16. Zejście na ziemię
Wynik testu jest dodatni — wykryto aktywność przeciwciał w moim ciele.
Nie mam bladego pojęcia, co teraz. Lekarz mówi, abym nie panikował, ponieważ dokładną odpowiedź przekażą dopiero badania specjalistyczne, którym poddana zostanie pobrana wcześniej krew, jednak to może chwilę zająć, więc do tego czasu muszę uważać na siebie, na otoczenie, na... na wszystko, do cholery!
Mimochodem spuszczam wzrok. Dopiero teraz spostrzegam dłoń Bonnie, tak mocno i boleśnie zaciskającą się na nogawce moich spodni, tak siną i drżącą, tak... tak realną.
Mój oddech przyspiesza, co zwraca uwagę doktora. Widzę, jak porusza ustami, podnosi się z miejsca i okrąża biurko, by do mnie podejść, ale przestaję go słuchać i pochylam się naprzód, opierając jedną z rąk o drewniany blat. Wolną sięgam do dekoltu koszulki, trochę go obciągając. Duszno, piekielnie duszno. Dlaczego wcześniej tego nie czułem?
Ktoś klepie mnie po plecach, gdzieś w tle rozlega się zgrzytnięcie zawiasów drzwi. Krzesło obok skrzypi. Jednocześnie mam chęć parsknąć i zaśmiać się gorzko, aby jakoś odreagować, jednak niestabilny, świszczący oddech nie ustępuje miejsca niczemu innemu. Strach pochłania wszystkie myśli, zmysły. Nieustępliwy bałagan myśli sprawia, że ogarnia mnie panika.
Wszystko na własne życzenie. Wszystko.
A mogłem temu zapobiec! Mogłem. Mogłem pogodzić się z prawdą. Mogłem zaakceptować decyzję Darrena. Mogłem zacisnąć zęby i przecierpieć ten nieszczęsny okres. Mogłem posłuchać Newta, skorzystać z jego pomocy. Mogłem poświęcić pełną uwagę nowym kolegom, naszemu zespołowi. Mogłem jakoś odwieść myśli od głównego problemu. Mogłem... Mogłem zrobić tak wiele, zamiast wchodzić w coraz głębsze bagno, wiedziony wizją szybkich efektów łagodzących.
Paradoksalnie, droga na skróty jedynie wydłużyła ścieżkę pełną wszczepiających się w skórę cierni. Świadomie pogrzebałem swoją ostatnią szansę na zaznanie odrobiny spokoju.
Zawaliłem po całości.
Szmery cichną, podobnie jak gorączkowy oddech, którego uspokojenie przychodzi mi z niezwykłym trudem. Czuję, jak serce wali mi w piersi, jak skóra nagrzewa się od buzującej w żyłach krwi.
Przecieram czoło wierzchem dłoni. Wstaję chwiejnie, niespecjalnie przyjmując do wiadomości wagę sytuacji. Kompletnie nie dbam o to, co mówi lekarz. Natychmiast wychodzę na korytarz, przekonany, że za wypełniający mnie żar odpowiada zepsuta klimatyzacja, jednak wcale nie zaczynam czuć się lepiej. Wręcz przeciwnie — widząc tych wszystkich ludzi krążących po korytarzu, rozmawiających ze sobą, autentycznych, ostatecznie żegnam się ze zwątpieniem, którego wątlenie przywraca mi część podstawowych zmysłów. Wystarczy krótki moment, abym zaczął przyswajać najważniejsze szczegóły.
To, że naprawdę tutaj jestem.
W klinice.
Na badaniach.
Cofam się i uderzam plecami o doktora, ze zmartwieniem patrzącego to na mnie, to na Bonnie. Wreszcie kiwa na kogoś głową i wraca do środka, a ja idę zaraz za nim. Siadam, pochylam się na krześle, wciąż nie będąc pewnym, co zrobić z faktem, że jestem... jestem...
