wina wina

Usiadłam na szarej rogówce stojącej na środku małego salonu z lampką półsłodkiego, czerwonego wina w dłoni i ślepo wpatrywałam się w wyłączony telewizor. Nienawidziłam takich dni jak ten, nudnych, melancholijnych. Wtedy najczęściej zdarzało mi się powracać do starych nawyków, których, zdawało mi się, oduczyć. Lecz to właśnie w tym czasie zdawałam sobie sprawę, że pijak już zawsze zostanie pijakiem i w jakiś sposób będzie go ciągnąć do alkoholu.

Z racji niedawnej przeprowadzki na drugi koniec Londynu w całym mieszkaniu nadal znajdowały się kartony z nierozpakowanymi rzeczami. Odstawiłam pusty kieliszek na mały, szklany stolik stojący przed kanapą i przeszłam do aneksu kuchennego. Chwyciłam w dłonie butelkę wina i okręciłam dookoła, szukając na etykiecie zawartości procentowej czystego alkoholu. Nigdy nie zwracałam na to jakiejś szczególnej uwagi, bo zawsze chodziło tylko o to, aby się upić. Zamknęłam powieki, przejechałam palcem po całej długości butelki i w jednej chwili zamachnęłam się, rzucając nią o ścianę, która po zetknięciu rozbiła się. Powierzchnia o kolorze écru zalała się szkarłatną cieczą, która z każdą chwilą wsiąkała w farbę. Wplątałam palce w długie włosy i opierając się plecami o fronty kuchennych szafek, zjechałam na podłogę. Oparłam łokcie o kolana i spuściłam głowę. Przyrzekłam sobie, John'owi, nawet temu jebanemu socjopacie, że do tego nie wrócę, że już nigdy nie powrócę do tego pieprzonego nawyku. Cóż, najwyraźniej jestem słaba. Nie najwyraźniej, po prostu taka jestem. Nie umiem sobie poradzić z takim, może się zdawać błahym, problemem. Nawet z pomocą brata, przyjaciół, rodziny i terapeutki. Z resztą, co ja mówię, jakiej rodziny? Jakich przyjaciół? Tych, którzy mnie odrzucili? Którzy mnie zostawili, kiedy dowiedzieli się o tym, że jestem uzależniona? I co z tego, skoro oni też są. Może nie od picia, ale od innych rzeczy, na przykład telefonu, komputera, czy wirtualnego świata. Ja przynajmniej z tym nie mam problemu.

Zdążyłam się ustatkować, zdobyć dobrze płatną pracę, którą w dodatku lubię, odzyskać jedyną osobę, na której mi zależało, a jeden wieczór, jedno wyjście do sklepu, minięcie półki, jedna myśl, to wszystko zdążyło mnie zniszczyć. Jedna cholerna chwila. Tylko tego mi było trzeba, aby wrócić do parszywej przeszłości. Nienawidzę siebie. Nienawidzę siebie za to, że nie potrafię przezwyciężyć pociągu.

Pojedyncza samotna łza spłynęła po moim policzku, ale szybko ją wytarłam. Stanęłam na nogach i szybkim krokiem skierowałam się na korytarz, gdzie wisiało duże lustro, tuż przy drzwiach wyjściowych. Postanowiłam podnieść wzrok, zmierzyć się z rzeczywistością. Zrobiłam tak i wiecie, co ujrzałam? Cholernie sfrustrowaną dziewczynę, która nie potrafi nawet odnaleźć się w świecie. Założyłam ręce na kark i przymknęłam powieki. Znów się zamachnęłam i z całej siły uderzyłam zaciśniętą pięścią w taflę szkła, które było już rozsypane po całym mieszkaniu. Całą dłoń zaczęła mnie niemiłosiernie piec. Uśmiechnęłam się pod nosem widząc, jak krew kapie na jasne panele. Teraz możecie mówić, że jestem masochistką. I będziecie mieć rację, bo kto normalny śmieje się z tego, że będzie musiał kupić kolejne drogie lustro, a w dodatku z jego głębokich, zanieczyszczonych przez odłamki ran sączy się ciemnoczerwona ciecz?

