36. Dwa Czarne Anioły - Tanfang


    Światło już jest zgaszonę. Leżę. Sam, otoczyny jedynie ciemnością. Mógłbym wstać. Rozchylić zasłony i wpuścić do środka przynajmniej trochę światła, które dają uliczne latarnie. Nie zrobię tego, będę musiał bosymi stopami dotknąć podłogi. Na trzęsących się nogach dojść do parapetu, a wtedy zaatakowałby mnie wiatr z nieszczelnych okien. Boję się zimna, boję się ciemności.

     A jednak coś mnie do ciebie przyciąga, ale skoro nie mrok, to co? Cały naznaczony jesteś bólem i cierpieniem, jak ja samotnością. Czemu, kiedy, tylko jestem w stanie otworzyć się na kogoś. Prawie komuś zaufać, to ta osoba jeszcze szybciej stacza się w dół, nawet nie otwierając ust, aby wezwać niezbędną pomoc. Może ty jeszcze nie wiesz, że jej potrzebujesz?

       Otwierają się drzwi. Wpada to okropne światło z korytarza. Nienawidzę go.  Odwracam się do ściany, szczelnie owijam kołdrą.

- Miałeś mnie obudzić, kiedy wrócicie - słyszę dźwięk zamykanych drzwi, a po chwili czuję, jak siadasz koło mnie na łóżku, kładąc dłoń na moim, odkrytym kołdrą ramieniu.

- Nie chciałem - mruczę, mimo że to nie jest prawda. Pragnąłem twojej obecności.

- Ale prosiłem - nie lubię, kiedy twój ton przybiera ten chłodny odcień, palącej obojętności.

     Nie odpowiadam, robi mi się coraz chłodniej.

- Johann - mówisz z tym swoim okropnym spokojem i głaszczesz mnie po policzku.

    Ta pieszczota parzy. Mimo że robisz to delikatnie, to nie ma w niej miłości. Robisz to, bo uważasz, że powinieneś, że tego od ciebie oczekuję.

- Po co miałem to robić? - zrywam się. W tobie nie ma emocji, ja jestem nimi wypełniony - opowiedzieć, jak bardzo spieprzyłem, że przegraliśmy to trzecie miejsce? Czy o tym jak bardzo Robert jest na nas obu obrażony? O Thomasie i Markusie, którzy złączyli się miłosnym uścisku na tylnych siedzeniach?

   Wyrzucam to z siebie, to wszystko, co sprawia, że czuję coraz bardziej, jak pochłania mnie mrok. Jak kawałek, po kawałku moje ,,ja", zamienia się w czarną otchłań.

    Przytulasz mnie. Machinalnie, jak rodzic zamykający dziecko w swoich ramionach, aby dać mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Dziecko wierzy, ufa, kocha i jest kochane. Ja nie wierzę, nie potrafię zaufać na tyle, aby uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, kocham, ale wiem, że tego nie odwzajemniasz. Nie mam o to pretensji. Wiem, że nie potrafisz.

- Puść mnie! - krzyczę - to mi nie pomaga.

    Nie reagujesz, myślisz, że wiesz lepiej.

- Daniel nie chcę... - próbuję dalej, ale tylko mocniej mnie obejmujesz - chciałem być sam.

      Kłamstwo przychodzi mi z łatwością, jednak jest jeden problem. Ty w nie nie wierzysz.

- Nie chcesz - mówisz cicho - wiesz, że mnie potrzebujesz.

- Wcale nie. Nie potrzebuję nikogo - tym razem mój głos schodzi do szeptu - jestem taki jak ty.

- Mylisz się - kręcisz głową.

- Dlaczego? Myślisz, że tylko ty jesteś w stanie być samowystarczalny? - prycham.

- Nie jestem - przyznajesz cicho.

- Nie, a...

     Kładziesz mi palec na usta. Odsuwasz się trochę.

- Był czas, kiedy tak myślałem. Chciałem wierzyć, że nie potrzebuję nikogo. Każdy kolejny, przeżyty dzień był dowodem na to, że sobie radzę. Jednak każda kolejna doba była trudniejsza - przerywasz, jakby odwarzając w pamięci tamten okres - coraz mniej potrzebowałem do funkcjonowania. Minimalne dawki snu i pokarmu, podtrzymtwałem siebie przy życiu, ale moje ciało cierpiało, tylko, że ja czułem się od niego oderwany. Jak oddzielna jednostka. Nie chciałem przyjmować do wiadomości, że sam siebie zabijam. W bardzo powolny i okrutny sposób.

