X dzień 3 cz.5
Musiał zabrać go od ojca, z tego cholernego sklepu i z głupiego miasta, które liczyło zaledwie 1.208 osób, zwyczajnie musiał zabrać go gdzieś daleko. Nieważne czy do jego domu, czy do uniwersytetu w stanie Oregon, albo do cholernego baru, który znajdywał się dwa miasta dalej. Nie obchodziło go gdzie, jak daleko.
Musiał zabrać go gdziekolwiek.
Dzień 3
Niedziela, 18 grudnia
11:37
- Dlaczego mój tata mnie nienawidzi? - Pytanie, które padło z ust Lance'a, było zaskakująco proste. Każdy, kto znał ten problem braku akceptacji, mógłby równie łatwo odpowiedzieć. A Keith był właśnie kimś, kto nawet czuł, że rzucenie odpowiedzi nie byłoby czymś trudnym.
Jednak czy chciał to zrobić? Nie, oczywiście, że nie. Nie całkiem.
Część Keith'a czuła, że Jaime naprawdę nienawidził swojego syna. Nienawiść to jednak bardzo silne słowo. Nienawiść była siłą napędzającą wojny na świecie, morderstwa czy też wszelką dyskryminację. I chociaż pan Sanchez był całkowicie lekceważący i okropny, mógł żywić wiele uczuć do swojego syna, jednak zdecydowanie było to coś innego niż nienawiść.
- Nie sądzę by cię nienawidził. - Keith odezwał się cicho, przyglądając się ziemi pod jego stopami. - Nawet, jeśli jest dupkiem, kocha cię na swój sposób.
- Taa, pewnie. - Lance przewrócił oczami, mrucząc sarkastycznie, tak jakby usłyszał właśnie najgorszą bzdurę na świecie. Oczywiście, zdanie chłopaka mogło nią być, lecz i tak Koreańczyk wolał wierzyć w to, że jego słowa jednak są prawdą.
W końcu w głębi serca miał wrażenie, że Jaime Sanchez naprawdę nie uważał, że jego syn jest bezwartościowy. Ich relacje były bardziej skomplikowane. Jaime kochał syna, bardzo szczerze i głęboko, a również przez to, chciał go wspierać, nawet, jeśli tego nie okazywał.
Jednocześnie był też staromodny, zdezorientowany i początkujący w tym temacie, był za bardzo w tyle by móc zrozumieć jego biseksualność. Nie wiedział jak może sobie poradzić z takim dzieckiem, jednak kochał go, dlatego szukał jakiejkolwiek pomocy. W końcu nikt nie stworzył podręcznika, który mógłby nauczyć rodzica jak powinien zareagować na wieść o innej orientacji swojego dziecka. Jednak Keith był niemal pewien, iż mężczyzna przeczytałby wszystkie, jeśli takie by istniały. Reakcja mężczyzny wyglądała tak, a nie inaczej, gdyż kompletnie nie wiedział, co robić, sam był równie zagubiony. Nawet nie miał szansy by nauczyć się akceptacji, w końcu wyrastał w tradycyjnym domu, w którym religia była stawiana na pierwszym miejscu, a spojrzenie na wszystko zawsze jest jedynie czarno-białe.
Lecz i tak nic nie mogło usprawiedliwić słów Jaime'go, nawet najmniejszego i najcichszego szepnięcia. To, co uczynił, było obrzydliwie złe, niezależnie od jego intencji czy całej arogancji.
Keith za to chciał chronić Lance'a, chciał obronić go przed całym złem i goryczą, która zalewała serce chłopaka z kolejnym usłyszanym słowem.
Chciał go ratować, pozbyć się wszystkich jego problemów. Leczy był na tyle mądry, by wiedzieć, że to kompletnie niemożliwe. W końcu świat to okrutne miejsce i właśnie tak malowała się cała ta szara rzeczywistość.
Nigdy nie możesz chronić kogoś przez cały czas, nieważne ile czasu chciałbyś poświęcić ukochanej osobie. Dlaczego? Bo nawet, gdy wszystko będzie wydawało się skończone, pod koniec dnia i tak wrócą do ciebie twoje problemy, a tamtej osobie pojawią się kolejne. To okrutne, jednak tak działa życie, jest niekończącym się błędnym kołem.