Zaczęłam się panicznie śmiać. Śmiać z mojej głupoty, bo dałam się znowu ponieść. Poszłam do łazienki szukać apteczki, której nie znalazłam, ponieważ najwidoczniej jeszcze jej nie wypakowałam z ogromnych pudeł, stojących w moim salonie. Nie mając czym zatamować krwawienia, podbiegłam z powrotem do pomieszczenia kuchennego i chwyciłam pierwszą lepszą, brudną, białą szmatę. Zupełnie nie przejmowałam się tym, że może wedrzeć się jakieś zakażenie. Ponowne skierowałam się do holu, omijając pobite okruchy lustra i wzięłam płaszcz, a na nogi nasunęłam czarne botki na grubym obcasie. W pośpiechu wyszłam za drzwi, zamykając je na klucz, który schowałam do kieszeni okrycia, w tym samym czasie przyciskając mocno ścierkę do poranionej dłoni, wbijając tym samym szkło coraz głębiej.

Szybko kroczyłam londyńskimi chodnikami, kierując się nie do szpitala, jak zrobiłby każdy, lecz na Baker Street, co poniektórym może zdawać się abstrakcją, bo czego właściwie mogę szukać tam, gdzie właśnie idę? A ja szukam mojego brata, Johna Watsona, wybitnego żołnierza, a jeszcze lepszego lekarza, wspaniałego człowieka, który jako jedyny nie odwrócił się ode mnie, gdy pojawił się problem. Może nie widujemy się zbyt często, ale ponoć nigdy nie jest za późno, aby to zmienić.

Bez zbędnego pukania weszłam do domu ze zwieszoną głową, bo było mi głupio, że od tak tu przychodzę. Dawno się do niego nie odzywałam, a tak nagle znajduję się u niego i jego przyjaciela z prośbą o opatrzenie mi ręki, którą swoją drogą, w pełni świadomie zraniłam. Poza tym nie chciałam, aby zauważył, iż znowu piłam, pomimo, że coś wszystkim obiecałam.

Od progu powitała mnie Pani Hudson, która chyba nie zauważając mojej owiniętej w szmatę kończyny, zaprosiła mnie na herbatę lub kawę, lecz niestety musiałam odmówić.

Wbiegłam po schodach na górę, mając nadzieję, że zastanę John'a i młodszego Holmes'a. Nadal wpatrując się w podłogę wparowałam do ich mieszkania. Watson siedział z laptopem na kolanach w swoim fotelu, pisząc zapewne kolejną notkę na bloga, a jego współlokator znajdował się przy stole, mając oczy utkwione w okularze mikroskopu. Niepewnie podeszłam do lekarza.

— H-hej — zaczęłam. Blondyn odwrócił oczy od ekranu i spojrzał na mnie.

— Harry? Co ty tutaj robisz? — zapytał, zapewne marszcząc brwi. Nie odzywałam się, a jedynie niespokojnie poruszyłam ręką, na której spoczywał cały już zakrwawiony materiał.

— J-ja...

— Co ci się stało? Chodź do łazienki, musimy to opatrzyć. — od razu wstał, odkładając urządzenie na znajdującą się obok etażerkę. Zarzucił swoje ramię na moje barki, a w drugą dłoń wziął moją. Gdy doszliśmy do odpowiedniego pomieszczenia usiadłam na brzegu wanny, a on kucnął przede mną i odwinął ścierkę z dłoni. Od razu zrobił większe oczy i ciężko westchnął. Wciąż nie podnosiłam spojrzenia z jakże ciekawych kafelków, bo wstydziłam się. Wstydziłam się tego, że to znowu nade mną zwyciężyło, i bałam się, że na mnie nakrzyczy. Czułam się jak pięcioletnie dziecko, które coś przeskrobało i nie chce się do tego przyznać. A ja byłam dwudziestosiedmioletnim dzieckiem, które zawiniło. Znowu.

