XXII Dzień 10 - epilog

Dzień 10

Niedziela 25 grudnia

Boże narodzenie

3:01

Ostat­nie sie­dem godzin tak szybko upły­nęło – w jed­nej chwili wszy­scy się znie­na­wi­dzili, a potem? Jakimś cudem wszystko uci­chło – ból odszedł gdzieś na bok, każda obe­lga została w jakimś stop­niu zapo­mniana.

Keith znik­nął i wła­śnie to połą­czyło całą rodzinę – myśl, iż muszą go odna­leźć.

Zaini­cjo­wali poszu­ki­wa­nia; każdy chciał go odszu­kać. Lance bez prze­rwy czy­tał list, oświe­tla­jąc go ekra­nem tele­fonu. Stu­dio­wał tekst raz po raz, gdy w odtwa­rza­czu włą­czona była play­li­sta, którą chło­pak dla niego stwo­rzył. Nikt się temu nie sprze­ci­wiał, nikt nie gło­sił zbęd­nych komenta­rzy; nawet Benji oszczę­dził swych uwag.

W ciszy jechali auto­stradą, jedy­nie Sophia i Rosa cicho roz­ma­wiały ze sobą, wymie­nia­jąc miejsca, do któ­rych powinny się udać.

A pod­czas tej napię­tej atmos­fery, Lan­cey pod­jął osta­teczną decy­zję.

Kochał Keitha. Kochał go w ten sam spo­sób, który został opi­sany w tym cudow­nym liście. Uwiel­biał to, że był do tego zdolny – mógł kochać Keith'a. I gdy rodzinne pro­blemy ode­szły na dal­szy plan i sam zaczął się uspo­ka­jać – w końcu to poczuł. Mógł. Chciałby. Spró­buje. Ta myśl coraz inten­sy­wniej go doty­kała. To nie było już tylko chę­cią, a jego oso­bi­stą koniecz­no­ścią.

Chciałby zabie­rać Keith'a na randki. Skła­dać mokre poca­łunki na jego nosie, trzy­mać jego dłoń i przy­tu­lać w łóżku, śpie­wa­jąc cicho swoje ulu­bione pio­senki.

Dopiero teraz zaczęło to do niego docie­rać, jak bar­dzo był zaśle­piony swo­imi oba­wami, problemami i tym do czego się zmu­szał. Jed­nak jeden szcze­gół zaczął otwie­rać mu oczy, wyciągać z kłam­stwa, które tak upar­cie budo­wali. Tamta chwila była szczę­śliwy szcze­gółem – wie­czo­rem, gdy ubie­rali wspól­nie cho­inkę. Gdy Benji grał na gita­rze, a Keith bawił się z dziećmi, odrzu­ca­jąc nie­wy­godną maskę ilu­zji. Pamię­tał jak zaja­dał się cze­ko­lad­kami, nie mogąc ode­rwać wzroku od ucie­szo­nego Kore­ań­czyka, który po raz pierw­szy pozna­wał uroki domo­wego cie­pła. Pamię­tał też roz­mowę z Cleo – ona też pró­bo­wała poka­zać mu, jak jest naprawdę.

Był tak głupi, samo­lubny, naiwny i ślepy.

Jeździli przez wiele godzin, w tym cza­sie po raz kolejny włą­czali play­li­stę od nowa. Za każ­dym razem Lance zata­piał się w fotelu, wsłu­chu­jąc się w melo­dię.

Był nie­spo­kojny, jed­nak nie tylko jego to męczyło.

– Mar­twię się. – Wyznała Rosa, mówiąc to już po raz dzie­siąty. W jej pobliżu znaj­do­wała się żółta książka, któ­rej chł­opak nie mógł sko­ja­rzyć. – Potrze­bu­jemy nowego planu. Jeż­dże­nie bez celu nic nie zmieni.

– Spró­buję znów do niego zadzwo­nić. – Nawet Benji pró­bo­wał jakoś się włą­czyć. W końcu ich poszu­ki­wa­nia nie przy­no­siły żad­nych owo­ców. Wciąż stali w mar­twym miej­scu.

Firelord. Choke Me Daddy. President Taquito. Hunky Munky. Princess fukboi killer. Pidgeon.

Pidgeon...

Pidge Holt.

Lance wy­dzwa­niał do niej aż sześć razy, zanim w końcu podnio­sła słu­chawkę i sen­nie burk­nęła.

– Hej?

– Hej, Pidge! To ja, Lance. – Chło­pak ledwo mógł opa­no­wać drże­nie rąk, które unie­moż­li­wiało mu nor­malne utrzy­ma­nie tele­fonu przy uchu.

Nastą­piła długa pauza pomię­dzy nasto­lat­kami, w któ­rej sły­chać było jedy­nie sze­lest pościeli i nie­za­do­wo­lone pomruki dziew­czyny. W końcu posta­no­wiła się ode­zwać, jed­nak jak to ona – nie­zbyt miło.

–Lepiej żebyś miał dobry powód... Żeby budzić mnie tak cho­ler­nie wcze­śnie i to w Boże Narodze­nie!

– To poważna sytu­acja. Wręcz kwe­stia życia lub śmierci, nie żar­tuję.

Pomimo oczy­wi­stej iry­ta­cji, Pidge umiała wyczuć, gdy naprawdę na czymś mu zale­żało. Znała go wystar­cza­jąco długo, by roz­po­znać, że jest prze­raź­li­wie zmar­twiony.

– Momen­cik, co się dzieje? Wszystko w porządku?

– Cho­dzi o Keith'a. Uciekł.

Po raz kolejny zamil­kła, pró­bu­jąc jakoś zro­zu­mieć to, co wła­śnie się działo i o czym pró­bo­wał jej opo­wie­dzieć. A jed­nak wcze­sne godziny nie sprzy­jały myśle­niu i to temu szyb­kiemu czy logicz­nemu.

–... Zgu­bi­łeś go?