Dlatego właśnie, Lance wcześniej musiał sam walczyć z własnymi problemami, a Keith mimo swoich chęci, nie mógł w żaden sposób mu pomóc.
A teraz? Na razie Keith pragnął go wspierać, chronić na tyle, na ile mógł. A w tej chwili jedynym, co mógł, było jedynie prowadzenie samochodu, jadąc i jadąc, pozwalając sobie na pokonywanie drogi, gnając siedemdziesiąt mil na godzinę przez autostradę.
Nie była to jednak ucieczka, w żadnym wypadku. Było to jedynie dużym krokiem wstecz, który pozwoliłby Lance'owi na lepsze i pewniejsze kroki naprzód, w dobrym kierunku, gdy zdecydowałby się je w końcu postawić.
Lance przestał płakać już jakiś czas temu, jednak jego oczy i policzki wciąż pozostawały zaczerwienione. Nie widział tego widoku, mógł się jedynie domyślać, w końcu bał się patrzeć na Lance'a w tej chwili, nie był gotów by móc na niego spojrzeć. Nie przez to, iż widok płaczącego mężczyzny był dla niego czymś dziwnym i kłopoczącym, miał dużo poważniejszy powód: mianowicie, ich relacje stawały się coraz to dziwniejsze z minuty na minutę.
Nie mógł na niego patrzeć, nie chciał by jego serce znów boleśnie pękało.
Ciszę między tym dwojgiem przerywał jedynie dźwięk warczącego silnika, a w tym czasie, gdy nie rozmawiali, Keith zdołał zauważyć, iż Lance skulił się w swoim siedzeniu. Był zupełnie wypompowany z energii, gdy wszelkie emocje i adrenalina opadły. "Spokój" chłopaka był teraz cudem, w końcu zaledwie piętnaście minut wcześniej Koreańczyk wyprowadzał go ze sklepu, dziarsko przekraczając próg.
Pamiętał jak Jaime zobaczył ich, gdy w końcu opuścili kryjówkę, jak dostrzegł płaczącego syna. Pamiętał jak mężczyzna krzyknął za nimi, chcąc by nie odchodzili, w końcu wtedy zdał sobie sprawę z własnego błędu. Poczuł się winny, Keith doskonale słyszał to w jego głosie, który niósł się jeszcze długo za nimi. Jednak czy zatrzymał się? Nie, cholera, oczywiście, że nie. Ciągle kroczył przed siebie, prosto do samochodu, do bezpiecznego miejsca.
Pamiętał też, jak bardzo Lance szlochał, jak przyciskał rękaw do twarzy, tak by jego przyjaciel nie zdołał go zobaczyć, gdy przez cały czas powtarzał czułe "W porządku, wszystko jest w porządku, płacz również.
- Nie jest. - Latynos wyszeptał, wypuszczając swe słowa spomiędzy zaczerwienionych warg, które wręcz go piekły. - Nie jest, do cholery. Mam aż dwadzieścia lat!
Pamiętał, że od razu po tych słowach, Keith zjechał na poboczny pas, by móc spojrzeć na chłopaka i przemówić mu do rozumu.
- Każdy, kurwa, płacze. - Wycedził przez zęby, wlepiając w niego wzrok błyszczących oczu.
- Tak, ale...
- Nie ma żadnego "ale"! - Keith ryknął na niego głośno. - Jesteś normalnym chłopakiem, człowiekiem. Płacz jest ludzki, tak? Jest naturalny i jest częścią pieprzonego boskiego kręgu życia. Kim ty jesteś, Lance? Obcym? Cyborgiem? A może jakiś pierdolonym dziwakiem z anime, które oglądasz, hm?
Czy jego przemówienie uspokoiło chłopaka, udowodniło sens jego zachowania? Lance zdecydowanie co do tego miał mieszane uczucia, nie wiedział czy zacząć się śmiać czy też płakać, jednak w ostateczności znów został doprowadzony do płaczu.