— Sama to sobie zrobiłaś? — w odpowiedzi tylko ledwo zauważalnie kiwnęłam głową. — Hej, Harriet, spójrz na mnie. Przecież nie będę na ciebie krzyczeć. Nie jestem twoim ojcem, aby to robić, a ty jesteś dorosła.

Przełknęłam ślinę i zagryzłam dolną wargę. Nadal czując się podle podniosłam głowę, ale nadal uciekałam gdzieś wzrokiem.

— Proszę, Harry, spójrz na mnie.

Niechętnie wykonałam jego polecenie i ujęłam wzrokiem jego oczy. Moje zapewne były przekrwione, przez wypity wcześniej alkohol. Jego wyraz twarzy zmienił się na jeszcze bardziej zatroskany. To on nie jest zły? Nagle mnie przytulił, a ja dałam upust emocjom. Słone krople zaczęły spływać na jego beżowy sweter, tym samym go mocząc.

— P-przepraszam, j-ja obiecałam i w-wszystko było już dobrze, ale ja n-nie potrafię się od t-tego uwolnić... J-ja próbowałam, ale ja nie u-umiem. Boże, jestem t-taka słaba. — łkałam, wtulając się w niego najbardziej jak tylko potrafię.

— Ciiii, spokojnie Harriet, jestem tu. — jego głos przesiąknięty był troską i miłością.

— A-ale ja z-znowu zawiodłam w-wszystkich, ja p-przepraszam... — ułożyłam głowę w zagłębieniu jego szyi. — Zakrwawiłam i pomoczyłam ci sweter, przepraszam. — zachichotałam odrywając się od niego. Zaciągnęłam rękawy koszuli i wytarłam spływający wraz ze łzami makijaż, który zostawił na nich ciemne plamy. W takich momentach zastanawiam się, dlaczego nadal nie zainwestowałam w wodoodporne kosmetyki.

Gdy oboje się śmialiśmy, John podszedł do szafki z lustrem i wyjął z niej apteczkę. Przepłukał moje rany wodą utlenioną i zawinął w grubą warstwę bandażu. Opatrzoną rękę czule pocałował, po czym znowu spojrzał mi w oczy, które od łkania były pewnie opuchnięte i czerwone bardziej, niż od wypitego wina.

— Jak chcesz, to możesz tu zostać, jak długo tylko chcesz.

— Nie chcę sprawiać jeszcze w-większych problemów...

— Przestań w końcu. Nie rozumiesz, że nie powinnaś teraz zostawać sama? Poza tym, i tak mamy jedno wolne łóżko.

— Dziękuję... Za wszystko. Jesteś przekochany, a ja... Przepraszam. — spojrzałam na stare płytki podłogowe. Starszy Watson wziął moje małe, kruche, zimne dłonie w swoje duże i ciepłe. Spoglądał na mnie tak czułym wzrokiem, jakiego chyba jeszcze nigdy u niego nie widziałam. Chciałabym, aby patrzył tak na mnie zawsze.

***

Rano obudziłam się strasznie niewypoczęta. W zasadzie całą noc myślałam, wracałam do wspomnień i tak w kółku, póki nie nastała godzina piąta. Wtedy wyszłam ze swojego tymczasowego pokoju i skierowałam się zaparzyć wodę na kawę, której tak bardzo teraz potrzebowałam. Jakie było moje zaskoczenie, gdy w salonie zastałam Sherlocka siedzącego w swoim fotelu z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, na których podpierał podbródek. Na początku myślałam, że śpi, ale nagle się odezwał.

— Dlaczego wstałaś tak wcześnie? — zapytał swoim niskim, melodyjnym głosem.

— Nie wstałam. Całą noc nie mogłam zasnąć. — odpowiedziałam, choć zdawałam sobie sprawę, że pytanie zadał tylko i wyłącznie ze względów grzecznościowych, a tak naprawdę wcale o to nie obchodzi. — Z resztą, wiem, że i tak to cię nie interesuje.