Chory.
Odwracam głowę. W jednej chwili napotykam wzrok ciotki — nie brakuje w nim strachu czy uzasadnionej niechęci. Tym, co jednak dziwi mnie najbardziej, jest przejaw... współczucia? Odnoszę wrażenie, że Bonnie chce coś powiedzieć, ale powstrzymuje się resztkami sił, tym samym ograniczając się do najzwyklejszej wymiany spojrzeń, od której, mam wrażenie, za moment rozboli mnie głowa.
Chyba oszaleję.
Wycieram spocone dłonie o spodnie, asekuracyjnie zaciskając zęby, bo czuję, jak ponownie kotłują się we mnie sprzeczne emocje. Mieszają się ze sobą, zderzają i zgrzytają, swym ciężarem zrzucając rozdzierające napięcie, przed którym nie mogę uciec.
Natychmiast staję się jego ofiarą i pękam, a wtedy łamliwy syk opuszcza ściągnięte usta, dając obecnym ludziom znać, iż wcale nie utrzymuję na barkach wagi brzemienia w postaci przykrej prawdy, która udowadnia, że przez własną głupotę spieprzyłem sobie resztę życia. Po prostu rozpadam się, nie mając pojęcia, jak uniknąć konfrontacji z czyhającą za rogiem destrukcją.
***
Bonnie przekazuje mamie wszystkie informacje na bieżąco. Przez telefon nie mówi jej wszystkiego, ale nawet uszczuplona wersja wystarczy, aby mama zaklęła pod nosem i zapewniła, że niedługo naprawdę będzie w domu.
A ja... boję się.
Niby jak spojrzę jej w twarz? Niby jak powiem, że jestem pozytywny? Niby jak wyjaśnię, jak do tego doszło? Niby jak, do cholery, wyznam, że jestem bezczelnym kłamcą i hipokrytą, który zniszczył sobie życie, chcąc uciec przed wzięciem odpowiedzialności za własne błędy?
Jak, do diabła, mam to zrobić?
Mama wspierała mnie do samego końca, a ja i tak nadużyłem jej dobrej woli. Otoczyłem się obiecującym murem odgradzającym umysł od prawdy i świadomości, jak wielki błąd popełniam, ponieważ tak było najwygodniej. Miesiącami odpychałem każdą myśl, każdą obawę. Uciekałem przed kolejną mglistą obietnicą poprawy, odrzucałem każdą szansę na ratunek, nawet tę ostatnią, która bez wątpienia mogła uchronić mnie przed kompletnym upadkiem.
Dodatkowo...
Przełykam ślinę, patrząc na leżący na szafce, od kilku dni wyłączony telefon.
Nie ona jedyna próbowała mnie wspomóc.
Podchodzę i biorę urządzenie do ręki, a wtedy piekielna obawa zaciska się wokół mojego gardła, skutecznie zastawiając drogę nieoczekiwanej w tym chaosie chęci, aby zobaczyć wiadomość od Newta, z której odczytaniem zwlekam już jakiś czas.
A muszę coś z tym zrobić. Muszę, bo...
Nie powinienem go ignorować. Nie powinienem udawać, że między nami do niczego nie doszło. Nie powinienem znowu uciekać przed prawdą, naiwnie zacierając za sobą ślady, jakby to miało cokolwiek zmienić. Nie powinienem być takim kretynem.
Bez wątpienia nie powinienem tego robić.
Jednak czy przy tym nagłym i — co gorsza — przytłaczającym zejściu na ziemię tak właściwie pozostało mi cokolwiek innego?
***
Ckliwa cisza nie opuszcza tego domu od dwóch dni. Niewiele brakuje, abym zaczął rozmawiać ze ścianą, byle tylko odrobinę ochłodzić piekielne wrzenie, niedające mi choćby chwili wytchnienia, której potrzebuję na gwałt. Pragnę poskładać myśli i zastanowić się, jak przekazać innym, że jestem... chory; że swą frywolnością naraziłem ich na jednakowe wariactwo i teraz, niemalże znając werdykt, mogę pociągnąć ich za sobą na samo dno, chociaż tego nie chcę.