Lance nie mar­no­wał czasu, przez co mówił szybko, tro­chę jak potłu­czony. Jed­nak nie dbał o to, jedy­nie potrze­bo­wał natych­mia­sto­wej pomocy.

– Spie­przy­łem wszystko. Uciekł i teraz pró­bu­jemy go odszu­kać. Nie mam poję­cia gdzie jest.

– Mówisz poważ­nie?

– Śmier­tel­nie poważ­nie.

– Słu­chaj, wiem, że chcesz go odszu­kać, ale... – Zaczęła, mówiąc coraz to ostroż­niej. – Może on nie chce zostać odna­le­ziony? Praw­do­po­dob­nie nie odszedł bez powodu, Lance.

Zamiast od razu opo­wie­dzieć, bole­śnie przy­gryzł wargę. Zro­bił to tak mocno, iż już po chwili mógł poczuć meta­liczny smak krwi, która roz­lała się na jego języku.

Oczy­wi­ście, że był powód – w dodatku to on nim był - Lance. Znisz­czył wszystko, namie­szał w ich rela­cjach. Zła­mał mu serce. Nawet nie cho­dziło o nie­świa­do­mość uczyć Keith'a – dosko­nale je znał. A przez to Kore­ań­czyk był na niego wście­kły i praw­do­po­dob­nie potrze­bo­wał teraz samot­no­ści. Jed­nak samot­ność ni­gdy nie jest dobra – zwłasz­cza w święta, gdy nie ma się nawet butów czy port­fela.

– Był powód, okej? Wyje­chał przeze mnie i teraz pró­buję to napra­wić, jedy­nie nie wiem jak.

– Może prze­proś? Prze­cież to nie może być tak trudne.

Chło­pak pra­wie par­sk­nął, sły­sząc jej odpo­wiedź.

– On mnie kocha, Pidge. I myślę, że...

Przy­zna­wał się do tego, jed­nak czy powi­nien wypo­wia­dać to gło­śno? Tak długo musiał do tego docho­dzić, pró­bo­wać zro­zu­mieć. Przy­nio­sło mu to tyle nie­po­koju, bolało. Jed­nak w końcu rozu­miał, osią­gnął ten punkt, w któ­rym nie mógł już pod­da­wać się stra­chowi i wyco­fy­wać się jak tchórz.

– Też go kocham.

Pidge mil­czała, jed­nak nawet teraz mógł wyobra­zić sobie zna­czący błysk w jej brą­zo­wych oczach.

– Kocham go. – Pow­tó­rzył, jed­nak zaraz potrzą­snął głową. – A raczej myślę, że mógł­bym go szcze­rze poko­chać. Kie­dyś. Jestem tego pewien.

Pidge wyszła z łóżka – chło­pak mógł usły­szeć jak odrzuca pie­rzynę na bok i szpera w swoim zawi­łym kom­pu­te­ro­wym sprzę­cie.

– Znajdę jego loka­li­za­cję, spraw­dza­jąc nie­ode­brane od Cie­bie połą­cze­nia. Zga­dzasz się?

– Jasne. Dzwo­ni­łem do niego kilka razy.

– Okej, zro­bię co w mojej mocy.

– Cho­ler­nie Ci dzię­kuję.

Nastała cisza, którą prze­ry­wał jedy­nie sza­leń­czy trzask kla­wia­tury, na któ­rej Pidge wpi­sy­wała potrzebne jej dane. Wtedy zro­zu­miał, iż dziew­czyna prze­łą­czyła go na gło­śnik i naprawdę ostro wzięła się do pracy.

– Nie ma za co... Cho­ciaż, Lance?

– Tak?

Zamil­kła na moment, jedy­nie dźwięki kla­wi­szy świad­czyły o tym, że jed­nak wciąż jest tam po dru­giej stro­nie.

– Jestem z Cie­bie dumna. Jestem tak sza­le­nie dumna.

Rozłą­czyła się po wypo­wie­dze­niu tych słów, przez co Lance mimo­wol­nie uśmiech­nął się z myślą, iż gdyby tylko mógł, uści­skałby ją naj­moc­niej jak umie.

Po pięt­na­stu minu­tach wycze­ki­wa­nia, osta­tecz­nie otrzy­mał loka­li­za­cję Keith'a.

Nie była to jed­nak zwy­kła wia­do­mość tek­stowa, a raczej ważna infor­ma­cja w połą­cze­niu z memem „Bierz go tygry­sie".

Miej­scem doce­lo­wym zaś oka­zał się być McDo­nald, który znaj­dy­wał się zale­d­wie kilka miast dalej. Mogli tam dotrzeć w nie­spełna godzinę. Kiedy jechali, Lance znów zaczął czy­tać list. I jesz­cze raz. I znowu, aż do momentu, gdy nie był w sta­nie przeczy­tać ani słowa. Jego oczy były zbyt zmę­czone, a umysł dzia­łał na zwol­nio­nych obro­tach.

Jed­nak każde zda­nie w liście było dla niego ważne. Chciał zapa­mię­tać każde z osobna. Ich znacze­nie i sekwen­cję. Zwłasz­cza ostat­nich słów, przez które wywo­ły­wały u niego pro­mienny uśmiech.

"Więc. Chcesz się ze mną umówić?

Proszę?

Tak:

Nie: "

Na jego twa­rzy poja­wił się pro­mienny uśmiech, gdy do głowy wpadł mu naprawdę dobry pomysł.

– Hej, mamo... – Zaczął, rozpro­stowując i gła­dząc kartkę, którą uło­żył na swo­ich kola­nach. – Masz może jakiś dłu­go­pis w torebce?

Dzień 10

Nie­dziela 25 grud­nia

Boże Naro­dze­nie

5:02

W końcu zna­leźli skra­dzio­nego mini­vana Daniela. Stał tuż obok knajpy, tak jak powie­działa Pidge. Był pusty i zamknięty, a obec­no­ści Keith'a nie dało się w nim doj­rzeć.