— Wręcz przeciwnie. Myślałem, że po wczorajszym niemiłym incydencie będziesz spać jak zabita z nadmiaru przytłaczających cię emocji. — lekko zdziwiłam się tym co powiedział detektyw, bo co jak co, ale myślałam, że moje życie prywatne nie powinno wywoływać u niego większych chęci do zagłębiania się w jego problemy.

— Cóż, najwyraźniej jestem dziwna.

Kiedy brunet się już nie odzywał, mogłam w końcu zrobić sobie ten zbawienny napój kofeinowy, zwany potocznie kawą. W tym celu podeszłam do kuchennego blatu, z którego wzięłam czajnik elektryczny, do którego wlałam wodę. W międzyczasie wyjęłam z wiszącej szafki kubek, a nie filiżankę, ponieważ potrzebna mi była naprawdę porządna dawka energii, oraz słoik z ciemnymi granulkami. Wsypałam ich dwie łyżeczki, po czym zalałam. Nie lubię słodzić gorących napojów, więc i tym razem tego nie zrobiłam.

Następnie zasiadłam na miękkiej sofie stojącej pod ścianą, na której widnieje żółta buźka oraz kilka dziur od postrzałów z pistoletu, i wpatrywałam się w rozpościerający się za oknem krajobraz przedstawiający jedynie okno i część budynku z naprzeciwka.

Nagle szyba tej budowli rozbiła się, a przez nią wyleciał jakiś mężczyzna. Z szeroko otwartymi oczami podbiegam w stronę okna i popatrzyłam w dół ulicy. On tam leżał. Popędziłam do kuchni, aby odstawić naczynie z jeszcze gorącą cieczą. W biegu nałożyłam płaszcz i buty, a kiedy szybkim krokiem schodziłam po schodach usłyszałam, jak Sherlock za mną krzyczy, pytając, gdzie się wybieram. Z tego całego stresu nawet mu nie odpowiedziałam, tylko wyleciałam jak strzała na brukową kostkę i rozejrzałam się.

Dlaczego nikt nie zwraca a to uwagi?! Przecież na środku chodnika leży nieprzytomny, zakrwawiony człowiek, który właśnie zleciał z pierwszego piętra! Może nie jest to tak wysoko, ale nadal można się nieźle poturbować.

W mgnieniu oka ogarnęłam się i jako jedyna podbiegłam do leżącego człowieka. Był skierowany klatką piersiową w dół, ale można było zauważyć, że oddychał. Westchnęłam z ulgą, widząc, że nie przyszłam na oględziny trupa.

Spod jego głowy wylewała się stróżka krwi, a na reszcie ciała miał małe rozcięcia od szkła. Był nieprzytomny, więc spróbowałam go ocucić.

— Hej, słyszysz mnie? — powtarzałam tak kilka razy, potrząsając jego ramieniem. Widząc, że nie wywołuje to u niego żadnej reakcji wyjęłam telefon i zadzwoniłam na pogotowie. Po zakończonym połączeniu rzuciłam telefon gdzieś na ziemię, nie patrząc czy się rozbije, czy też nie. W tamtej chwili miałam tylko nadzieję, że przyłożę dłoń do uratowania życia temu mężczyźnie. Kiedy czekałam, aż pojawi się służba zdrowia miałam czas, na przyjrzenie mu się. Miał rude włosy, chude i wiotkie ciało oraz strasznie bladą cerę. Na twarzy były również piegi, a przynajmniej mi się tak wydawało, dopóki mocniejszy podmuch wiatru nie strzepnął pyłu z jego twarzy.

Niestety nie miałam wielkiego pola do popisu jeśli chodziło o wykonanie pierwszej pomocy, gdyż nie mogłam wykluczać możliwego urazu kręgosłupa, a nie chciałam być odpowiedzialna za nieumyślne spowodowanie czyjegokolwiek kalectwa.

W końcu przyjechała karetka, więc wstałam na proste nogi i odeszłam kilka kroków, ale byłam na tyle blisko, że nadal mogłam oglądać akcję ratunkową i to, jak funkcjonariusze kładą poszkodowanego na nosze, zakładają kołnierz usztywniający, a następnie zawijają go w koc termiczny. Później już zniknął mi z oczu, gdyż ratownicy wsunęli wózek do pojazdu.

