XIX Dzień 9 cz.3
OSTRZEŻENIE
Ten rozdział jest wyjątkowo smutny i zawiera ogromne pokłady okazywanej homofobii, więc jeśli w jakikolwiek sposób mogłoby Cię to dotknąć/urazić lub jeśli masz zbyt słabe nerwy - nie czytaj. Jeśli i tak chcesz w to brnąć, robisz to na swoją odpowiedzialność.
---------------------
- Ja, ja... - Keith jąkał się, patrząc gdziekolwiek, byle nie na Latynosa, który wbił w niego poważne spojrzenie. Chłopak czuł się nim przytłoczony, jednak i tak w końcu odezwał się, wiedząc, iż i tak nie uniknie odpowiedzi, a zwlekanie w tej chwili jest co najmniej niepotrzebne. Przecież już tyle razy próbował mu wyznać swoje uczucia, rozmawiał o nich ze wszystkimi, tylko nie z osobą, którą one dotyczyły. A raczej był mu winny choć jedną krótką rozmowę i odrobinę wyjaśnień, prawda? Nie może wciąż uciekać.
- Tak, nazwałem cię sympatią. - Odezwał się w końcu, a cisza, która mu odpowiedziała, była tak okropnie bolesna. Żaden z nich nie odważył odezwać się pierwszy, każdy czekał, jednak jedyny, co zaburzało te okropne milczenie, była melodia, która niosła się z radia grającego w kuchni Rosy.
- Jak długo? - Słowa Latynosa były beznamiętne, pozbawione wyrazu, zaskoczenia czy jakichkolwiek ludzkich odczuć. Brakowało im emocji, które Keith tak bardzo chciał usłyszeć.
- Jak długo?! - Oburzył się, podnosząc głos z niedowierzaniem. - Boże, dowiadujesz się, że twój udawany chłopak coś do ciebie czuje i pytasz tylko o to?
- To chyba normalne. - Latynos szybko mu się odgryzł, a z równą prędkością wszelkie kolory opuszczały jego twarz. - Chyba właśnie o to pyta się, gdy ktoś ci wyznaje, że cię lubi.
Keith jedynie pokręcił głową, by zaraz odwrócić się i skryć czerwień, która niespodziewanie wpełzła na jego policzki w tym najmniej odpowiednim momencie. Nawet nie wiedział jak powinien reagować, co było oczywistym. W końcu od tak dawna nie dopuszczał do siebie nikogo czy chociażby myśli, iż jego uczucia nie są złe i nie musi się ich obawiać czy wstydzić.
- Okej, skoro już tak chcesz wiedzieć... - Zaczął niechętnie. - To trwa już od jakiegoś czasu.
- Od jakiegoś czasu? - Krzyknął, a gdy szatyn skinął głową, jego irytacja jedynie się pogłębiła. - Cholera, musisz być bardziej dokładny.
- Boże, nie mam pojęcia! Może pięć dni, od początku tej całej podróży. - Chłopak starał się opanować, jednak w tej chwili było to trudne, naprawdę trudne. Zwłaszcza, gdy Lance zamilkł nagle i odsunął się od niego, zachowując się znacznie inaczej niż wtedy, gdy razem podróżowali do Arizony, czy podczas ich wspólnie spędzanego czasu. Miał wrażenie, że z wypowiedzeniem prawdy, właśnie teraz to wszystko prysło. Czar znikł wraz z kłamstwem i milczeniem.
- Więc... To trwa pięć dni, tak? - Lance dopytał już nieco ostrożniej. Sam szatyn zamilkł w tej chwili, mocno ściskając poły bluzy, które maltretował dłońmi od jakiegoś czasu. To nie było to, czego oczekiwał. Nie to, co planował. Wszystko szło źle.
- Dziewięć. - Poprawił go, niepewnie spoglądając na Lance, który jedynie zamrugał z niezrozumieniem. - Nasza podróż zaczęła się dziewięć dni temu.