Sophia obró­ciła się do reszty swo­jej rodziny, prze­cie­ra­jąc twarz, którą teraz zdo­biły fio­le­towe cie­nie nie­wy­spa­nia.

– Okej – Nie­mal wark­nęła, po czym kla­snęła w dło­nie. – Jaki mamy plan?

Oczy­wi­stym był fakt, iż to Benji był mózgiem tej grupy i miał już wiele pla­nów. Dla­tego też szeroko otwo­rzył oczy i po dra­ma­tycz­nym nabra­niu powie­trza, gło­śno się ode­zwał,

– Mamo, idziesz pierw­sza. Keith może być teraz zała­many i smutny, więc wysła­nie Lance jako pierw­szego... Zwy­czaj­nie wszystko spier­doli.

– Język. – Rosa wes­tchnęła ciężko i usia­dła pro­sto, nacią­ga­jąc bluzę i zawią­zała sza­lik na szyi.

– Wybacz, mamuś. – Dodał prędko, zanim znów zaczął wszyst­kich pouczać, widocz­nie eks­cy­tu­jąc się swoją rolą lidera. – Kiedy mama wej­dzie, użyje swo­ich mat­czy­nych „cza­rów" To najważniej­sza rzecz, bo to sprawi, że Keith nie­świa­do­mie zmięk­nie. Po tym zgo­dzi się zoba­czyć Lance'a i wtedy wyślemy tego gnojka do środka. Powie o swo­ich uczu­ciach i będą mieli swój gejow­ski moment. I tu zaczyna się wstęp do szczę­śli­wego „na zawsze". Wszy­scy się zga­dzają?

Lance prze­wró­cił jedy­nie oczami, jed­nak zgo­dził się, mocno trzy­ma­jąc w dłoni list, który poskładał by się bar­dziej nie pogniótł. Ten skra­wek papieru trak­to­wał jak jedyną rzecz, która teraz trzy­mała go przy życiu i spra­wiała, że jego serce wciąż chciało bić.

– Tak, to dobry plan. Zga­dzam się.

Decy­zja została pod­jęta, uznana za osta­teczną i konieczną. Rosa otwo­rzyła drzwi, przez co do wnę­trza samo­chodu wdarł się chłód poranka.

Włosy Rosy zaczęły falo­wać na mroź­nym wie­trze, a sama kobieta upar­cie zaczęła iść przez parking, pro­sto do restau­ra­cji.

– Tylko bez kłótni i zero bójek pod moją nie­obec­ność, jasne? – Zawo­łała, przez co zaśmiali się szcze­rze. Jedy­nie Benji zaczął pośpie­szać swoją rodzi­cielkę.

– Mamuś, no idź już. I daj mu buziaka ode mnie!

--


Keith nie mógł uwie­rzyć, że zapo­mniał port­fela.

Wie­dział dokład­nie, gdzie go zosta­wił – praw­do­po­dob­nie leżał na sto­liku noc­nym Lance'a. Stolik stał w pokoju, pokój znaj­do­wał się w domu, a sam dom – cztery, cho­lerne, mia­sta dalej.

W kie­szeni miał zale­d­wie kilka zaskór­nia­ków, za które mógł kupić maleńką paczkę fry­tek, nic wię­cej. Choć teraz i tak było już prak­tycz­nie puste, na dnie została jedy­nie ostat­nia frytka ubru­dzona ogromną war­stwą keczupu.

Westch­nął, wpy­cha­jąc ostatni kęs do ust z myślą ile by nie dał za milk­shake.

Jed­nak nawet ta por­cja jedze­nia nie uspo­ko­iła jego żołądka, który co moment kur­czył się w jego wnę­trzu, gdy pomy­ślał o każ­dym swoim błę­dzie.

Sta­rał się robić już cokol­wiek, już nawet odchy­lał się na swoim krze­śle, sie­dząc na samych tyłach McDo­nalda i zaczął liczyć płytki, które zdo­biły sufit knajpy. Przy każ­dej płytce myślał o rze­czy, którą nie­ nie­na­wi­dził. Jego lista dotarła już do numeru stu dzie­wią­tego i co gor­sza, wciąż nie miała końca.

99. Nie­na­wi­dził pie­gów Lance

100. Nie­na­wi­dził jego głu­piej miło­ści do kur

101. Nie­na­wi­dził jego spa­nia bez koszulki

102. Nie­na­wi­dził śmie­chu Mateo

103. Nie­na­wi­dził tego, że Cleo mogłaby być naj­lep­szą sio­strą na świe­cie.

104. Nie­na­wi­dził tego, że Sophia była naj­lep­szą matką.

105. Nie­na­wi­dził tego, że Rosa była naj­lep­sza.

106. Nie­na­wi­dił Josie za zapla­ta­nie mu war­ko­czy­ków.

107. Nie­na­wi­dził roz­śmie­sza­nia Benji'ego

108. Nie­na­wi­dził...

Nagle coś zasło­niło mu widok i nie mógł już kon­ty­nu­ować swo­jej wyli­czanki nie­na­wi­ści.

Prze­sunął się więc, nie­chęt­nie spo­glą­da­jąc na intruza, który prze­rwał mu jego zaję­cie.

Już miał się ode­zwać i zbesz­tać, jed­nak... Nie spo­dzie­wał się, że widok tej twa­rzy aż tak go uszczę­śliwi.

Była zmę­czona i napięta, jej uśmiech jed­nak nie scho­dził z jej roze­śmia­nych warg. Nie miała już swo­jego cia­snego koczku, za to ciemne pukle opły­wały jej pulchne ramiona. Trzy­mała milkshake w ręku, który miała mu zaraz podać.

– Weso­łych świąt, Keith. – Mimo­wol­nie sam się uśmiech­nął, choć był w roz­sypce. To ona miała na niego taki wpływ.

– Skąd wie­dzia­łaś, że wła­śnie potrze­bo­wa­łem shake'a?

– Nazwijmy to instynk­tem macie­rzyń­skim.