- No nie, ale...
- Skończ, nie masz usprawiedliwienia. - Keith warknął na niego, machając na niego ręką i nie spodziewał się tego, jednak naprawdę odpowiedziała mu jedynie cisza. W końcu chłopak kompletnie nie wiedział jak powinien mu odpowiedzieć.
A teraz? Znów przemierzali autostradę, jadąc zwyczajnie przed siebie, bez znaczenia na miejsce, bez planu.
Panowała między nimi nieprzyjemna cisza, jednak do czasu, w końcu Keith postanowił ją przerwać, odzywając się cicho.
- Gdzie chciałbyś się wybrać?
Lance powolnie podniósł swój zmęczony wzrok i przygryzł wargę tak, jakby właśnie się przesłyszał.
- W-wybrać?
- Dokładnie. Zabiorę cię gdziekolwiek, tylko powiedz gdzie. Mam cię zabrać do domu? - Zapytał, nie śmiąc odwrócić wzrok od drogi. Nawet, jeśli chłopak na niego nie patrzył, Latynos energicznie potrząsł głową, po raz kolejny kuląc się w odpowiedzi na zadane pytanie.
- Nie, nie teraz. Nie chcę martwić mamy.
W tej chwili Keith mocniej zacisnął palce na kierownicy i szerzej otworzył oczy. Nie wierzył, co właśnie słyszał.
- Poczekaj... Nie chcesz powiedzieć mamie o całej tej sytuacji? Powinna wiedzieć, co ci nagadał!
Nastąpiła między nimi kolejna długa przerwa wypełniona ciszą, a w tym czasie Lance wyglądał tak, jakby wewnętrznie ze sobą debatował. W końcu jednak potrząsnął głową, wypuszczając spomiędzy warg ciche "nie".
- Mój boże. - Keith znów mocniej zacisnął palce na kierownicy, przez co tym razem pobielały mu knykcie. - Musisz z nią o tym pomówić, nie możesz tego ignorować. Takie problemy powinny zostać rozwiązane, pomiędzy tobą, a twoimi rodzicami.
- Nie zrobię tego.
Keith aż wzdrygnął się, słysząc jego słowa i zagryzł wargi prawie do krwi, nie chcąc ulec buzującym w nim emocjom.
- Nie bądź śmieszny! Tłumienie emocje tutaj niczego nie zmieni.
- Przez całe życie ukrywałem emocje, Keith. Przez cały ten czas. Więc, gdy mówię, że będzie dobrze, to będzie. - Mruknął, odwracając się gwałtownie, a jego głos powoli stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Nie było to jednak dobre, w końcu ukrywanie emocji powodowało, iż te gotowały się w nas i eksplodowały, gdy limit cierpliwości się wykańczał. Keith wiedział o tym zbyt doskonale, w dodatku z własnego doświadczenia.
- Ale, Lance... Musisz jej powiedzieć, albo.. Ja jej powiem. - Skulił się, wręcz czując jak irytacja chłopaka wciąż rośnie i rośnie, podsycana nieodpowiednimi słowami.
- Nie chcę byś cokolwiek jej mówił, dobra? Nie musi nic wiedzieć. - Mruknął, wychylając się do przodu. - Ona i tak babra się każdego dnia w tym naszym rodzinnym gównie, musi znosić to wszystko...
- Jest twoją mamą, na miłość boską! A to oznacza, ze jest w stanie radzić sobie z tym.
-Przestaniesz? - Lance wycedził ów pytanie przez zęby, patrząc na niego wściekle, jednak zdawać by się mogło, iż Koreańczyk nie przejął się tym. W końcu jedynie energicznie pokręcił głową, aż jego włosy lekko zakołysały się w rytm jego ruchu.
- Nie mam zamiaru, bo ona chciałaby to usłyszeć.
- Zamknij się, do cholery! - Lance wrzasnął niemal agresywnie, uderzając dłonią o deskę rozdzielczą. - Co ty możesz wiedzieć o rodzicach, o mojej mamie? Jesteś pieprzoną sierotą, Keith! Nie masz nawet matki!