- Więc... Podkochujesz się we mnie od tego czasu, tak? - Zapytał, przełykając głośno ślinę i coraz szerzej otwierając swe oczy, które zdawały się poszarzeć na samą tę myśl. Keith ledwo znosił ten widok, wszelkie jego reakcje i modlił się w duchu, by ich rozmowa wreszcie się skończyła.
W końcu słowa, które wypowiedział, brzmiały bardziej jak wyrok, niżeli jak pytanie. W dodatku, wypowiadał je głośno i sucho, tak by i on sam mógł je przetworzyć. Nie miał jednak do niego pretensji. Nie było też jasnego dowodu na to czy odwzajemnia uczucia szatyna, czy też nie. Jednakże, coś podpowiadało Keith'owi, iż jego zauroczenie jest jedynie jednostronne. Poczuł się odrzucony, jakby Lance usprawiedliwiał to ich umową i nie wiedział jak reagować. Latynos był naprawdę trudny do odczytania, zwłaszcza, gdy wiedział, że ktoś go obserwuje. A właśnie tego próbował Keith - rozgryźć go przez obserwację. Przyglądał się drobnym znakom, badał co kryje się w tych błękitnych oczach, szukał czegoś, co mogłoby ukoić jego zmartwienia. Jednak nic się nie działo, Lance wciąż pozostawał tak beznamiętny, przez co obawy szatyna coraz głośniej się odzywały.
- Tak. - Odpowiedział mu w końcu, odwracając wzrok. Znów stracili całą odwagę, byli zbyt dumni by cokolwiek naprawić, a i niezręczność przerastała ich na tyle, iż nie potrafili spojrzeć sobie w oczy. Sytuacja była napięta, powietrze między nimi zgęstniało od nadmiaru emocji, których nie potrafili wzajemnie rozpoznać.
Lance pozostawał białą kartą i zamkniętą księgą, zaś Keith ze wszystkich sił próbował zachować swoje uczucia i emocje dla siebie, skryć je jak najgłębiej, by nikt - a zwłaszcza Latynos - nie mógł ich dostrzec. Odkrywanie ich byłoby jego największą słabością.
W końcu Sanchez znów się odezwał, przemawiając jako pierwszy, choć ponownie nie miał zamiaru załagodzić tego napięcia.
- Czy tak niewiele dni wystarczy... No wiesz, by się zakochać?
Keith, słysząc jego pytanie, prychnął pod nosem i znów zaczął skubać zębami wargi, które już teraz były wyschnięte i popękane. Prócz jego żałosnego wyglądu, bruneta dosięgnął również i nieprzyjazny wzrok.
- Czy to w ogóle ma znaczenie?
- Nie, chyba nie. - Brunet wbił zęby w dolną wargę, zagryzając ją boleśnie. Ten czyn jedynie zdradzał to, iż nie był pewien tego, co właściwie teraz czuł i przerastało go to. Keith nie odpowiedział mu już nic znaczącego, jedynie wsunął dłoń między wyschnięte kępki, wyrywając czasem pojedyncze źdźbła. Zaraz jednak zaprzestał tego, by strzepnąć robaka, który wspinał się po jego kolanie.
- Więc... Lubisz mnie. - Powtórzył, spoglądając na składankę, którą podarował mu szatyn. Zaczął obracać ją w dłoniach, czując jak plastik muska jego skórę.
- To już ustaliliśmy.
Keith miał ochotę się rzucić. Może gdyby to zrobił, jego demony by odeszły? Skryłyby się gdzieś. W końcu zwykle czaiły się wewnątrz niego, czekając na moment, w którym mogłyby uderzyć w jego słaby punkt. Przerażały i nie opuszczały Keitha od samych jego narodzin.
- Keith... - Lance ponownie przerwał ciszę, odkładając płytę na bok, pozwalając by spoczęła na trawie. - Przepraszam, ale zwyczajnie nie mogę. Szczerze mówiąc, jestem trochę przerażony. Boję się, o ile tak mogę to nazwać. To dziwne i nie umiem tego wytłumaczyć. No... Mam teraz tyle na głowie. Mój tata, siostra, szkoła... To zbyt dużo.