Wycią­gnął rękę, by objąć kubek szczu­płymi pal­cami, jed­nak coś wcze­śniej mignęło mu przed oczami. Była to figlarna, mroczna i nie­mal dia­bo­liczna strona; resztki wyglądu, którą Josie nosiła każ­dego dnia. W bły­ska­wicz­nym tem­pie wysu­nęła kubek z jego jesz­cze nie zacieśnionego uści­sku i pocią­gnęła długi łyk napoju.

Usta chło­paka roz­chy­liły się w szoku, słodko zachi­cho­tała.

– Wybacz. – Par­sk­nęła, znów odda­jąc mu jego kubek. – Musia­łam się upew­nić, że nie jest zatrute.

To wła­śnie wtedy nie mógł się powstrzy­mać.

Rosa. To z jej powodu. Była nie­zwy­kła, inna od wszyst­kich. Nic dziw­nego, że Lance tak ją kochał. Nic dziw­nego, że tyle o niej opo­wia­dał i bła­gał o widze­nia z rodziną cho­ciaż raz na tydzień.

Miłość Keitha do tej kobiety była trudna do opi­sa­nia – a może nie miało to sensu, było czymś nie­moż­li­wym? Teraz myślał, że rozu­mie miłość i to dla­tego napi­sał ten straszny list. Ale nie, miłość wciąż go zaska­ki­wała, cią­gle miaż­dżąc jego serce na nowo. Nie był czę­ścią jej rodziny, a jed­nak kochał tę kobietę dogłęb­nie. To była defi­ni­cja bez­wa­run­ko­wego uczu­cia, tak żywiołowego, sil­nego.

Przez to zaczął pła­kać. Przez jej durny i uro­czy żart, który zła­pał go za serce – wła­śnie zaczął szlo­chać i nie umiał tego powstrzy­mać. Keith ni­gdy nie miał mamy, która wkrę­ca­łaby go w swoje żarty, pod­kra­da­jąc mu jego napój i tłu­ma­cząc się „tru­ci­zną". Nawet jeśli upar­cie uda­wał emo­cjo­nalną skałę, to było tak sen­ty­men­talne, instynk­towne i zwy­czaj­nie zalało jego serce bólem.

– Keith... – Wyszep­tała, sta­wia­jąc milk­shake na stole i usia­dła jak naj­bli­żej, bio­rąc chło­paka w ramiona. Pozwo­liła na to, by wypła­ki­wał się w jej pierś. – Keith, co się stało? Dla­czego płaczesz?

Chło­pak jed­nak nie mógł wydu­sić z sie­bie ani słowa, szloch umie­jęt­nie mu to unie­moż­li­wił. Nie umiał się kon­tro­lo­wać, wyda­jąc z sie­bie piski i inne płacz­liwe dźwięki, drżąc w ramio­nach kobiety, która gła­skała czule jego włosy.

– Cichutko. – Mruk­nęła cicho, prze­su­wa­jąc pal­cami po jego ciem­nej czu­pry­nie. – Płacz to nic złego.

Nigdy tego nie doświad­czył, jed­nak w tej chwili zde­cy­do­wał, że z pew­no­ścią to lubi.

Mat­czyny uścisk. Przy­po­mniał sobie nawet jej słowa – 'ni­gdy nie jesteś za stary na przy­tu­la­nie się z matką". To było wyjąt­kowe prawo, które dzieci San­chez znały od uro­dze­nia. Nadal kochała przy­tu­lać Lance, gdy oboje sie­dzieli na kana­pie, gada­jąc i chi­cho­cząc – a nawet opo­wia­da­jąc swoje histo­rie. On ni­gdy tego nie doświad­czył – nikt wcze­śniej nie przy­tu­lał go z taką czu­ło­ścią, jak Rosa, gdy sie­dzieli na tyłach tej cho­ler­nej knajpy.

Był taki szczę­śliwy. Czuł się tak, jakby dostał swo­jego rodzaju bło­go­sła­wień­stwo, coś niepowtarzal­nego, co mógłby znisz­czyć jed­nym nie­od­po­wied­nim ruchem.

Dopiero po kilku minu­tach łzy prze­stały spły­wać mu po twa­rzy, wtedy też odsu­nął się od Latyno­ski. Jed­nak kobieta nie puściła jego dłoni, wciąż je gła­dziła i mocno ści­skała. A Keith zwyczajnie je kochał, te cie­płe, pomarsz­czone i ozna­czone latami cięż­kiej pracy dło­nie.

– Prze­pra­szam...

– Skar­beczku. – Wyszep­tała, a jej wargi mimo­wol­nie zadrżały. – Nie prze­pra­szaj. Nic nie zro­bi­łeś.

Keith pokrę­cił prze­cząco głową, prze­ły­ka­jąc gorzko wła­sną ślinę.

– Ależ zro­bi­łem. Znisz­czy­łem rodzinną kola­cję. Okła­ma­łem Cie­bie i resztę rodziny. Wykorzystałem Twoją gościn­ność i... – Mówił coraz to ciszej, pochy­la­jąc głowę i tym samym kryjąc się za ciem­nymi puklami. – Jest mi tak przy­kro.

Nie odpo­wie­działa mu nic, jedy­nie uło­żyła swoją cie­płą dłoń na jego policzku. To był tak kochający i oso­bliwy czyn, że aż zaczął się zasta­na­wiać co może ozna­czać, co może zwiastować.

– Jeśli jest Ci przykro... – Szep­nęła, nie cofa­jąc ręki ani na moment. – W takim razie mi też jest przy­kro.

Pod­niósł wzrok i wes­tchnął z nie­za­do­wo­le­niem, jed­nak wtedy to dostrzegł. Ona rów­nież pła­kała.

Dziw­nym było zoba­cze­nie jej w takim sta­nie. W końcu była wiecz­nie uśmiech­niętą, mądrą, silną i nie­za­leżną kobietą. Dla­czego więc pła­kała? Prze­cież to kło­po­tliwe, emo­cje spra­wiają, że wylewasz łzy i nie wpi­su­jesz się w stan­dardy spo­łe­czeń­stwa.