Koreańczyk poczuł jak te słowa wbijają się w jego serce niczym miliony igieł, boląc go i wywołując u niego niewyobrażalny gniew. Od razu zatrzymał samochód, stając na pobocznej drodze; nawet nie wyłączył silnika, nie wyjął kluczyka ze stacyjki i nawet nie spojrzał na przyjaciela.
Był wściekły, tego nie można już było nazwać złością. Jego oczy błyszczały żalem i gniewem, jaki nigdy wcześniej nie czuł. Miał ochotę krzyczeć, wrzeszczeć.
Zamiast tego, przygryzł wargę, a przynajmniej chciał jedynie skubnąć ją wargami, jednak ostatecznie ugryzł ja tak mocno, iż jego usta napełniły się metalicznym smakiem krwi.
Wszystko w nim buzowało, już nie wiedział, co czuje.
Z jednej strony wiedział, że Lance myślał teraz irracjonalnie, wiedział, że nie chciał zadać mu bólu swoimi słowami. To normalne, w rozpaczy mówi się wiele rzeczy, niepokój niekiedy przejmuje nasz umysł, przez co mówimy tyle niepotrzebnych i szkodliwych słów. Zwłaszcza ludziom, którzy są najbliżej nas, których najbardziej kochamy.
Ale z drugiej strony? Z drugiej strony... Cholernie chciał się odpłacić, wbić mu szpileczkę. Jednak siedział cicho, by ratować go przed samym sobą, by nie powiedzieć czegoś, co mogłoby go dobić. Może też zwyczajnie chciał uciec, nie mogąc znieść ignorancji Lance'a i tego, iż zwyczajnie się załamał przez jego cholerne słowa. Nie spodziewał się, że tak to się skończy. Chciał mu pomóc, a teraz sam potrzebował pomocy, jednak on nigdy jej nie dostanie.
Wiedział o tym, że nie ma rodziców. To oczywiste, wiedział o tym przez całe swoje życie, wiecznie był sam. Nie potrzebował, więc by Lance dodatkowo go o tym uświadamiał. Nie potrzebował też tego dupka i bolesnego wypominania. Nie potrzebował nikogo. Nie potrzebował tego cholernego chłopaka, który miał rodzinę i śmiał rzucić mu w twarz takimi słowami!
- Wiesz co, Lance? - Keith oblizał wargi i spojrzał na niego, podwijając rękawy. - Masz rację. Nie mam rodziców i kurwa, nigdy nie miałem. Świetna robota, jesteś bardzo spostrzegawczy. Nic, tylko ci pogratulować.
Nie czekając na reakcję chłopaka, wyrwał się od niego i trzasnął drzwiami samochodu. Zrobił to wyjątkowo agresywnie i głośno, wyżywając się na biednym aucie.
- Aha i tak przy okazji. - Odwrócił się na moment, przyglądając się Lance'owi, który znajdował się w miarę bezpiecznej odległości od niego. - Pierdol się.
Keith miał ochotę uciec i odnaleźć jakieś drzewo, w które mógłby uderzyć z impetem i walić w nie tak długo, aż w końcu jego czaszka nie roztrzaskałaby się z hukiem.
Chciał krzyczeć bez końca, chciał skoczyć z urwiska, chciał w coś uderzyć, a co gorsza; kogoś uderzyć. Chciał, aby ktoś czuł taki sam ból, jaki on czuł w tej chwili. Pragnął by ktoś równie cierpiał i krwawił, płonąc od środka.
Lance. To właśnie jego chciał pobić. Nie dbał już o jego niewinny wygląd, o jego czułe oczy, które teraz płonęły smutkiem. Nie obchodziło go nic, nawet to, iż chłopak wysiadł tuż za nim, żeby go zatrzymać. Nie obchodziły go przeprosiny, które powtarzał jak mantrę. Chciał go uderzyć, zrobić mu krzywdę, złamać mu cholerną szczękę.
Więc w końcu zwyczajnie to zrobił. Uderzył go.
To stało się szybko, a w momencie, gdy pięść Keith'a spotkała się z twarzą chłopaka, cały gniew gdzieś się ulotnił.