Otrząsnęłam się szybko i wróciłam do domu, uprzednio podnosząc komórkę z ziemi i chowając ją z powrotem do kieszeni płaszcza. Patrząc tępo gdzieś w przestrzeń weszłam po schodach do mieszkania na piętrze i skierowałam się do mojego pokoju. Po drodze mogłam jeszcze zauważyć, jak Holmes patrzy na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Będąc już w sypialni usiadłam na łóżku, wcześniej biorąc z biurka laptopa. Otworzyłam jego srebrzystą klapę i kliknęłam przycisk zasilania. Po chwili włączył się, więc od razu weszłam w przeglądarkę, a następnie w mapę naszego miasta. Od razu wyszukałam najbliższy szpital, aby następnie móc się do niego udać. Chciałam sprawdzić, co stało się temu mężczyźnie, i czy wszystko z nim w porządku.

Kiedy odnalazłam poszukiwany obiekt, odłożyłam urządzenie na swoje miejsce i popędziłam z powrotem do drzwi sypialni. Przemierzyłam salon od razu kierując się do wyjścia, bo gdy wchodziłam tu, nawet nie zdjęłam okrycia. Znajdując się na ulicy wezwałam taksówkę i podałam adres placówki. W trakcie jazdy zdałam sobie sprawę, że mogłam zapytać bruneta o najbliższy szpital, a tak, to tylko straciłam czas.

Gdy tylko dojechaliśmy pod St. Bart's dałam kierowcy wyznaczoną kwotę i trzaskając drzwiami pojazdu, pobiegłam w stronę wejścia trzypiętrowego budynku.

— Przepraszam bardzo, czy wie Pani gdzie leży rudy mężczyzna, który został tu przed chwilą przywieziony karetką? — zapytałam podchodząc do recepcjonistki siedzącej za wysoką ladą i żwawo gestykulując rękoma w pobliżu moich włosów, jakby to miałoby zmienić ich kolor na dokładnie taki, jaki miał on.

— Na razie jest operowany, ale od razu po zabiegu zostanie przewieziony do sali numer dwieście czternaście. To drugie piętro, korytarzem w prawo, przedostatnie drzwi po lewej. — posłała mi delikatny uśmiech.

— Dziękuję bardzo! — zawołałam, gdy już odchodziłam, odwzajemniając gest.

Z rękoma schowanymi w kieszeniach poczłapałam w stronę windy. Na jej drzwiach wisiała kartka.

Tymczasowa usterka windy,

serdecznie przepraszamy za wszelkie uniedogodnienia :)

Świetnie, no to zostały mi schody.

Skręciłam korytarzem w lewo, aż dotarłam do ich podnóża. To tylko dwa piętra, wcale nie tak dużo.

Kroczyłam mozolnie po kolejnych stopniach i zastanawiałam się jaki właśnie zabieg ma wykonywany tamten facet. I dlaczego wyleciał z okna? Przecież to się kupy nie trzyma. Jak można wylecieć przez okno? I to w dodatku zamknięte? Byłam pewna, że ktoś go musiał wypchnąć, bo samemu ciężko byłoby uzyskać taki efekt. Ale komu musiałoby na tym zależeć? Przecież chyba każdy wie, że skacząc z pierwszego piętra raczej nie da się zabić, a to by było dziwne, gdyby wyrzucono go, a nie chciano popełnić zabójstwa.

Przez to rozmyślanie, nawet nie zauważyłam, kiedy doszłam do odpowiedniej sali. Uchyliłam delikatnie plastikową płytę i zobaczyłam rudowłosego leżącego na szpitalnym łóżku, co oznaczało, że operacja przeszła bez większych komplikacji, i to dość szybko.

