale też zwykłemu spojrzeniu, świadomości bycia widzianym, podczas gdy gdzieś w głębi pragnę zniknąć.

    Czyżby...?

    Jak na ironię, pewna część mnie wcale nie chce uciekać. Woli... Woli zostać i zmierzyć się z uwierającą myśli histerią. Rozejrzeć się wokół, powoli złapać kontakt z innym człowiekiem oraz dopuścić do siebie towarzyszące mu ciepło. Następnie z satysfakcją poczuć miejskie zapachy, skosztować normalnego życia, starej codzienności, z której wcale nie muszę rezygnować. Uświadomić, że nie ma potrzeby się kryć, odliczając do nieuniknionego, bo ostateczność nie jest czymś, co tak po prostu można zdefiniować. Na pewno nie w takim wydaniu.

    Nie wiem, czy dobrze zakładam, ale... zdaje się, że ta szczególna cząstka mnie stara się odzyskać człowieka straconego, pogrzebanego w mentalnej wyrwie kawał czasu temu. Wydostać go z czeluści bezkresu, przypomnieć mu, kim jest oraz jak wiele życia ma jeszcze przed sobą. Wyciągnąć ku niemu pomocną dłoń.

    Uratować go.

    — Hej... — Czuły ton Newta wyrywa mnie z letargu.

    Gapię się na niego z ogarniającym serce dylematem. Jest blisko. Zdecydowanie zbyt blisko. Z tyłu głowy kształtuje mi się myśl, aby jak najprędzej odsunąć się na bezpieczną odległość, aby nie pozwolić mu na jeszcze większe zbliżenie, ponieważ nic dobrego z tego nie wyniknie. Przeciwnie, dołoży nam nowych zmartwień. Jak na złość, ta egoistyczna strona, łaknąca ciepła i poczucia bezpieczeństwa, dzielnie trzyma mnie w miejscu; nie odpuszcza.

    — Wiesz, to chyba nie jest dobre miejsce na... — Urywa, a przez twarz przemyka mu jawna konfuzja. Mija chwila, nim odzyskuje trzeźwość w oczach i podejmuje się najgorszego.

    Ale... robi to. Podchodzi, a mnie żołądek opada do kostek, przewraca się i zaciska, czym przyprawia o paranoiczny lęk, jakbym miał za moment zwymiotować. Ścisk w gardle nabiera na sile, podobnie jak wstrząs spowodowany natłokiem intensywnie działających emocji. Rytm serca przyspiesza, krew krąży w żyłach żwawym tempem. Wzrost ciśnienia owocuje uwierającym umysł szumem, napastliwym dźwiękiem przeobrażającym się w tępy pisk.

    Dzieli nas tak niewiele... Tak niewiele...

    Histeria bierze górę nad rozsądkiem.

    — Mam HIV! Czego nie rozumiesz?! — Cofam się o krok, a napięcie — uporczywie orbitujące wokół źródła problemu — prowokuje mnie do wyrzucenia rąk w powietrze. — Powinieneś... Powinieneś...!

    Odejść!

    Jak... Jak on!

    Dlaczego tego nie robisz?!

    — Co? — pyta głucho, choć po spojrzeniu widzę, że jest zdezorientowany tym wybuchem, być może też... zawiedziony? — Nie możesz mówić poważnie. — Wpatruje się we mnie z autentycznym bólem.

    Na domiar złego, telefon nie przestaje dzwonić, co jedynie mi przypomina, czego mogę się spodziewać po powrocie do domu. Ciekawe, jakim urodziwym tytułem Bonnie mianuje mnie dzisiaj? Bezwstydnik? Zboczeniec? Zaraza?

    Z ust wyrywa mi się śmiech. Nie mogę utrzymać nerwów w ryzach. Nie potrafię.

    Newt spogląda na mnie z żalem, z goryczą wnoszącą do rozmowy nie dystans, nie lęk czy inne cholerstwo, a... wrażenie subtelnej próby załagodzenia mojego rozchwiania emocjonalnego; z zamiarem wpojenia mi prawdy, mimo że dobrze wie, jak bardzo lubię przed nią uciekać. No właśnie. Wie. Czy jego cierpliwość ma jakiekolwiek granice? Przecież... Już sama próba zrozumienia sytuacji musi być problematyczna. A ja niczego nie ułatwiam, zachowując się jak kretyn.