Obyło się jednak bez złamań, dzięki Bogu, jednak jego pięść i tak pokryła się krwią. Kapała powolnie z jego skóry i nosa Lance'a. Przez chwilę obaj stali tam, a krew spływała na brudną ziemię. Obaj wpatrywali się w siebie nawzajem, jakby nie mogli uwierzyć w to, co właśnie się działo.
Po prostu go uderzył, przez co umysł Keitha teraz wręcz krzyczał. Pobił go. Pobił swojego udawanego chłopaka, z którym miał się umawiać na niby.
Co teraz będzie? Co Rosa sobie pomyśli?
Zaczął się cofać, spoglądając na niego z niemałym przerażeniem, przepraszając go z milion razy, jednak zdawać by się mogło, że Lance tego nie słyszał.
Sytuacja robiła się coraz to poważniejsza, gdy Latynos zaczął na niego wrzeszczeć w swoim języku. Był rozłoszczony, strasznie rozłoszczony i być może, Keith nie rozumiał jego słów, jednak był pewien, iż ten klnie na niego w najlepsze.
W końcu obaj runęli na ziemię, szarpiąc się i wrzeszcząc na siebie nawzajem. Trwało to długo, aż Keith nie kopnął go gwałtownie, wyrywając się zaraz potem i uciekł, przeskakując barierkę i rzucając się w stronę lasu.
Stale obracał się za siebie, szukając wzrokiem Latynosa i z sekundy na sekundę jego przerażenie rosło w nim coraz to bardziej.
- Keith! Zabiję cię! - Sanchez wrzasnął za nim i choć wiedział, iż przyjaciel nigdy nie posunąłby się do takiego czynu, to jednak i tak panicznie się go bał w tym momencie. Zaraz po tym jednak Lance potknął się o wystający korzeń, a jego krew zmieszała się z pyłem. To było dobrą okazją dla Koreańczyka i miał zamiar ją wykorzystać. Biegł ile sił w nogach, skacząc po skałach i omijając korzenie. Nawet nie wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział już nawet gdzie jest.
Dopiero, gdy upewnił się, że jest bezpiecznie daleko, zwolnił znacznie, aż w końcu zatrzymał się całkowicie i opadł na kolana, próbując złapać oddech.
Zaczął nawet powtarzać już w myślach jak bardzo to spieprzył, w jak chorą sytuację się wkopał. To wszystko było straszne, nie pisał się na to.
W końcu po kilku głębszych oddechach, podjął krótką i ważną decyzję. Zacisnął zęby i mimo całej swej niechęci, odwrócił się na pięcie i starał się wrócić do miejsca, z którego przybiegł, w końcu chciał sprawdzić, czy Lance jeszcze jakoś się trzyma.
Jednak, gdy przeszedł już jedną ścieżkę, Lance zjawił się bez ostrzeżenia, wyskakując zza krzaków i rzucając się na niego z pięściami.
- Nie mogę uwierzyć, że mnie uderzyłeś! - Lance krzyknął wprost do jego ucha, po czym uderzył go w pierś.
- Oczywiście, że to zrobiłem! - Odkrzyknął mu równie agresywnie, mocno ściskając szczękę Lance'a. Nadal walczyli i walczyli; ciągnęli się wzajemnie za włosy, popychali, drapali, gryźli i kopali. Było to znacznie odmienne od ich porannych przepychanek na łóżku. O ile ta chwila była równie durna i dziecinna, to w dodatku była też niesamowicie gwałtowna, chaotyczna i przerażająca.
A to wszystko przez zbliżenie się do siebie i nagle zaistniałą złość.
Ich bitwa jednak zakończyła się równie nagle, w dodatku z głośnym pluskiem.
Lodowata ciecz pochłonęła ciało Keith'a, a raczej ich obu, gdy powoli opadli w głębinach wody. Było to dla niego nie lada zaskoczeniem, przez co w pierwszej chwili miał wrażenie, iż zaraz jego bębenki oraz serce zwyczajnie pękną przez szargające nim emocje.