Podeszłam do niego, wyciągnęłam spod legowiska stołek i na nim usiadłam. Chłopak nadal spał, a chciałam z nim porozmawiać i zapytać, jak się czuje, więc aby czas mi szybciej zleciał na czekaniu, wyjęłam telefon. Dopiero teraz zauważyłam nieodebrane połączenia od John'a oraz kilka wiadomości, a w każdej z nich pytał, gdzie wyszłam, czy coś się stało, i pisał, że się o mnie martwi, lub, że jeżeli poszłam do jakiegoś baru czy pub'u, to własnoręcznie mnie udusi.

Kątem oka spojrzałam na poszkodowanego, aby zobaczyć, czy się nie wybudza. Jak tylko upewniłam się, że smacznie sobie śpi, zdecydowałam oddzwonić do brata i opowiedzieć mu, co tak właściwie się dzisiaj stało. Gdy opowiadałam mu całe zajście, blondyn nie śmiał mi nawet przerwać. Ze spokojem, wyraźną ekscytacją i zainteresowaniem słuchał mojego wywodu. Po powiedzeniu mu wszystkiego, oznajmił, że chciałby, ale nie ma jak przyjechać, bo Lestrade wezwał go i bruneta na posterunek policji, ale na pewno opowie detektywowi o tym dziwnym wypadku. Co prawda Sherlock był wtedy w mieszkaniu i mógł wszystko zobaczyć z okna, ale najwyraźniej bardziej obchodziło go wykonywanie różnych badań na ludzkich kciukach, więc nie zwracał najmniejszej uwagi na zaistniałą sytuację.

Po zakończonym połączeniu uniosłam wzrok ze szpitalnych płytek i zobaczyłam, że chłopak się wybudza. W mgnieniu oka w pomieszczeniu znalazł się lekarz wraz z pielęgniarkami, więc ja tylko usunęłam się w cień, patrząc na wszystko spod ściany. Przeprowadzili kilka podstawowych badań, wypytali go o wszystko i poinformowali, że jeszcze dzisiaj zjawi się policja, aby go przesłuchać. Jak tylko wyszli z sali, podreptałam trochę speszona do chłopaka i spojrzałam na niego spode łba. Rudzielec natarczywie wbijał swój wzrok w moje piwne, prawie żółte, oczy.

— Kim jesteś? — w końcu zadał pytanie, odzywając się jako pierwszy.

— To ja wezwałam karetkę i chciałam zobaczyć jak się masz. — mruknęłam niepewnie, odchrząkując, aby mój głos brzmiał wyraźniej. Mężczyzna około trzydziestki nadal nie odrywał ode mnie oczu ze swoim dziwnych spojrzeniem, a ja dopiero po chwili zorientowałam się, że tak właściwie, to nie odpowiedziałam na jego pytanie. — Em, jestem Harriet Watson.

— Watson? Czy tw...

— Tak, moim bratem jest John Watson, pomocnik słynnego Sherlock'a Holmes'a. — przerwałam mu, delikatnie się uśmiechając i przewracając przy tym oczami. Powoli znikała moja niepewność.

— A więc znasz go osobiście? — zaczął mnie wypytywać — Jaki on na prawdę jest?

— Sherlock? Oh, na jego temat można by mówić bez przerwy, ale ja powiem tylko tyle, że rzeczywiście jest tak świrnięty i zawzięty na te wszystkie kryminalne zagadki, jak o nim piszą w gazetach i w internecie. — zaśmiał się, więc mu zawtórowałam. Ale to całkowita prawda, co powiedziałam o brunecie. Może jest tym swoim socjopatą, i niby nie ma żadnych uczuć, ale nigdy nie pozwoli, aby komukolwiek, na kim mu zależy, stała się jakakolwiek krzywda.

— Mam na imię Michael. — dodał z półuśmieszkiem.

— A więc, Michael, zaczekaj tu, a ja skoczę tylko po kawę. — z tymi słowami i z bananem na twarzy wyszłam z pokoju.