- Nie prościej było... - przerywam.

- Nie mogę - prawie, że się uśmiechasz - nie mogę się zabić. Nie mogę sam sobie odebrać tego, co mojemu bratu zostało wydarte. On walczył o swoje życie. A ja... Nie mogę tak po prostu się poddać.

   Zapada cisza. Nie potrafię na to odpowiedzieć. Tak, wiedziałem, że jego brat zmarł, że Daniel był z nim mocno związany i po prostu mu go brakowało, ale... Dopiero, kiedy usłyszałem, zrozumiałem, dlaczego Daniel nie zrobił tego, o chęć czego go podejrzewałem.

- Nie chcę współczucia - słyszę jak twój głos się łamie, jak zabarwiają go pierwsze emocje - chcę... Potrzebuję pomocy.

   To wyznanie było dziwne. Czułem, że jest szczery, że on naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, że musi walczyć, ale żeby to robić potrzebuje wsparcia. Jednak nie potrafiłem uwierzyć, że on naprawdę tego chce.

- I to nie jest tak, Johann, że teraz radzę sobie sam. Staram się szukać osób, które mnie zrozumieją - kontynuujesz - dlatego tutaj jestem, dlatego chcę słuchać relacji z każdego wydarzenia w twoim życiu, w którym sam nie biorę udziału, bo staram się z tobą... Zintegrować. Mieć w tobie wsparcie, bo czuję między nami podobieństwo.

    Spuszczam wzrok. Wiem o czym mówi. Tylko mój powód jest o wiele bardziej... Błahy. A czasami mam wrażenie, że nawet nie istnieje, a moja ciemność po prostu zaczęła w mnie istnieć.

- Musimy sobie pomagać, Johann - mówisz - i przyjmować tę pomoc od siebie.

- Nie wiem... - zaczynam, chociaż jego słowa są takie piękne - dam radę, bo jeżeli jeden z nas...

- Obaj damy rady - zapewniasz.

    Tym razem milczę. Może byłoby łatwiej gdybyś przewrócił mnie teraz na plecy. Zaczął całować, jednocześnie zdejmować moją piżamę. Jednak tak się nie stanie. Ty nie masz siły już odczuwać. Rozpacz, poczucie straty wypełniają ciebie nadal. Nie ma miejsca nic innego. A miłość do brata... Ciągle w tobie siedzi. Nie wygasa, nie przysłania jej nic innego. Nie ma miejsca na moją. Na tę romantyczną.

    Patrzysz na mnie. Może zgadujesz o czym teraz myślę. Nie dasz rady. Zbyt wiele nas dzieli, różni.

- Johann? - wydajesz się zaniepokojony moim zachowaniem, ale może to tylko maska.

- Chcę spać - mówię i zbieram się na odwagę, aby ogarnąć kosmyk włosów z twojego czoła.

      Marszczysz brwi, zaciskasz usta. Nie takiej reakcji chciałem.

- Jak chcesz to możesz zostać - dodaję i pierwszy odpadam na poduszki.

    Czekam aż zrobisz to samo. Od razu przytulam się jak mogę najmocniej. Kładę dłoń twoim wychudzonym, zaoadbiętym brzuchu. Patrzę na ciebie.

- Tylko będziesz musiał zjeść że mną śniadanie - podaję cenę tej nocy.

- Oczywiście - natychmiast się zgadzasz.

    I mógłbym to nazwać początkiem. I mógłbym zacząć wierzyć, że teraz się wszystko ułoży, że warto mieć nadzieję. Jednak nie mogę.

    To nie jest pierwszy raz. To kolejna noc, kiedy obaj leżymy. Okłamujemy siebie, innych. Podajemy sobie rękę w ostatnim momencie, bo rzeczywiście jeden bez drugiego jest skazany na porażkę.

    I ten scenariusz tak się toczy, rozgrywa po raz kolejny. Tylko tym razem czuję się trochę lepiej, bo podzieliłeś się ze mną czymś nowym. Powiedziałeś o czymś, o czym kiedyś nawet nie wspominałeś. Dlatego, całuję twoje usta. I nie obchodzi mnie, że mi nie odpowiadasz, że jesteś trochę zaskoczony. Robię to, bo czuję, że tego chcę w tej chwili. A ty chyba nie masz nic przeciwko.

Tanfang, bo dawno nie było

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top