– Dla­czego pła­czesz? – Zapy­tał, skłonny do otar­cia jej łez. – Dla­czego jest Ci przy­kro?

– Ponie­waż. – Zaczęła, ocie­ra­jąc policzki wierz­chem dłoni. – Jesteś ważny, a nie spo­tka­łeś odpo­wied­niej liczny osób, któ­rzy by Ci to uświa­do­mili. Życie ma wiele kart i żałuję, że nie byłam przy Tobie od samego ich początku. A powin­nam być już przy samym wstę­pie, byś nie czuł się samotny.

Keith był zdez­o­rien­to­wany, zszo­ko­wany i zwy­czaj­nie nie mógł pojąć jej słów. Dla­czego postanowiła to powie­dzieć?

– Nie rozu­miem. – Wyszep­tał drżą­cym gło­sem, gdy kobieta spró­bo­wała się uspo­koić.

– Zna­la­złam pre­zent i Twój list, który ukry­łeś w środku.

List był formą poże­gna­nia, pisemną istotą jego skry­wa­nych uczuć. Jego histo­rią, czymś aż nazbyt oso­bi­stym.

– Prze­cież... Było tam napi­sane... Nie mia­łaś tego otwie­rać. Dopiero po zerwa­niu. – Chło­pak mam­ro­tał nie­skład­nie, a jego policzki pokryły się różem.

– Cóż, skoro obaj wyja­wi­li­ście swoje kłam­stwo... Uznaję to za swoje uspra­wie­dli­wie­nie.

List do Rosy był nawet czymś wię­cej niż tym, w któ­rym mówił o swoim zako­cha­niu. Wyja­wiał w nim swoim prze­szłość.

Rosa

Gdy będziesz to czy­tać, mnie już dawno nie będzie. To wła­śnie prze­ko­nało mnie do napi­sa­nia listu – myśl, że już wię­cej Cię nie zoba­czę.

Mój zwią­zek z Twoim synem był jedy­nie fik­cją. Bła­gam, nie gnie­waj się na niego, gdyż obaj to zapla­no­wa­li­śmy i wina jest obu­stronna. Chciał tylko Cię uszczę­śli­wić. Myślę jed­nak, że gdyby chciał Was udo­bru­chać, zapro­siłby nie mnie, a miłą dziew­czynę. Jed­nak nie jestem nią i nie mogę zado­wo­lić każ­dego. To tyczy się rów­nież Lance'a. Nie przy­pro­wa­dził mnie by się zbun­to­wać czy obno­sić się ze swoją sek­su­al­no­ścią. Chciał poka­zać, ze jest jego czę­ścią. Sam chciał to sobie udo­wod­nić.

Innym powo­dem do napi­sa­nia był też fakt, iż nie będziesz mogła już zare­ago­wać na moje uczu­cia, które chciał­bym tu zawrzeć. A przez to, iż wię­cej Cię nie zoba­czę, bez obaw mogę opo­wia­dać.

Od zawsze byłem sie­rotą. Lance już Ci o tym mówił.

Wiecz­nie byłem zmar­twiony, czę­sto zbyt gniewny, zbyt sfrustrowany, zły.

Wycho­wa­łem się bez rad, które mógł­bym dostać od rodzi­ców – czę­sto odpy­cha­łem swoje rodziny zastęp­cze, nie umia­łem prze­ka­zać im mojej potrzeby uczuć.

Nie chcę wcho­dzić w szcze­góły mojego życia lub prób funk­cjo­no­wa­nia, które prze­sze­dłem. Jed­nak wiem, że jedyną rze­czą, która spra­wiła, że poczu­łem się godzien miło­ści, była właśnie tak książka.

Mam nadzieję, że ją prze­czy­tasz i będzie towa­rzy­szyć Ci ta wie­dza – ile to dla mnie zna­czy, jakim była dla mnie pocie­sze­niem w naj­gor­szych cza­sach, gdy byłem cał­kiem sam. Była jedynym źró­dłem miło­ści, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czy­łem.

Wiem, że jestem tylko przy­ja­cie­lem Two­jego syna i wiem, że już wię­cej się nie spo­tkamy, ale chcę tylko, żebyś wie­działa – jesteś pierw­szą osobą, która spra­wiła, że czuję się tak samo, jak pod­czas czy­ta­nia tej lek­tury. Dla­tego posta­no­wi­łem poda­ro­wać Ci kopię. Histo­ria jest ważna i nie odbiega od mojego życia. A co wię­cej. Pomo­głaś ukoń­czyć moją histo­rię.

Dzię­kuję Ci. Za wszystko.

Keith.

– W tej książce jest jeden wers. Jestem pewna, że go znasz. – Zaczęła cicho, widocz­nie zamyślona. – Nie bój się, bo jakaś kocha­jąca życie psz­czoła nie chcę Cię ukłuć. Jed­nak nie zacho­wuj się głu­pio; ubie­raj długi rękaw i dłu­gie nogawki. Nie wyko­nuj jed­nak agre­syw­nych ruchów, nie pro­wo­kuj. Jedy­nie poślij jej odro­binę miło­ści. Każdy naj­mniej­szy szcze­gół chce być kochany.  – Westch­nęła, zamy­ka­jąc książkę.

– Pamię­taj, Keith. Każdy potrze­buje miło­ści. Nawet Ty.

Chło­pak powoli ski­nął głową, oba­wia­jąc się, że znów się roz­pła­cze.

– A teraz wypij swój napój. I mam zamiar wpu­ścić tu swo­jego synka, więc bądź miły.

– Pocze­kaj, wysy­łasz tu Lance?