    Darren już dawno dałby sobie spokój.

    Mam chęć strzelić sobie w twarz za ciągłe rozkopywanie tego nieszczęsnego okresu. Bądź co bądź, niczego tym sposobem nie zmienię, bo... Darren naprawdę był mi cholernie bliski. Z nikim nie zaszedłem tak daleko, jak z nim. Moje oczekiwania rosły i rosły, aż ostatecznie spotkały się z ogromnym zawodem, z żalem skłaniającym do wniosku, że faktycznie wieczność nie istnieje; jest tylko zawód. Z czasem zacząłem się na nim wzorować i częściowo wyparłem ze świadomości zlepek myśli, że... no, cholera, brakuje mi go.

    Jak diabli.

    Wzdycham.

    Jest mi wstyd. Jest mi cholernie wstyd, bo... ewidentnie wciąż nie zostawiłem przeszłości za sobą. W efekcie wracam myślami do ciepłych dni spędzanych w towarzystwie Darrena, raz jeszcze wyobrażam sobie jego uśmiech, słyszę jego śmiech, czuję na sobie jego badawcze spojrzenie, ze zgrzytem przybierające tego chłodnego charakteru, tego... tego koszmarnego dystansu, jakim obdarzył mnie podczas tamtego spotkania na Placu Zapomnienia.

    Nie mogę przestać rozważać, czy nasza rzeczywistość mogłaby ulec zmianie, gdybyśmy wtedy nie próbowali uciekać przed lękiem przed samotnością; gdybyśmy  wspólnie o siebie zawalczyli. Dopada mnie przez to przedziwne wrażenie panującego wokół chłodu, naporu cierpkiej atmosfery, obcości. Do umysłu wkrada się pustka, coś... coś niepozornego, ale skutecznie wywołującego niepokój.

    Gorycz.

    Zbolała mina Newta przywraca mnie na ziemię.

    — Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mógłbym...? — Milknie.

    A ja do reszty głupieję.

    Nie rozumiem go. Nie rozumiem. Za nic nie mogę pojąć, co chodzi mu po głowie, a zdarzają się takie chwile, kiedy naprawdę pragnę wejść do jego umysłu i przeanalizować każdą myśl, każdy motyw, każde działanie. Skosztować tego abstrakcyjnego w swej istocie punktu widzenia, poczuć go. Dziwna sprawa, bo znamy się tyle lat, a wciąż...

    Wciąż nie wiemy o sobie wszystkiego.

    Tylko gdzie ja to już...?


Czasami chciałbym wejść do jego umysłu i dowiedzieć się, o czym myśli, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że to byłoby nudne.


    Tłamszę oddech w płucach, przewidując, że zbliżam się do pogranicza; dopada mnie deja vu.


...czekam, aż karty zaczną odkrywać się same, bo właśnie na tym polega poznawanie drugiej osoby. A Newt zdecydowanie jest kimś, kogo chcę w pełni poznać. I... kto wie? Może dzięki temu on także odkopie moją ukrytą stronę?


    No tak... Pamiętam to. Już wtedy po głowie błąkała mi się jakaś odległa myśl, jakieś... jakieś niewiarygodne pragnienie zostania dostrzeżonym, może też obdartym z warstwy asekuracyjnej. Już wtedy czułem, że zaczynam się gubić, a pomóc może mi jedynie towarzystwo drugiego człowieka. Osoby, która nie jest płaską materią, a kimś realnym, kimś... kimś wiarygodnym, zdolnym do zachwiania władającym mną dysonansem, skłonnym do odprawienia go raz na zawsze gdzieś daleko, gdzieś poza zasięg tchórzliwej tendencji do wycofywania się tam, gdzie bezpiecznie.

    Tak... Bez wątpienia już wtedy to wyczuwałem; uświadamiałem sobie, że...

    Że go potrzebuję.

    Newta.

    Przyjaciela.

    A najlepiej obu.