Gdybym... Gdybym tylko mógł cofnąć czas, z całą pewnością...
Wzdycham. Myślenie o cofnięciu czasu i ponownym podjęciu kilku kluczowych decyzji nie ma najmniejszego znaczenia. Życie nie jest jakimś pieprzonym science fiction, więc za własne błędy trzeba płacić. Choć... Co ja tak właściwie o tym wiem? Jestem chyba ostatnią osobą, która powinna pieprzyć morały, skoro przez ostatnie miesiące odkładałem w czasie posłuchanie się zdrowego rozsądku i skończyłem, jak skończyłem.
A teraz...
Za ścianą rozlega się stukot. Bonnie pewnie znowu kręci się obok tej całej graciarni, skutecznie unikając spotkania twarzą w twarz. Od powrotu z kliniki nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, co paradoksalnie mnie przytłacza, bo widzę, że bardzo źle znoszę brak kontaktu.
A teraz przechodzę jakiś śmieszny etap połowicznego wyparcia. HIV nie jest powodem do radości, więc analogicznie powinienem cierpieć, a zamiast tego od paru godzin wpatruję się w sufit z kompletną rezygnacją. Tylko czy uleganie napięciu cokolwiek zmieni? Czy jeśli pozwolę sobie na kolejny upust frustracji, badania wykażą, że jednak jestem zdrowy i mogę odetchnąć z ulgą? Czy jeśli wybuchnę, zagrożenie zaniknie?
Konfrontacja z bliskimi chyba nie jest jedyną rzeczą, jakiej powinienem się obawiać. Pierwszym, na co muszę zwrócić uwagę, jest raczej ponowne stanięcie naprzeciw samemu sobie i wyłożenie całej talii kart na stół, aby raz na zawsze pozbyć się wszelkich wątpliwości i zaakceptować sedno problemu, którym tak naprawdę jestem... ja sam.
Oczekując na wyrok, miałem okazję zawędrować w głąb własnego umysłu, by otworzyć zespawaną ze wszystkich stron skrzynię przechowującą przykre wspomnienia. Wiedziałem, że już dłużej nie mogę kryć się po kątach. Wróciłem do tego nieszczęsnego okresu, doświadczyłem koszmarnego bólu i zawodu raz jeszcze, po czym otworzyłem oczy uświadomiony faktem, że to nie Newt, nie Darren, nie żaden pieprzony wszechświat doprowadził do problemu, z jakim będę musiał zmagać się przez resztę życia, a właśnie ja, w dodatku umyślnie.
Przewracam się na bok. Noszona od przedwczoraj koszulka lepi się do pleców mokrych od potu, podobnie jak włosy przylegające do twarzy i karku. Duchota powoli zaczyna mi ciążyć, ale coś blokuje mnie przed wyjściem z pokoju. Może powodem jest to żałosne przekonanie, że od teraz każdy mój nieprzemyślany ruch może stworzyć niepotrzebny problem? Lekarz co prawda wyjaśnił, że tak trywialne rzeczy nie stwarzają ryzyka, ale i tak... Cholera, niby czym powinienem się martwić, jeśli nie kontaktem? Już wystarczająco namieszałem, więc...
Mam tego dość.
Dobrze wiem, że zwariuję, jeśli tu zostanę. Potrzebuję rozmowy. Potrzebuję najzwyklejszego towarzystwa. Potrzebuję... Potrzebuję świadomości, że nie jestem sam, że mam na kogo liczyć nawet po tym tragicznym akcie głupoty, od którego byłem wielokrotnie odciągany. Po prostu... Potrzebuję bliskości. Nie adoracji czy innej pierdoły, na jakich do niedawna zależało mi bardziej niż na szczerości bądź zaufaniu, a zwyczajnego zapewnienia bezpieczeństwa, czegoś, co sprawi, że przestanę czuć się jak skończony wyrzutek i uwierzę, że nadal mam przed sobą jakąś przyszłość.