Keith pokiwał tylko głową, wciąż nie spuszczając wzroku z trawy. Patrzył w dół, na wyschnięte i martwe nitki, które straciły swój kolor. Owijały się wokół jego palców, gdy wyrywał je z frustracją.
- Rozumiem. - Odezwał się cicho, co naprawdę dziwiło Lance. Może spodziewał się innej odpowiedzi? Więcej wyjaśnień, protestów czy przekonywania? Jednak to nie było w stylu szatyna. Jak zwykle się poddał, skrywając swe uczucia nawet przed sobą samym.
- Jesteś pewien? Nie chcę, żebyś się czuł...
- Rozumiem. - Dodał dobitniej, niemal oschle. To najwidoczniej przekonało Latynosa, gdyż pokiwał głową z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu, gdy teraz przyglądał się szatynowi, był on pozbawiony emocji czy chociaż minimalnego wyrazu, choć zaledwie przed chwilą uczucia buzowały w całym jego ciele. To przerażało Lance'a bardziej niż cokolwiek innego.
Jak powinni się po tym zachować?
Wstał z ziemi, biorąc składankę i list do rąk. Stał chwilę, spoglądając na pochyloną głowę Keith'a. Widać było, że kłócił się z samym sobą i to sprawiało, że Latynos miał ochotę ułożyć dłoń na jego ramieniu, zrobić... Cokolwiek.
Zamiast tego wziął drżący oddech i odwrócił się do niego plecami, chcąc uciec jak tchórz. Czuł się pusty i nie wątpił, iż Keith odczuwał to samo.
Wykonał kilka kroków w stronę domu, zanim Keith mruknął coś cicho, będąc niemal na krawędzi szeptu. Chrypiał cicho, przez co serce Lance'a złamało się, jednak brunet i tak starał się zignorować ów bolesne uczucie.
- Możesz wyrzucić list.
Lance zagryzł wargę, aż do samej krwi i zrobił to, co mu powiedziano. Pozbył się wiadomości, jednak zostawił składankę i ścisnął ją tak mocno, iż o mało nie zmiażdżył jej w dłoniach.
Wtedy Rosa podniosła wzrok znad obiadu, widząc jak jej syn pojawił się w kuchni. Jej krągła twarz, jak zawsze rumiana, pobladła, gdy ujrzała jego minę.
- W porządku, syneczku? Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha.
- Jest dobrze, mamo. Jestem jedynie zmęczony. - Jak zawsze, Lance przybrał swój fałszywy uśmiech. Jednak Rosa nie uwierzyła mu ani na sekundę.
Dzień 9
Wigilia
18:09
( ostrzeżenie - homofobia i wiele agresji )
Posiłek miał być doskonały.
Keith początkowo wyobrażał sobie świąteczną kolację jako coś niezwykle chaotycznego, ale i wspaniałego. Niezwykłe, bajeczne wydarzenie, którym wszyscy mogli się cieszyć. Jego oczekiwania się spełniały - było pięknie, żywo, a cudowne zapachy wypełniały pomieszczenie, wdzierając się w nozdrza i drażniąc zmysły.
Stół Sanchez został poszerzony, by pomieścić jeszcze więcej osób. Mniejsze stoliki zostały ustawione dla młodszych dzieci, a każdy z nich był udekorowany kolorowym obrusem. Jedzenie zostało ustawione na blatach, które przystrojone były czerwonymi kwiatami i kolorowymi naczyniami. Jaime ustawił radio w kuchni, by grało cicho świąteczne piosenki, utrzymując Bożonarodzeniowy nastrój w całym domu. Ta noc miała był pełną śmiechów i chichotów, wszystko miało być tak wesołe.
I zdecydowanie tak się rozpoczęło. Ale czy również zakończyło się w ten sposób?
To było dobre pytanie.