Minęło kilka chwil, zanim Keith zdążył przetworzyć, co tak właściwie się stało. Potrzebował wynurzyć się na powierzchnię, odetchnąć i walczyć z nurtem wody. Poczuł jednak jak ciecz podnosi się i zalewa mu usta, wdzierając się niczym zimna trucizna.
Lance za to krzyknął, wypływając na powierzchnię i otarł twarz, którą udało mu się obmyć z krwi. Jednak i tak po chwili ta znów zaczęła kapać z jego nosa, spływając wprost do wody.
Lodowata ciecz wdarła się w płuca ciemnowłosego, paląc go od środka. Czuł jakby wszystko płonęło, a całe jego ciało posiniało. Czy przecież nie byli na pustyni? Dlaczego tam było jezioro? Dlaczego było tam aż tak zimno?
Wtedy przypomniał sobie, iż jednak jest grudzień i mimo ciepłych temperatur Arizony, woda nadal była zimna. Jęknął przez to głośno, a jego gardło piekło go i bolało od lodowatej wody jeziora.
Po ochłonięciu, obaj skierowali się w kierunku brzegu. Keith był zmarznięty, obolały i odrętwiały, jednak nie poddawał się i płynął przed siebie, chcąc uwolnić się od tej tortury, jaką było przebywanie w tak zimnej wodzie. A gdy w końcu mu się to udało, pozwolił sobie na skulenie się na skale, w głębi duszy pragnąc pozbyć się swoich ubrań, które całkowicie przemokły. Nie zrobił tego jednak i to tylko ze względu na Latynosa, chcąc uchronić się przed jego wzrokiem.
Obaj trzęśli się, ich ciała powoli drętwiały, skóra pękała, a woda skapywała z ich ubrań. Wydawać by się mogło, iż wraz z kropelkami, uciekała z nich również nagromadzona adrenalina.
Początkowo nie odzywali się do siebie, a w tym czasie Keith próbował sobie wszystko poukładać, chcąc przetworzyć w głowie, co tak właściwie się stało.
Tak wiele rzeczy zalało jego umysł, iż w sumie wszystko zdawało się teraz być pozbawione sensu.
Po chwili znów zaczęli się kłócić, a ich krzyki przerywane były śmiechem Keith'a, który w żadnym stopniu nie okazywał rozbawienia. Wciąż był załamany i nie potrafił tego kryć, nie chciał.
Po kolejnej wymianie zdań, Lance odszedł od niego kawałek, tak jakby chciał zostawić go już na dobre, jednak wrócił się i ostatecznie skulił się, ocierając krwawiący nos.
- Pieprz się, Mullet. Uderzyłeś mnie.
- A ty wypominałeś mi, że nie mam rodziców. - Keith odezwał się z bólem i przesunął dłonią po mokrych włosach. - Nie można znęcać się tak nad sierotami, okej?
Lance jednak w odpowiedzi jedynie zmarszczył brwi i przewrócił oczami, mamrocząc coś pod nosem. Wciąż był wściekły, lecz teraz czuł się dużo bardziej żałośnie. Zresztą... Kto by się tak nie czuł, będąc przemoczonym, w dodatku siedząc gdzieś w pośrodku lasu i ocierając rękawem zbierającą się na twarzy krew?
- Poczekaj, pozwól mi coś zaradzić na ten twój nos. - Keith odparł cicho i zrobił krok do przodu. Widać było, iż Latynos nie był przekonany do jego pomocy, jednak nie przejął się tym i bez ostrzeżenia zaczął ściągać z siebie mokrą koszulkę. Powoli odsłaniał bladą klatkę piersiową, która pokryła się gęsią skórką i starał się ignorować rumieńce, które wykwitły na twarzy wyższego bruneta.
Ten przyglądał mu się szeroko otwartymi oczami i odebrał od niego ubranie w całkowitym milczeniu, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od odsłoniętego torsu.
Keith oddał mu swoją koszulkę. Za cholernie poturbowany nos. Jak romantycznie.
