15. Wszystko na własne życzenie




Nie mam na nic ochoty.

    Kiedy zaczynają się wakacje, w ogóle nie wychodzę z domu, a na Facebooka nawet nie zaglądam. Oczywiście, przyjmuję gości — a raczej gościa — ale towarzystwo drugiego człowieka nie poprawia mi nastroju. Nawet rozmowa z mamą nie przynosi upragnionego efektu. Wpuszczam każde jej słowo jednym uchem, a wypuszczam drugim, kompletnie odcinając się od szansy gwarantującej poprawę humoru.

    Co więcej, mimo że jestem u siebie w domu, czuję się tak... niepewnie, gdy odsłonięty staję przed lustrem i patrzę na swoje niemrawe odbicie. Na tę twarz bez wyrazu, bez jakiejkolwiek refleksji czy oznaki, że wcale nie jestem tym bezwładnym ciałem, za jakie się uważam, kiedy niezależnie od dnia czy wydarzenia nie wyłapuję żadnego napięcia sugerującego... no nie wiem, poruszenie? Zadowolenie? Uśmiech? Czy ja w ogóle ostatnio się uśmiecham?

    Niespodziewana zmiana z mojej strony, uwaga Newta, atak ciotki Bonnie oraz... Darren. Wszystko to zderzyło się ze sobą w najmniej oczekiwanym momencie, przez co ściany trzymające w ryzach cały mój umysł nie wytrzymały naporu i pękły. Najwyraźniej jestem za słaby, by unieść na barkach to brzemię i w efekcie odrzucam każdą potencjalną pomoc, ponieważ... nie mam siły na dalszą walkę.

    Poddaję się. Poddaję, bo...

    Wychodzi na to, że rzeczywiście nic nie trwa wiecznie, a wszystko, w co dotąd wierzyłem, jest zaledwie wyidealizowaną wizją — czymś, co wmawiają sobie sami naiwniacy.

    Mam dość bycia jednym z nich.

***

Billy Ocean wkrada się do głośników, gwałtownie przejmując kontrolę nad moimi myślami. Te, chyba na złość, od nowa zaczynają krążyć wokół początków mojej znajomości z Darrenem, przypominając, jak wiele zdołało się zmienić pomimo niezobowiązującego startu, który dopiero z czasem nabrał charakteru i udowodnił mi, że wciąż są rzeczy, jakich o sobie nie wiem, a jakie powinienem poznać i zrozumieć, by w efekcie pozbyć się tego cholernego wrażenia, jakby było ze mną coś nie tak.

    Niefortunnie, przekonanie wróciło niczym bumerang, uderzając w słaby punkt, czym zaburzyło ledwo zaistniałą stabilność, a następnie sprawiło, że poczułem się jeszcze gorzej, niż czułem się przed wprawieniem pierwszej kostki piekielnego domina w ruch.

    I nadal tak jest — cholernie dramatycznie, a nawet i... gorzej?

    — Od kiedy słuchasz R&B? — Newt podchodzi do komputera. — Bo to chyba R&B? — Mruga z konsternacją, niepewny gatunku piosenki, która niesie za sobą zbyt wiele przykrych wspomnień.

    — Chyba. Raczej tak. — Parskam i wzruszam ramionami. Również nie jestem przekonany, czy Love Really Hurts Without You na pewno zahacza o Rhythm and Blues. — Muzycy od siedmiu boleści.

    Usta Newta rozciągają się drwiąco.

    — No nie gadaj. — Zerka na mnie przez ramię. — Więc?

    — Zaczęło się... jakiś czas temu. — Zagryzam policzek słabo, bo nie jestem gotów przyznać, co — a raczej kto — odpowiada za tę zmianę. Podejrzewam, że Darren pozostanie tajemnicą jeszcze długi, długi czas, podobnie z moją orientacją.

    — Tak? — Jego twarz łagodnieje, a uśmiech niemalże znika; już nie jest kpiący, a raczej... pełen zrozumienia, wsparcia. Kamień spada mi z serca na ten widok. — Włączyć coś innego?

    Wiem, że za tym pytaniem kryje się drugie dno.

    — Jasne. — Kiwam głową.

    Wlepiam gały w jego plecy, kiedy pochyla się nad klawiaturą i podmienia Billy'ego na — jak się okazuje — Foo Fighters, nieco ożywiając ciężką atmosferę, która uparcie trzyma się tego pokoju od tygodni. Odwraca się i odgarnia włosy, a we mnie narasta nieuzasadniony spokój, jakby sama jego obecność wystarczyła, abym przestał czuć się jak śmieć.

    Jaka szkoda, że czar pryśnie, gdy tylko zostanę sam.

    — Wiesz... — zaczyna, siadając obok. — Dostałem ostatnio całkiem ciekawą propozycję i zdaje się, że możesz się tym zainteresować.