Nie tylko Lance z Keith'em mieli między sobą problemy, ale najwidoczniej również Jaime darł koty z własną matką. Szatyn zauważył, jak kłócili się jeszcze przed posiłkiem, znów nękając jego nieszczęsne relacje z brunetem. Teraz też wszyscy widzieli rosnące napięcie między matką, a synem. Jednak, gdy uroczysty posiłek w końcu się zaczął, wydawać by się mogło, iż topór wojenny zwyczajnie gdzieś zniknął. Keith nie był pewien czy to dobrze, czy też przeciwnie.
- Opowiedz nam o podróży, Keith! - Ktoś poprosił, jednak chłopak był zbyt roztargniony, by to usłyszeć. Zamiast tego przyglądał się widelcowi, którym grzebał w tamale domowej roboty. Dopiero po chwili Danny zawołał go, sprowadzając chłopaka na ziemię.
- Oh, przepraszam. - Wymamrotał, unosząc wzrok znad talerza. - Jakie było pytanie?
- Twoja podróż. Słyszałam, że przyjechałeś z Lance z Oregonu. - Zaczęła ciotka Cassie. Szatyn pokiwał głową, mimo, iż czuł się teraz nieco nie na miejscu.
-Dokładnie. Tam się poznaliśmy.
- A jak się poznaliście? - Zagaiła z zaciekawieniem.
Aż miał ochotę jęknąć męczeńsko, w końcu zaledwie kilka dni temu przechodził przez to samo. Musiał odpowiadać na ciągłe pytania, które dotyczyły jednego tematu - ich relacji.
Na całe szczęście, Lance dał mu wiele wskazówek i razem objaśnili wspólną wersję wydarzeń. Mówiąc mu to, chłopak był tak poważny. Nie był przyzwyczajony do takiego Lance'a.
- Więc, Keith. - Odezwał się głos, który wyrwał go z rozmyśleń, które ponownie go pochłonęły. - Dlaczego zgodziłeś się przyjechać i dołączyć do naszej pięknej rodziny?
Keith podniósł wzrok, niemal upuszczając widelec i czując się maksymalnie nieswojo. To była Babcia. Jej głoś był głośny i zaczepny, nie było w nim nic przyjemnego. Nie podobało mu się to, jak ta nadęta kobieta mówiła do niego, zadzierając nos. Stawała się coraz bardziej nie do zniesienia.
Nigdy wcześniej nie rozmawiała z nim z własnej inicjatywy. Zresztą, nigdy tak naprawdę nie rozmawiali, nie zadawała mu pytań. Więc dlaczego teraz było inaczej?
- Przepraszam? - Wymamrotał, odkładając sztuciec na bok.
- Dlaczego tu przyjechałeś? - Powtórzyła pytanie, tym razem brzmiąc jeszcze bardziej nieprzyjemnie.
- Lance mnie zaprosił. - Odpowiedział uprzejmie, jednak czuł się onieśmielony pod ciężarem jej spojrzenia. - Umawiamy się od jakiegoś czasu i stwierdziliśmy... Że to dobry moment, bym poznał rodzinę.
- Myślałam, że to przez to, że nie miałeś gdzie spędzić Bożego Narodzenia. - Uśmiechnęła się słodko i niezwykle sztucznie, przez co oczy Keith'a szeroko się otworzyły. Czy tak to odbierała? Jako wykorzystanie okazji?
W co właściwie pogrywała? Dlaczego zadawała te pytania? Była gorsza, niż się spodziewał. Rosa i Jaime poinformowali ją, iż chłopak jest sierotą, ale po co miała poruszać ten temat? Musiała atakować go w gronie rodzinnym?
Wziął kawałek dania do ust, głównie po to, by mieć czas na przemyślenie odpowiedzi. A gdy przełknął gorący kawałek tamale, przemówił w końcu.
- Ma pani rację, jestem sierotą. Lance zaproponował, abym przyjechał z nim na święta. To duża zmiana, jak rozumiem.
Między tą dwójką zapanowała cisza, jednak nawet podczas tej pauzy Keith zachował niewzruszoną minę. Lance jednak nie był tak spokojny - przyglądał się im, wstrzymując powietrze z napięciem.