Zaraz po tym, Keith odwrócił się i ruszył przed siebie, przedzierając się przez gałęzie i roślinność. Szedł pierwszy, przez co Lance mimo swojej złości, mógł śmiało podziwiać jego plecy czy też biodra, które pięknie poruszały się przy każdym kroku. Mógł przyglądać się każdemu najmniejszemu skurczowi mięśni, w końcu był tak bardzo odsłonięty, pozbawiony górnej części garderoby.
Po dłuższej wędrówce, Lance w końcu przyznał, iż najprawdopodobniej się zgubili. W końcu nie wiedział gdzie są, gdzie idą i gdzie, do cholery, zostawili samochód.
Keith jednak wyglądał na dużo spokojniejszego i prychnął, tak jakby odnalezienie drogi było najprostszą rzeczą na świecie.
- Stary, zostawiłeś drogę z krwi. Dosłownie. - Mruknął, wskazując mu rdzawe kropelki pozostawiane na gałęziach, liściach czy kamieniach, które prowadziły ich na północ. Lance przyglądał się temu widokowi przez chwilę i był pewien, iż cała ta sytuacja jest nieco zabawna, ale i niemożliwie chora.
- To prawie jak w Jasiu i Małgosi. Bajeczka w prawdziwym świecie.
- Tylko nasza najwidoczniej jest w wersji dla dorosłych - Parsknął, wciąż idąc za pozostawionymi śladami.
- To aż nad to oczywiste, słonko. - Lance zachichotał, przyciskając koszulkę do nosa. - Krew, lekkomyślne dzieciaki, w dodatku mamy tu homoseksualizm, niewybredny język, przemoc i jeden z nas jest w połowie nagi.
- Słuchaj, nie mam tylko koszulki, to prawie żadna nagość. - Keith wtrącił się nagle, unosząc jedną z gałęzi, by chłopak mógł przejść.
- Tak, tak. Ale wszystko, czego teraz potrzebujemy, to ostra scena erotyczna. Serio.
Keith roześmiał się z tego, jak niedorzeczna była myśl chłopaka i od razu odwrócił wzrok, chcąc ukryć swe rumieńce, które wywołane były niechcianym zawstydzeniem.
Nie mógł też powstrzymać się przed dokuczliwościami w stronę Lance'a. Śmiało odgryzł mu się, jednak tym razem ten nie był urażony, za to zaczął chichotać cicho. Ten widok, śmiejącego się i ponownie wesołego Lance'a, napełnił ciało Koreańczyka przyjemnym ciepłem. Mógł nienawidzić go chwilę wcześniej, jednak teraz odczuł jak bardzo za tym tęsknił.
Wszystko mogło się walić i palić, jednak każde znoszenie najgorszych sytuacji było tego warte, a przynajmniej tak myślał, gdy przyglądał się jego słodkiemu uśmiechowi. W końcu się uśmiechał, szczerze rozciągał swe zaróżowione wargi w najpiękniejszym uśmiechu. Nawet ciągłe krwawienie z nosa nie mogło go przed tym powstrzymać.
Właśnie w tej chwili stwierdził, iż naprawdę było warto to znosić, każdy krzyk i gniew. Każda chwila cierpienia była warta tego, by mógł znów zobaczyć jego rozpromienioną twarz i nie krępował się go podziwiać w tej chwili.
---------
Okej, miałam niemałe załamanie nerwowe podczas tłumaczenia.
Powodów jest kilka;
Czas świąt, ich nienawidzę jak mało, czego + kompletnie nie mogłam znaleźć czasu na pisanie, huh
Mój komputer bawił się w śmieszka, za pierwszym podejściem nic się nie zapisało, gdyż sąsiada wzięło na bawienie się w elektryka i testowanie mojej cierpliwości
plus zauważyłam, że ta część jest kurewsko długa, zostały mi jeszcze 3 strony tłumaczenia (tak, wcześniej nie zauważyłam, pośmiejmy się razem) i prawdopodobnie połączę ostatki dnia 3 z początkiem 4, może nie będzie tak tragicznie
Samych durniów nawet nie komentuję, nie mam już na nich siły
Dziękuję, dobranoc
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top