    — No? — Wyginam prawą brew. Nad lewą nie mam tej samej kontroli.

    — Jedna dziewczyna ze szkoły chce założyć zespół.

    — Ktoś od nas?

    — Nie, chociaż jest z tego samego roku. Wpadliśmy na siebie, jak byłem szukać nowego futerału do gitary. — Wzrusza ramionami. — Pomyślałem, że pomysł może ci się spodobać, zwłaszcza teraz, kiedy... — Przełyka ślinę; grdyka porusza się powoli. — Nie jest najlepiej.

    Uśmiecham się natychmiast i przez chwilę, poważnie — przez bardzo krótki moment, podczas którego nasze spojrzenia krzyżują się ze sobą, mam chęć go objąć i podziękować za to, że jest, wyrażając tym sposobem, że...  że...

    Że co?

    Zamieram. Ja... Ja chyba nie powinienem mieć takich myśli. To nie jest normalne. Nie jest.

    Odchrząkam i spuszczam wzrok.

    — To rzeczywiście niezły pomysł. — Kiwam głową z uznaniem, choć głos mi słabnie.

    Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie nas czwórka — my dwaj jako gitarzyści, dziewczyna jako wokalistka i jej bliźniak w roli klawiszowca. Zaciskam dłonie w przypływie ekscytacji, wiedziony nadzieją, jakby to było coś, czego w tej chwili potrzebuję.

    Jak na złość, gdzieś w oddali słyszę szept, że miałem skończyć z wmawianiem sobie, że będzie lepiej. Skupiam się na tym dźwięku do tego stopnia, że nakłanianie do pesymizmu wkrada się na pierwszy plan, wyciszając nie tylko Newta i przekonanie, że dzięki niemu mogę poczuć się bezpiecznie, ale też tę część umysłu, która wyraźnie sygnalizuje, że to, o czym właśnie zaczynam myśleć, na pewno nie skończy się dobrze.

    Przenoszę uwagę na półkę; Klinika śmierci od Cobena kryje między stronami fałszywy dowód, o którego istnieniu wiem tylko ja, nie licząc... Darrena. Nagle szept staje się wyraźnym głosem. Nakłania, abym nie chował tych dokumentów po kątach, a zrobił z nich użytek i... zapomniał.

    Tak. Muszę zapomnieć. Muszę.

    Rozluźniam dłonie, ramiona również. Mimo tej swobodnej postawy wokół mnie wyrastają wysokie, grube mury obronne. Pozwalam, by warstwa asekuracyjna okryła mnie z każdej możliwej strony, całkowicie odcinając dostęp tej złudnej, nikomu niepotrzebnej do szczęścia nadziei. Wraz z tą decyzją poświęcam pewną część siebie, ale... czy mam inne wyjście?

    Nabierając głęboki wdech, zwracam się do Newta i włączam się do rozmowy o zespole. Jest jak podczas rozmów z mamą — wpuszczam jego słowa jednym uchem, a wypuszczam drugim. Pogrążam się i pogrążam, wmawiając sobie, że nic innego się nie sprawdzi. Odrzucam ostatnią szansę, by zaufać nadziei i przecierpieć ten nieszczęsny okres, mając u boku ważnych dla mnie ludzi.

    Mam dość bycia naiwniakiem, więc...

    Wybieram mniejsze zło.

***

No i... stało się.

    Ignoruję ten ostrzegawczy ton i pozwalam, by usta poznanego w barze chłopaka oznaczyły moją szyję. Jego zarost trochę drapie, wprawiając mnie w dyskomfort, ale dzielnie znoszę każdą myśl, by się wycofać i nieporadnie odpowiadam na każdy jego śmiały ruch. Świadomie pozwalam mu na więcej.

    Jest... Jest dobrze. Niczego nie żałuję. Niczego. Bo jeśli dzięki temu rzeczywiście zapomnę...

    Niby czemu miałbym nie skorzystać?

***

Czuję się jak ostatnia szmata.

    Z drugiej strony... Było mi dobrze. Nawet jeśli tylko przez chwilę, to naprawdę udało mi się odwrócić uwagę od źródła problemu. Przez cały wieczór nie pomyślałem o Darrenie czy Placu Zapomnienia, czy naszej piosence, czy ostatniej rozmowie. Byłem skupiony na tym mężczyźnie; na tym, jak delikatnie mnie traktował, na tym, jak pytał, czy wszystko w porządku, czy może chcę zwolnić, a nawet przestać.

    To... to było miłe.

    A ja chcę być tak mile traktowany. Chcę czuć to ciepło, tę troskę. Chcę widzieć, że komuś zależy na moim zdaniu, że ktoś chce zadbać o mój komfort i sprawić, że będzie dobrze nam obu. Chcę być... adorowany w ten sposób. Chcę. Muszę.