- Cieszymy się z obecności Keith'a. - Rosa wtrąciła się, chcąc zakończyć przepychanki słowne. - To cudowny gość, którego mogliśmy do siebie przyjąć. Dobrze działa na ten dom.
- Dobrze działa na ten dom? A może na Lance'a? - Zapytała, nie pozwalając sobie na przegapienie okazji do dogryzania. Wzięła kęs kukurydzianego farszu tamale i spojrzała na szatyna. Jej wzrok był pełen gniewu, złości i agresji.
- Bardziej powiedziałabym, że wszyscy go uwielbiają. - Rosa uśmiechnęła się, próbując naprawić całą sytuację. To był chyba pierwszy raz, gdy Keith dostrzegł u niej ten fałszywy grymas. Wiedział, że pani Sanchez nie lubi teściowej i nie podobają jej się całe te pytania.
- Nie jestem taka pewna czy "wszyscy" go uwielbiają. - Słowa babci były dobitne i raniące. Nikt nie miał pojęcia, jakim cudem mogła mówić tak spokojnie i jednocześnie aż tak przerażać.
Chłopak nie odezwał się, jednak zaraz jego stronę wziął Jaime, nie pozwalając na to, by jego własna matka tak zachowywała się w stosunku do jego gościa.
- Matko? Czy mogłabyś zachować te swoje "obserwacje" dla siebie? Staramy się miło spędzić wieczór. - Odezwał się ostro, nawet nie patrząc na nią znad swojego posiłku. Szatyn, czując na powrót rosnące napięcie, spojrzał to na starszą kobietę, to na jej syna.
- Moje uwagi są bardzo ważne, Jaime. Nie możesz ich ignorować.
Coś się działo - prawdopodobnie była to kontynuacja kłótni, która kiełkowała tuż przed posiłkiem. Nie zgadzali się najwidoczniej w wielu aspektach i Keith nie znał kontekstu ich rozbieżności zdań, choć jedno było dla niego pewne - to on był źródłem ich konfliktu. Nie był pewien, jaką gra w tym rolę, jednak miał pewne przeczucia.
Gdy poznał babcię Lance'a, był pewien, że to uprzejma, choć staromodna kobieta. Wydawała się być bardzo elegancka i czarująca. Bywała miła, choć nie należała do tych najbardziej tolerancyjnych. Jednak z czasem domyślił się, że to urocze oblicze jest jedynie jej maską, a pod nią skrywają się ogromne pokłady nienawiści, które żywiła do jego osoby.
To mogło być pierwszym dobrym powodem.
Drugą rzeczą było to, iż Jaime - wciąż zestresowany i zagubiony - chciał bronić swojego syna i jego wybory, nawet jeśli sam Lance teraz tego nie dostrzegał.
- Mamo. - Powtórzył Jaime, odkładając widelec. - masz przestać.
Na moment wszystko ucichło. Benji grzebał w jedzeniu, kuzyni rozmawiali z Cleo... A w następnej chwili? Babcia agresywnie uderzyła dłonią w stół.
- Dość tego. Próbowałam, Jaime. Naprawdę starałam być potulna. Robiłam tak, jak prosiłeś.Byłam miła dla Keith'a. Przymykałam oko na... Styl życia Lance'a. Jednak tego już wystarczy.
Inni członkowie rodziny zwrócili twarze ku hałasowi, nawet dzieci przestały się bawić, każdy przerwał swoje osobne rozmowy. Wszyscy skupili się na babci, a Keith'owi coś mówiło, że to się nigdy nie skończy.
- Skończ to. - Jaime wręcz warknął. - Natychmiast.
- Przestać? - Zapytała z kpiną. - Nie mam zamiaru.
- Nie będę tolerował twojej pasywnej agresji, którą chcesz zmieniać to, co ci się nie podoba!
- Nie robię źle! Jedynie próbuję robić to, co jest odpowiednie!