– Dokład­nie. Prze­czy­tał Twój list chyba z dzie­sięć razy. Wcze­śniej czy póź­niej wyta­tu­uje go sobie na lewym pośladku. – Roze­śmiała się z tego ser­decz­nie i deli­kat­nie scho­wała powieść do torebki. – W każ­dym razie, to moja mat­czyna rola; muszę Was w końcu pogo­dzić. Więc porozma­wiasz z nim. To moja prośba.

– Ale...

– Pij i nie gadaj.

Kiedy Rosa wyszła z knajpy, nie mógł nic pora­dzić na zło­ść, która znów się w nim obu­dziła. Był zły na Lance, był wzbu­rzony i poiry­to­wany. Nie chciał go widzieć.

Dzwo­ne­czek przy drzwiach przy­kuł jego uwagę. Nagle, stało się to, czego tak się oba­wiał i zestre­so­wany zaci­snął dłoń na kubku.

Chło­pak usiadł przed nim, nie­chcący doty­ka­jąc nogami jego kolan.

– Wybacz. – Wytłu­ma­czył się prędko. – Dłu­gie nogi.

To Lance, to było oczy­wi­ste. Był zmę­czony, oczy wręcz same mu się zamy­kały. Wyglą­dał na zmar­z­nię­tego, trząsł się mimo bluzy.

Keith jed­nak nie mógł tego nie powie­dzieć.

– Nie­na­wi­dzę Cię. – Słowa wypły­nęły z jego ust, zanim domy­ślił się, że wła­śnie je wypo­wiada. Były nie­pla­no­wane i za cho­lerę nie łago­dziły napię­cia.

– Oj, wiem o tym.

Keith nie nie­na­wi­dził Lance'a. Być może chciał go znie­na­wi­dzić, mógł tego pra­gnąć. Jed­nak nie było to prawdą. Nie mógł go nie­na­wi­dzić, gdy spo­glą­dał na jego zmę­czoną twarz, na któ­rej poja­wił się kieł­ku­jący zarost, jego włosy ukła­dały się na wszyst­kie strony. Był zmę­czony i widać po nim było, iż nie prze­spał ani minuty, sie­dząc w aucie z znie­cier­pli­wie­niem.

– Po co tu przy­sze­dłeś? – Keith zapy­tał w końcu, obser­wu­jąc eks­pre­sję Laty­nosa. – Czego ode mnie chcesz?

Lance zamru­gał dwu­krot­nie i uło­żył dło­nie na swo­ich kola­nach, pocie­ra­jąc je ze zdenerwowaniem.

– Chciał­bym się wytłu­ma­czyć. – Wymam­ro­tał, przez co słowa Laty­nosa były ledwo sły­szalne. – Ale mam nadzieję...

Chło­pak zamilkł na moment, nie wie­dząc jak to ubrać w słowa, jak powie­dzieć to w ten spo­sób, by wszystko zabrzmiało odpo­wied­nio.

– Masz nadzieję? Na co niby?

– Mam nadzieję, że przy­naj­mniej mnie wysłu­chasz.

Czy Keith chciał słu­chać? A skąd. Nie chciał jego uspra­wie­dli­wień, tłu­ma­czeń czy wysłu­chi­wa­nia powo­dów, dla­czego Lance tak się zacho­wał. Chciał jedy­nie prze­pro­sin – praw­dzi­wych i szczerych. Więc po pro­stu wzru­szył rękami, uwie­sza­jąc wzrok na jed­nej ze ścian knajpy.

– Okej, spró­buję.

– Po pierw­sze. – Zaczął, naj­wy­raź­niej się waha­jąc. – Ale chciał­bym Ci powie­dzieć, że jestem strasz­nym chu­jem.

– Nie musisz mi nawet mówić. Wiem o tym. – Keith mimo­wol­nie cicho par­sk­nął, patrząc na niego z wyczu­walną kpiną. – Więc... Przy­zna­jesz się do bycia chu­jem?

Lance nie­mrawo poki­wał głową, ucie­ka­jąc przed nim wzro­kiem.

– To Twoje prze­pro­siny?

Chło­pak znów nie­pew­nie poki­wał głową, grzecz­nie mu przy­ta­ku­jąc.

Keith aż przymknął oczy, odchy­la­jąc się do tyłu. To nie było tym, czego tak ocze­ki­wał. Chciał by przed nim klę­czał, by pła­kał i umie­rał z żalu. Zasłu­żył na to.

– Nie są zbyt efek­towne. – Sko­men­to­wał, w końcu spo­glą­da­jąc na Laty­nosa.

– Ale jest mi naprawdę przy­kro. – Wyszep­tał, powol­nie zbli­ża­jąc się do Kore­ań­czyka. – Jedy­nie nie wiem jak to poka­zać, byś mi uwie­rzył.

Jed­nak nie potra­fił uwie­rzyć jego sło­wom, a szu­ka­nie oznak prawdy w jego gestach czy mimice, zwy­czaj­nie nie poma­gało.

– Dla­czego jest Ci przy­kro? – Zapy­tał i tej chwili Lance roz­chy­lił wargi, jed­nak z nich nie ule­ciał nawet naj­mniej­szy dźwięk. To dodat­kowo ziry­to­wało Keitha.

– Mogłem się tego spo­dzie­wać. – Wark­nął i wstał od stołu. Miał już dość jego upier­dli­wego zacho­wa­nia i pustych słów. – Wycho­dzę.

Kiedy miał już zamiar odejść, zosta­wia­jąc swój ulu­biony napój i dur­nego Laty­nosa, stało się coś nie­ty­po­wego. Za jego ple­cami roz­brzmiała pio­senka, która została pusz­czona z gło­śniczka telefonu. To było nie­ty­powe i skło­niło go do odwró­ce­nia się. Dosko­nale roz­po­znał melo­dię, która brzmiała jak przy­jemne wspo­mnie­nie lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Czy on wła­śnie pró­bo­wał prze­pro­sić go pio­senką?

Dopiero, gdy Lance wstał i posłał mu sze­roki uśmie­ch – Keith już cał­ko­wi­cie to pojął.