    I jeśli ceną są tylko chwilowe wyrzuty sumienia...

    Myślę, że dam radę.

***

Niedługo po rozpoczęciu jedenastej klasy poznaję członków naszego nowego amatorskiego zespołu. Lucy i Clay to bliźnięta, w dodatku bardzo wysokie. Czuję się przy nich jak skrzat ogrodowy. Wydają się w porządku, ale coś mnie blokuje przed dopuszczeniem ich do siebie. Gdzieś za plecami czai się jakaś obawa, że jeszcze się na tym przejadę.

    W końcu wszystko jest ulotne.

    Ignoruję napływające powiadomienia z Tindera i ze skrzyżowanymi na piersi rękami słucham propozycji nowych znajomych w związku z tym, jak wyobrażają sobie naszą działalność.

    Pomyślałem, że pomysł może ci się spodobać, zwłaszcza teraz, kiedy...

    Wypycham tę myśl, nim dobiega końca.

    Bo przecież już jestem szczęśliwy.

***

Mama musi stawić się na rozprawie sądowej jako świadek. Podczas jej pobytu służbowego w Seattle w szpitalu doszło do jakiegoś zaniedbania, wskutek którego ktoś zmarł. Jest jedną z osób, które wtedy zawiadomiły pogotowie, więc musi złożyć zeznania. Twierdzi, że nie powinienem się niczym przejmować, bo nie jest zamieszana w ten bajzel. Ufam jej zapewnieniom, dlatego szybko porzucam temat i skupiam się na własnych problemach.

    Pod jej nieobecność dopada mnie koszmarna gorączka. Wszystko mnie boli przez kilka dni. W jednej chwili jest dobrze, ale zaraz po tym zaczynam odnosić wrażenie, że zaraz stracę przytomność i zetknę się twarzą z podłogą. Eve opiekuje się mną, robiąc mi ciepłe napary i pilnując, bym nie wychodził z łóżka.

    Gdyby mama była w domu, pewnie spanikowałaby do tego stopnia, że zaraz zabrałaby mnie do szpitala, marnując masę kasy na głupią wizytę, nawet jeśli to tylko jakaś niegroźna grypa żołądkowa.

***

Ściągam koszulkę i kładę się na fotelu. Zaczynam się ekscytować, gdy tatuażysta odbija wzór pod moim lewym obojczykiem, a chwilę później sięga po maszynkę. Zagryzam wargę, nieco uprzedzony do bólu, ale zaraz po tym spotykam się z zaskoczeniem, bo to uczucie znacznie bardziej przypomina ciągłe drapanie. Oddycham z ulgą.

    Najpierw pojawia się słońce, a niedługą chwilę później miejsce obok zajmuje maleńki półksiężyc. Z uśmiechem staję przed lustrem i podziwiam nieco zaczerwienione miejsce, na którym utrwaliłem wymyślony przez siebie wzór.

    Słońce i księżyc. Dzień i noc. Dobro i zło. Wszystko we mnie jest słońcem. Wszystko we mnie jest księżycem. W końcu jestem tylko człowiekiem.

    I ani trochę tego nie żałuję.

***

Pokłóciłem się z Newtem o tatuaż. Sam nie wiem, jak cokolwiek zauważył, ale zdenerwował się. Tym razem nie na żarty. Wiem, że nikomu niczego nie powie, a mimo to...

    Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

***

Niedługo po Nowym Roku poznaję faceta, z którym nie zrywam kontaktu po wymianie kilku wiadomości. Dzieli nas sześć lat i często brakuje nam wspólnych tematów, ale i tak jest dobrze. No i jest cierpliwy. Nie przeszkadza mu, że potrzebuje trochę więcej czasu.

    Może właśnie tego mi potrzeba? Lekkiej zmiany? To nie tak, że przeszkadza mi, jak sprawy mają się obecnie, ale wizja lekkiej stabilizacji z kimś cennym u boku jest bardzo obiecująca.

***

Samochód zatrzymuje się pod domem niejakiej Sarah.

    — Dzięki za zrozumienie.

    Żal łapie mnie za serce. Na całe szczęście mam doświadczenie w ukrywaniu własnych uczuć. Odchrząkam, zwracając się w stronę Matthew.

    — Żaden problem. — Mrugam do niego. — Jedź do niej i daj z siebie wszystko.

    Widzę, że otwiera usta, najpewniej chcąc coś powiedzieć, ale nie czekam. Wychodzę z auta i zamykam drzwi, po czym macham mu na odchodne. Pozwalam sobie na namiastkę smutku dopiero wtedy, gdy znika.

    Miał rację. Wszystko jest ulotne.

    Biorę głęboki wdech i idę na domówkę. Zabawa jest tym, czego w tej chwili niezwykle potrzebuję.