    Patrzę na własne dłonie, w tej chwili słabe i ścierpnięte, a dawniej pewne, zwinne i z szaleńczą pasją szarpiące za struny gitary niemal każdego dnia, nawet w akompaniamencie paskudnego humoru. Nigdy nie czuły się zrażone licznymi kaprysami czy huśtawkami nastojów, tolerowały każdą z mych wad. Były moim prywatnym pośrednikiem ukazującym skrywającą się w głębi osobowość, definiowały ją. A gdy poprosiłem je o pomoc, opowiedziały ważną historię, której w życiu nie zdołałbym przedstawić słownie. Obnażyły mnie kompletnie.

    Nagle zaczynam rozumieć, jak wiele poświęciłem na rzecz Darrena; kogo pogrzebałem.


...jestem dość... roztrzepany i zmienny. Kiedy coś mnie szczerze zainteresuje, staram się poświęcać temu kompletną uwagę. Jestem także zmieszany i zagubiony. Na co dzień zmagam się z masą wątpliwości, które skutecznie wpływają na wszystko, co robię. Jestem również... hm, w pewnym sensie leniwy, ale i tak wymagam od siebie stałej poprawy, co ostatnio naprawdę mi wychodzi. Już nie kończy się na samych chęciach. Po prostu jestem... sobą. Muszę być.


    Już nie. Już nie...

    Ale... skoro tak...

    Kim w takim razie jestem?

    — Przepraszam cię, Newt — mówię miałko. Opuszczam ramiona z rezygnacją, z niechęcią wypompowującą ze mnie całą energię. — Nie wiem, co sobie myślałem. Ale nic już naprawdę nie rozumiem. — Spuszczam wzrok. — Niepotrzebnie wychodziłem z domu.

    Newt podchodzi do mnie, a ja tym razem nie uciekam. Nie mam już na to siły.

    — Nie mów tak. — Kątem oka dostrzegam, jak spogląda na drugą stronę; prawdopodobnie na swój samochód. — Spałeś w ogóle? Cokolwiek? Wyglądasz...

    Jak ofiara losu?

    Ostatnie nieszczęście?

    — Słabo. — Prawie nie poznaję tego tonu; nie w jego ustach. Wirują w nim troska i zmartwienie. Minęło trochę czasu od ostatniego razu, kiedy go użył.

    Unoszę wzrok.

    A Newt patrzy wprost na mnie.

    — A czuję się znacznie gorzej — przyznaję.

    — Zostawmy to na potem. Teraz potrzebujesz... — Ostrożnie waży słowa na języku. Nie mówi czegoś, chociaż chce. Mimochodem łapie się za kark. — Odwiozę cię do domu.

    — Nie musisz, Bonnie i tak...

    — Przestań. — Do jego głosu wkrada się nuta zmęczenia, która działa na kryjącą się gdzieś we mnie desperację niczym wabik. — To naprawdę żaden problem.

    Smętnie kiwam głową, nie mając już siły na protest; poddaję się. Z ociąganiem idę za nim do samochodu. Po drodze patrzę na ilość nieodebranych połączeń od ciotki i ostatecznie wyłączam telefon, aby móc w spokoju pomyśleć.

    Mia nie zadaje żadnych pytań. Siedzi w ciszy na miejscu pasażera, wystukując coś na telefonie. Uznaję to za plus i garbię się na tylnym siedzeniu, uważając, aby niczego nie dotknąć. Nie mogę jednak wytrzymać pięciu minut w spokoju. Za sprawą dziwnego impulsu kieruję uwagę na lusterko wsteczne, wskutek czego spotykam się ze spojrzeniem Newta. Zamieram, obawiając się, że za moment dostrzegę w nim niechęć czy zdegustowanie, lecz... nic takiego nie następuje. W jego oczach widzę wyłącznie troskę.

    Choć zaraz po tym skupia się na drodze, by bezpiecznie wyjechać z parkingu, odnoszę wrażenie, jakby między nami utworzyła się cienka nić porozumienia. Jakbym w jego oczach nie był tym żałosnym chłopakiem z HIV, a po prostu... sobą.

    Zupełnie jakby Newt widział mnie takiego, jakim rzeczywiście jestem.

    Niewiarygodne.

    Ale... Skoro tak... Może to dość naiwne, ale...

    Czy jest jakaś szansa, że dzięki niemu odzyskam utraconą już dawno tożsamość?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top