Automaty były niestety na parterze, przy recepcji, więc chcąc nie chcąc, znów musiałam się zmierzyć z tymi okropnymi schodami. Kiedy znalazłam się w końcu na miejscu, kliknęłam odpowiedni guzik, zamawiając tym samym czarną kawę bez cukru. Uwielbiałam gorzki smak, więc ten rodzaj napoju był dla mnie idealny. W dodatku ten napój to moje kolejne, milsze, uzależnienie, więc już z niecierpliwością czekałam, patrząc, na wylewającą się z automatu do plastikowego kubeczka ciecz. Po chwili usłyszałam charakterystyczny dźwięk, oznaczający gotowość płynu do wyjęcia z maszyny. Wykonałam tę czynność i będąc ostrożna, skierowałam się do wejścia na górę. W czasie, kiedy szłam korytarzem, usłyszałam jakiś dziwny odgłos dobiegający z końca korytarza. Ze zmarszczonymi brwiami po cichu kroczyłam mijając kolejne drzwi, aż doszłam do tych, zza których wydobywał się hałas. Wolną ręką pchnęłam je natychmiast rozszerzając oczy do granic możliwości. To co tam zobaczyłam znajdowało się na ostatniej pozycji na liście moich oczekiwań, co mogło wydawać te okropne dźwięki. Upuściłam kawę i oniemiała podeszłam powoli do otwartego okna, gdzie była lina. Na jednym z jej końców powieszony był Michael, a drugi znajdował się gdzieś pewnie na dachu.

Oddychałam spazmatycznie i kompletnie nie wiedziałam, co mam w tej sytuacji zrobić. Po krótkim zastanowieniu wykonałam chyba najgłupszą, ale też zarazem najrozsądniejszą rzecz, jaką w tej sytuacji mogłam zrobić.

Zadzwoniłam po Sherlocka.

***

Czekając na Sherlocka i mojego brata, którzy powinni zjawić się za około dwadzieścia minut, rozejrzałam się sprawdzając, czy morderca nadal tu jest, jeżeli tak można nazwać kogoś, kto to zrobił. Na moje szczęście nikogo nie dostrzegłam. Z zaciśniętą z nerwów szczęką i chwiejnych nogach podeszłam do wiszącego za dużym oknem trupa. Wyjrzałam za nie, ale widziałam tylko stary budynek, w którym znajdują się jedynie różne laboratoria, prosektoria oraz kilka innych pomieszczeń, takich jak sala informatyczna.

Znajdowałam się w nowym bloku szpitalnym, znajdującym się tuż za starym, więc tylko na niego miałam widok.

Po spędzeniu w życiu łącznie dość długiego czasu z detektywem, pomyślałam co on by zrobił w tej sytuacji i doszłam do wniosku, że powinnam się trochę rozejrzeć. Zrobiłam tak, ale nigdzie nie było nic podejrzanego, jeżeli nie jest nim zwisający z niewiadomych przyczyn, na linie człowiek.

Wyciągnęłam przed siebie drżącą ze strachu dłoń. Spojrzałam na nią i okazało się, że wcale nie dygotała, mimo, iż czułam, że tak właśnie jest. Zmarszczyłam w niezrozumieniu brwi, by po chwili powrócić wzrokiem na martwego mężczyznę, znajdującego się na wyciągnięcie ręki. Zamknęłam oczy i na oślep skierowałam dotyk na jego twarz. Sekundę później poczułam pod opuszkami zimną strukturę skóry. Uchyliłam powieki i przejechałam palcami po całej długości jego wypranej z jakichkolwiek emocji twarzy, zaczynając od linii włosów, poprzez skroń, kość jarzmową, kończąc na kościstej żuchwie.

Westchnęłam głęboko, przechylając głowę delikatnie na lewy bok.

— Kto ci to zrobił Michael, co? — spytałam retorycznie. Przejechałam wzrokiem jeszcze raz po całej jego sylwetce i zatrzymałam go na niewielkiej karteczce, znajdującej się w kieszeni szpitalnej piżamy, znajdującej się na piersi. Zdawało mi się, albo rzeczywiście wcześniej jej tam nie było.

wyszly 3363 slowa, to nie ma zakonczenia i prawdopodobnie juz nigdy nie bedzie mialo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top