***

Trzaskam drzwiami na odchodne, mimo że rodzice Newta są w domu.

    Od jak dawna? Czy ty wiesz, jakie to ryzykowne? Myślisz, że na czym im zależy? Sam, to przecież jasne, że oczekują od ciebie jednego! Oszalałeś?!

    Nie twój pieprzony interes!

    Kopię w przypadkową skrzynkę na listy i idę dalej. Pieprzona rozwiązłość języka. Nie powinienem był tutaj dzisiaj przychodzić. Nie powinienem był zaczynać tego tematu. Nie powinienem był wspominać o Matthew.

    Ale zrobiłem to i teraz, cholera, Newt o wszystkim wie!

***

Zgodziłem się na to spotkanie z myślą, że Newt da sobie spokój i trochę odpuści, bo wzajemne boczenie się na siebie zaczyna mi powoli ciążyć. Clay nie robił takich problemów, więc dlaczego on musi?

    Teraz siedzę naprzeciw studenciaka, który, nie wiedzieć czemu, jest przekonany, że to nie randka; jego zdaniem potrzebuję informacji do szkolnego projektu, tak więc opowiada mi o powiązaniu rozbitej rodziny z psychiką dziecka, o tym, jak brak ojca potrafi wpłynąć na postrzeganie potencjalnych partnerów życiowych, a także o potrzebie bezpieczeństwa i ciepła.

    Mówi więcej i więcej, czym wprawia mnie w wyjątkowo nieciekawy stan, bo warstwa asekuracyjna, jaką Newt ostatnio dał radę naruszyć, nie przestaje się obsuwać.

    I choć Newton źle założył, bo nie przez brak ojca zachowuję się, jak się zachowuję, a własny strach i pragnienie bycia adorowanym, tak muszę przyznać, że naprawdę dobrze to rozegrał, bo skutecznie zagłuszył szept, który od dłuższego czasu popychał mnie do dalszej destrukcji.

***

Wyrzuty sumienia powracają, ponadto coraz częściej wymiękam, gdy przychodzi co do czego. Wymyślanie wymówek, czemu tak nagle przerywam i uciekam, staje się rutyną.

    Dobra robota, Newt. Dopiąłeś swego.

***

Z ociąganiem wchodzę pod prysznic i wzdrygam się, gdy w pierwszej chwili spada na mnie dość chłodny strumień wody. Mechanicznie obejmuję się ramionami, na których natychmiast wykwita gęsia skórka, i czekam, aż zrobi się nieco cieplej, tak abym przestał wewnętrznie dygotać. Spływające po plecach strużki trochę mnie łaskoczą, ale dziwnym trafem lubię to uczucie. Przekręcam głowę, przymykam oczy i cicho wzdycham, starając się zrelaksować. 

    Niedługo po tym staję przed lustrem z wenflonem w ręku, uśmiechając się ze złudnym przekonaniem, że dobrze robię. Na umywalce stoją woda utleniona, waciki oraz kolczyk. Patrzę na każdą z tych rzeczy po kolei i podejmuję ostateczną decyzję.

    Gdy później wracam do pokoju, przestaję zwracać uwagę na czas. Znowu próbuję coś stworzyć na gitarze, ale łatwo się dekoncentruję, a niedługo po tym — zniechęcam. Chcę coś obejrzeć, ale mija zaledwie połowa pierwszego odcinka Sposobu na morderstwo, jak zaczynam przyłapywać się na przeglądaniu tablicy głównej na Facebooku i jednoczesnym ignorowaniu tego, co dzieje się na ekranie. Nim się orientuję, wybija szósta, a wraz z nią dopada mnie zasysające w żołądku uczucie rozgoryczenia spowodowane świadomością, że minął kolejny dzień, podczas którego nie zdobyłem się na nic produktywnego, i że nie mam bladego pojęcia, jak to zmienić. Tkwię więc w martwym punkcie, szczerze nienawidząc tej bezsilności.

***

Każde z tych wspomnień przewija się i przewija; jedne są ważniejsze, drugie mniej znaczące, jednak nie mogę wykluczyć żadnego z nich, jeśli chcę dojść do źródła usterki.

    Do problemu, którym tak właściwie... jestem ja sam.

***

Otwieram oczy. Rozglądam się wokół. Widzę lekarza, ciotkę Bonnie, a także własną twarz w wiszącym na ścianie lustrze. Minęły wieki, odkąd ostatnio widziałem u siebie tę minę. Mam chęć parsknąć.

    Napięcie, jakie dostrzegam nie tylko u siebie, ale też pozostałych, daje mi do zrozumienia, że to nie jest żaden sen, a okropna rzeczywistość, od której uciekałem przez zdecydowanie zbyt długi czas. Efekt wypierania prawdy jest taki, że...

    Najprawdopodobniej mam HIV.

    A to wszystko na własne życzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top