Lance trzy­mał w dłoni swój tele­fon, koły­sząc się na boki i śpie­wa­jąc tylko dla niego; to było tak okropne i cudowne jed­no­cze­śnie. Słod­kie i żało­sne.

I naprawdę to poko­chał.

Spę­dza­jąc wszyst­kie noce, wydaję moje całe oszczęd­no­ści. Wycho­dząc na mia­sto, robię wszystko, żeby wyrzu­cić Cię z głowy.

To było upo­ka­rza­jące i w jakiś spo­sób uro­cze. Zde­cy­do­wa­nie to go roz­czu­lało.

Ale gdy nad­cho­dzi ranek, wra­cam znów do punktu wyj­ścia. Pró­by zapo­mnie­nia Cię, to tylko strata czasu.

– O mój Boże... – Pisnął, gdy nie­świa­do­mie przy­su­nął się do tego przy­głupa. Czuł się tak, jakby ten zręcz­nie go zahip­no­ty­zo­wał, przy­cią­ga­jąc Keitha do sie­bie. Nie mógł nic na to pora­dzić, jedy­nie zbli­żył się jesz­cze bar­dziej – nawet, gdy ten zako­ły­sał bio­drami i krzyk­nął.

Kocha­nie wróć do mnie!

Nie wytrzy­mał i scho­wał twarz w dło­niach, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem, zaczął chi­cho­tać, pisz­czeć, a łzy mimo­wol­nie napły­nęły do jego oczu.

– Prze­stań, to tak durne! – Roze­śmiał się, jed­nak Lance wcale nie miał zamiaru tego zakoń­czyć.

Kocha­nie, biorę całą winę na sie­bie!

– Jesteś naj­więk­szym memem. – Chło­pak wark­nął przez śmiech, a jego twarz i czubki uszu pokryły się ciemną czer­wie­nią.

Myli­łem się, nie mogę żyć bez cie­bie!

Pra­cow­nicy McDo­nalda chi­cho­tali za ladą, zresztą – każdy ich obser­wo­wał. W końcu nie tań­czył tylko dla Keith'a, tań­czył też dla nich. Był głup­cem i musiał to odpo­ku­to­wać. To były jego przepro­siny.

– No już, już. Okej, prze­stań. – Chi­cho­tał, gdy Lance robił piru­ety i krę­cił się wokół niego. Potrząsnął głową, uśmiechając się cie­pło i chwy­cił dłoń Kore­ań­czyka. Nadal tań­czył, krę­cąc biodrami i koły­sząc się w rytm pio­senki.

– Gdy mówi­łem, ze jest mi przy­kro, byłem śmier­tel­nie poważny. Spier­do­li­łem wszystko, gdy Ty na to nie zasłu­ży­łeś. Jesteś wart dużo wię­cej... Jesteś wart wszyst­kiego, co naj­lep­sze.

Chło­pak zamilknął na moment, a jego oddech stał się widocz­nie ury­wany. Czy to działo się naprawdę?

– Mam nadzieję, że mi wyba­czysz. Chcę byś mi wyba­czył, bo nie chcę Cię stra­cić, Keith.

Być może Lance nie był naj­lep­szy w prze­pra­sza­niu, jed­nak real­nie było mu przy­kro. Żało­wał tego, co wcze­śniej powie­dział. Bał się, był prze­ra­żony myślą, iż mógłby zostań odrzu­cony. Dlatego wybrał właśnie ten spo­sób – śpiew i taniec, formę upo­ko­rze­nia, która mogła wywo­łać uśmiech Kore­ań­czyka.

– Okej... Wyba­czam Ci. Tylko prze­stań już, ludzie się gapią.

– W takim razie. – Keith aż wstrzy­mał powie­trze, gdy Lance przy nim przy­kląkł. Ludzie przyglądali się tej scence, gdzie chło­pak szu­kał cze­goś w kie­sze­ni. Spo­dzie­wał się naj­gor­szego, przez co jego serce nie­mal krzy­czało w piersi i bła­gał by tego nie zro­bił.

Jed­nak zamiast pier­ścionka i teo­re­tycz­nych oświad­czyn, otrzy­mał on kartkę, którą ten zło­żył na kilka czę­ści. Było widać, jak wiele razy go skła­dał i roz­kła­dał, jak ubru­dził go ołów­kiem.

Wtedy mógł spo­koj­nie ode­tchnąć.

– Czy umó­wisz się ze mną?

Wtedy Keith powol­nie spoj­rzał na kartkę i dostrzegł x posta­wiony przy słow­nie „tak".

„Więc. Chcesz się ze mną umó­wić?

Tak: X

Nie: „

– Tak. – Wyszep­tał, deli­kat­nie wycią­ga­jąc ręce do bru­neta. – Pójdę z Tobą na randkę.

Nie minęła sekunda, gdy Lance zła­pał go za bio­dra i podniósł chło­paka. Kore­ań­czyk mimowolnie cicho zachi­cho­tał i pisnął, owi­ja­jąc swe nogi wokół ciała chło­paka. Objął rękoma jego szyję i deli­kat­nie dotknął mięk­kich brą­zo­wych pukli.

Chło­pak na nowo zaczął go prze­pra­szać, jed­nak Keith nie chciał już wię­cej tego słu­chać. Uci­szył go, patrząc sta­now­czo na roz­trzę­sio­nego chło­paka.

– Ucisz się w końcu. Wiem, że jest Ci przy­kro i mówi­łem już, że Ci wyba­czam.

W tej chwili obaj jedy­nie spo­glą­dali na sie­bie, opie­ra­jąc się wza­jem­nie o swoje czoła, patrząc głę­boko w oczy. To była jedy­nie ich chwila, nie liczyło się nic wię­cej.

– Więc mógł­bym Cię poca­ło­wać?

Na twa­rzy Keith'a wkradł się naj­szer­szy i pro­mienny uśmiech. Mimo­wol­nie zbli­żył się jesz­cze cia­śniej, mocno obej­mu­jąc chło­paka.