- Matko, czy możemy się przenieść się do innego pokoju? - Jaime wycedził przez zęby, a Keith wiedział, że tego tonu używał jedynie przy najgorszych okolicznościach,
- Wszystko, co masz mi do powiedzenia, możesz powiedzieć przy moich innych dzieciach. - Odparła, patrząc na Cassie i wujka Miguel'a, którzy odwracali wzrok.
- A co z innymi? - Krzyknął i pokazał na resztę zebranych; Diego i Arię, dwójkę kuzynostwa, która siedziała na końcu stołu. Byli w kompletnym szoku.
Danny nie był zadowolony, Rachel nie wiedziała co myśleć. Sophia patrzyła jedynie z bólem.
- Nie zasługują na to. - Kontynuował. - Nie pozwolę ci na mówienie takich rzeczy o moim synu i - Przerwał, wahając się i szatyn zastanawiał się, czy naprawdę to powie. W końcu nigdy wcześniej tak o nim nie mówił, jednak teraz nie miał wyjścia. - I o jego chłopaku!
Chłopak może i by ucieszył się z tej zmiany, gdyby nie jeden fakt. Ta kobieta wszystko zaczęła, siała nienawiść i agresję, wciągając wszystkich w kłótnię.
Jaime był równie okropny, co jego matka, jednak on próbował się zmienić, próbował odkupić swoje winy. W sklepie zachował się jak świnia, jednak teraz był jego moment.
Który jednak nic nie zmieniał dla Lance, który przemówił z oburzeniem.
- Dlaczego mnie bronisz? - Zapytał i był to pierwszy raz od początku posiłku, gdy Keith w końcu na niego spojrzał. Jego twarz była czerwona, brwi ściągnięte, a usta mocno zaciśnięte. Jego emocje były trudne do odczytania i to nie dlatego, że je skrywał. Nie, było ich wiele, bardzo wyraźnych, ale i zmieszanych.
- Dlaczego mnie bronisz? - Powtórzył, tym razem głośniej. Jego głos wdarł się do kuchni, rozchodząc się niczym echo. - Sam byłeś niezadowolony.
- Lance. - Rosa ostrzegła go łagodnie. - Nie wracaj do tego. Tata cię przeprosił.
- Może i tak, ale wciąż jest niezadowolony i nie akceptuje tego. Więc nie powinien bronić biseksualisty!
Jaime nie spodziewał się nagłego wybuchu syna. Bronił go, jednak ten i tak widział w tym złe intencje, nie rozumiał.
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać, w porządku? Są święta, Lance. Gdybyś tylko...
Babcia od razu przerwała mu unosząc się z kpiną i oburzeniem.
- Jaime nie bądź śmieszny. Oboje wiemy, że jesteś niezadowolony, tak jak ja. Nie okłamuj syna, nie zasłużył na to.
- Nie zasłużyłem na to? To oczywiste! Nie zasługuję na to, żebyś ty tata byli tacy --
- Lance... - Tym razem to Shophia włączyła się do rozmowy, wyciągając rękę do swojego brata. - Może powinieneś...
- Zamknij się. Jesteś równie zła, co oni, więc nie mieszaj się w to. - Warknął na dziewczynę, co wywołało dramatyczne westchnienie babci, która robiła się coraz agresywniejsza.
- Jak śmiesz mówić do niej w ten sposób? - Wrzasnęła na bruneta, którego widocznie to rozczarowało.
- Jak śmiem? - Powtórzył, wręcz sycząc na nią ze wściekłości. - Jak ty śmiesz. Zaatakowałaś Keith'a, lekceważysz mnie, a teraz bronisz Sophię? Wnuczkę, która uciekła?
Wtedy zaczął się prawdziwy chaos.
Przestań. Zakończ to.
Wszyscy się kłócili, nawet Daniel i Cleo, Każdy krzyczał, Rosa zaczęła płakać. Jadalnię wypełniła agresja i żal, wymieszany z przeszywającym krzykiem.
Przestań.