Mój wzrok zatrzymuje się na leżącym na szafce telefonie. Mechanicznym ruchem przełykam ciężką gulę w gardle. Nie mogę dłużej zwlekać. Nie mogę. Podejmuję decyzję.
Z trudem staję na nogi i przechodzę z jednego końca pokoju do drugiego, by wziąć komórkę do ręki i wreszcie, po paru długich, wyjątkowo paskudnych dniach, ją włączyć. Wyświetlacz błyska jaskrawym światłem, drażniąc oczy, przez co zmuszony jestem je zmrużyć. Chwilę później pojawia się znajomy układ ikonek. Kontakty. Przeglądarka. Wiadomości. Muzyka. Powiadomienia przychodzą na szarym końcu.
Ze słabo bijącym sercem wyświetlam wiadomość od Newta.
Cholera.
Przez parę chwil nie wiem, co zrobić, ponieważ przeprosiny są ostatnim, czego bym się spodziewał, gdybym choćby na moment wyjrzał poza czubek własnego nosa.
Ale... stało się. Newt przeprosił, choć nie miał takiego obowiązku. W końcu nie zrobił niczego złego. To ja jestem tym, który powinien wypowiadać te słowa bez końca i liczyć na łaskę, na... na akceptację, na zrozumienie, bo dobrze wiem, że zawaliłem po całości. Tyle razy nadużyłem jego cierpliwości, aż dziw bierze, że jeszcze ze mną wytrzymuje. I skoro po tym wszystkim przeprasza za bycie dobrym przyjacielem...
Czemu, jak skończony kretyn, wciąż siedzę w ciemnym pokoju, unikając spotkania ze światem, zamiast wykazać się rozumem i przynajmniej ten jeden raz zdobyć się na coś, na co Newt w pełni zasługuje, będąc moim prawdziwym oparciem od wielu lat?
Impuls niemalże popycha mnie w kierunku wciśnięcia słuchawki znajdującej się obok numeru, jednak nie wydaje mi się, aby rozmowa przez telefon była wystarczająca. Newt powinien usłyszeć o wszystkim bezpośrednio, nawet jeśli przeraża mnie taki kontakt. Co prawda, martwię się niesłusznie, ale co na to poradzę? Odnoszę przedziwne wrażenie, że jeden zły ruch zagrozi wszystkim wokół. Że...
Że spieprzę coś przebywaniem w tym samym pomieszczeniu.
Ale nie potrafię inaczej. Nie teraz. Nie, kiedy wszystko mi się wali na głowę.
Tylko... Skoro tak, to może powinienem jeszcze trochę poczekać?
Nie. Nie mogę. Jeśli mam cokolwiek w sobie zmienić, jeśli mam wreszcie stanąć twarzą w twarz z prawdą, muszę przestać odkładać w czasie każdą ważną rzecz, a zacząć robić to, co leży w moim obowiązku.
Chowam telefon do kieszeni i zmieniam koszulkę, po czym, nie dbając o posklejane od potu włosy, wychodzę z pokoju i zbiegam na dół.
To prawda, że potrzebuję bliskości drugiej osoby, jej troski, a nawet okazania przez nią zrozumienia. Świadomości, że mam na kogo liczyć; że mogę oczekiwać pełnego poświęcenia i wsparcia. Zapewnienia bezpieczeństwa. Niewątpliwie każda z tych rzeczy może mi pomóc wyjść na prostą, jednak... to nie wszystko.
Bo zmiana również jest tym, czego potrzebuję.
Bez niej nie zrobię kroku naprzód.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top