Padło tyle nieprzyjemnych słów. O nim, o Lance, o Sophi. Tyle nienawiści, która zrodziła się nawet w tych najmilszych, najspokojniejszych.
Proszę, przestań.
Rodzina skakała sobie do gardeł przy wigilijnym stole. Lance obwiniał wszystkich, nienawidził własnej siostry i wściekał się na każdego kto teraz jej bronił. Nie wierzył w to, co właśnie się działo.
Tyle hałasu.
Tu byli zebrani ludzie, których pokochał. Bolały go wszystkie obelgi i ich zachowanie. Wiedział, że Cleo ma rację, broniąc swojej siostry. Jej argumentacja i usprawiedliwianie było wywołane chęcią naprawiania rzeczy: była negocjatorem-rozjemcą. Miała dużo z Rosy, którą dziewczynka opisała kiedyś w ciekawy sposób; "Potrzeba jednej Rosy, by uszczęśliwić ludzi i zmienić wszystko."
Daniel również wybrał stronę, ale czy dobrą?
Czy sytuacja w samochodzie już dla niego nie istniała? Co stało się z jego żartami i śpiewem?
- Lance! - Keith przemówił, czując się tak, jakby jego język właśnie zapłonął. Płomień szarpał go od koniuszka po same brzegi strun głosowych.
Lance nie odwrócił się, gdy szatyn wypowiedział jego imię. Zignorował go, gdy Keith złapał go za dłoń, chcąc do niego dotrzeć.
Lance zbyt głęboko tonął w swojej agresji, by mógł go usłyszeć. Był za daleko, był zbyt wściekły.
- Lance, musisz się uspokoić. Musisz sobie przemyśleć. Drżysz...
W jakiś sposób wzbudził zainteresowanie innych; Cleo przestała wymieniać argumenty. Danny już nie krzyczał. Jedynie Lance drżał, a jego zaciśnięta dłoń pokryła się potem.
Powinien odejść. Pozwolić rodzinie uporządkować swoje sprawy. Nie powinien ingerować. Jednak słowa mimowolnie cisnęły mu się na usta.
- Keith, wyjdź. To cię nie dotyczy. To nie twoja rodzina.
- Lance... - Szatyn znów spróbował go uspokoić, a jego wargi niebezpiecznie drżały. Próbował ignorować złośliwość, która pojawiła się w głosie Lance.
- To nie twoje święta, to nie twoja kłótnia.
Lance agresywnie wyrwał dłoń z uścisku Keith'a.
- Odwalisz się w końcu? Nawet nie jesteś moim chłopakiem, więc przestań się tak zachowywać.
Cisza.
Nie byli już sekretem. Kłamstwo odeszło. W końcu wszystko się wydało. ich umowa o byciu kochankami przepadła. Nikt nie poznał ich prawdziwych relacji.
Nawet nie jesteś moim chłopakiem, więc przestań się tak zachowywać.
Wszyscy milczeli, a słowa Lance bolały go niemiłosiernie. Czuł jak łzy napływają mu do oczu. Szkoda, że Lance złamał obietnicę. Teraz Keith był kłamcą, fałszywką. Co pomyśli rodzina?
- Nie potrzebuję twojego trzymania za rękę. - Lance warknął, a oczy zgromadzonych były utkwione w ich dwójce.
- Nic do ciebie nie czuję
Keith nie chciał by patrzyli. Chciał by odeszli, zanim Lance powie coś, czego pożałuje.
- Nie kocham cię.
Nie, już to zrobił. Zepsuł wszystko. Wszystko.
- Nie obchodzisz mnie, Keith.
---------
Chyba nie muszę zbyt dużo mówić. Okropnie pisało mi się ten rozdził, jest diabelnie smutny, a potem tylko będzie gorzej.
No i nie umarłam, nic mnie nie zabiło. Choć przyznam szczerze, że piszę od 11 i maaatko jak mnie bolą plecy D: mam niedługo urodziny, jak mi ktoś wykupi masaże to nie pogardzę
Albo chociaż poduszeczki do krzeseł
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top