– Bałem się, że w końcu nie zapy­tasz.

Poca­łu­nek sma­ko­wał zbyt dużą ilo­ścią cukru i lodami wani­lio­wymi. jed­nak nie to najbar­dziej ich inte­re­so­wało, gdy przy­lgnęli do sie­bie nie­mal tęsknie. Może nie­mal zbyt pro­wo­ka­cyj­nie, zbyt nieodpo­wied­nio jak na publiczny lokal. Dło­nie zapa­mię­ty­wały każdy naj­mniej­szy zarys ciała, każdą krzywą. Ich wargi roz­dzie­lały się tylko na moment, by czule muskać nosy, przy­mknięte powieki, policzki. Keith mimo­wol­nie klął pod nosem, gdy Laty­nos ocho­czo pokry­wał jego twarz mokrymi cału­sami.

Zapo­mnieli o świę­tach, o tym, że była pra­wie szó­sta rano i ogar­nia­ją­cym ich zmę­cze­niu. Zapomnieli o rodzi­nie, o cha­osie i resz­cie restau­ra­cji, w któ­rej się znaj­do­wali. nie dbali nawet o cie­kaw­skie spoj­rze­nia. Byli tylko oni, jedy­nie Ci dwaj mieli teraz swą rację bytu. Zapo­mnieli o wybo­rach, błę­dach. Zamiast tego, woleli pamię­tać o tym, jak mocno poko­chali ten moment. Każdy poca­łu­nek był cenny, słodki i kochany.

Nie było w nich już kłam­stwa. Były naj­słod­szą prawdą.

Dzień 10

15:15

Wró­cili do świą­tecz­nej nor­mal­no­ści, jed­nak teraz wszystko było inne. Ich rela­cje cał­ko­wi­cie się zmie­niły. Teraz obaj leżeli na kana­pie, wtu­lali się w sie­bie, a cała sytu­acja była ich oso­bi­stym rajem. Dom opły­wał w ciszy, domow­nicy posta­no­wili zro­bić sobie drzemkę i odpo­cząć po wszela­kich atrak­cjach. Oni rów­nież byli zmę­czeni, zwłasz­cza, iż zostali zacią­gnięci na mszę świętą, mimo maru­dze­nia i szcze­rych nie­chęci. Byli tak wyczer­pani, jed­nak wciąż mieli ostatki sił, by móc roz­ma­wiać i dro­czyć się ze sobą.

– Nie chcę wię­cej tam cho­dzić. – Chło­pak mruk­nął wprost we włosy Keith'a, marsz­cząc przy tym nos. Bawił się kra­wa­tem Kore­ań­czyka, który musieli dla niego poży­czyć od Ben­jie'go.
Czuł się w nim nie­do­rzecz­nie, jed­nak nie mógł narze­kać.

– Więc się zbun­tuj czy coś. – Obró­cił się w obję­ciach San­chez'a, by móc trą­cić jego nos swoim. W tej chwili Laty­nos nie chciał jedy­nie uca­ło­wać jego zaru­mie­nio­nych policz­ków czy przy­tu­lać się na kana­pie. Chciał cze­goś wię­cej niż jeden całus. Chciał go zasy­pać milio­nami poca­łun­ków.

– A może zamiast tego... Cię poca­łuję? – Zapy­tał i doci­snął chło­paka do swo­jego ciała, nie dbając już nawet o wygodę.

Się­gnął do warg Kore­ań­czyka, pozwa­la­jąc sobie na sub­telne skub­nię­cie ich zębami, które odkry­wał przy chy­trym uśmieszku. Cało­wał go powol­nie, choć wie­dział, że ten potrze­buje znacz­nie wię­cej, wręcz gorącz­kowo pra­gnął wię­cej jego bli­sko­ści i cie­pła. Wzdy­chał, gdy Laty­nos śmiało go gryzł czy prze­su­wał dło­nią po jego bio­drze, by w końcu zmie­nić pozy­cję na znacz­nie wygod­niej­szą i dającą im dostęp do spra­gnio­nych sie­bie ciał.

– Jesteś tak cho­ler­nie... – Zam­ru­czał wprost w jego wargi, pośpiesz­nie roz­pi­na­jąc guziki koszuli i zsu­nął ją z opa­lo­nych ramion. – Sek­sowny.

W tej chwili Lance odsu­nął się od niego, co widocz­nie nie spodo­bało się sza­ty­nowi. Zmarsz­czył brwi i spoj­rzał na niego pyta­jąco.

– Mówi­łeś coś? Bo chyba nie­do­sły­sza­łem. W jed­nej chwili, całe pożą­da­nie chło­paka opa­dło, a sam skrzy­wił się i usiadł na bio­drach San­chez'a.

– Jaja sobie robisz? – Zapy­tał, krzy­żu­jąc ramiona na piersi i mimo­wol­nie prych­nął.

– Jestem cał­ko­wi­cie poważny. Nie usły­sza­łem. – Zam­ru­czał, posy­ła­jąc chło­pa­kowi bez­czelny uśmie­szek. – Powiedz mi to jesz­cze raz.

– Chcesz to usły­szeć? – Zapy­tał, nachy­la­jąc się do Lance'a. – Jesteś nie­zno­śny.
W jed­nej chwili zszedł z Laty­nosa i zesko­czył na posadzkę, zosta­wia­jąc chło­paka samot­nie na kana­pie. Ten otwo­rzył oczy w zdzi­wie­niu i roz­chy­lił wargi z nie­do­wie­rza­niem.

– Powie­dzia­łem raz, ni­gdy wię­cej tego nie powtó­rzę. – Prych­nął na chło­paka i wycią­gnął z kieszeni tele­fon, bez­na­mięt­nie spraw­dza­jąc social media.

– Ale dla­czego? – Lance jęk­nął z zwo­dem, gdy Kore­ań­czyk jedy­nie nie­przy­jem­nie na niego syknął. – No weź, prze­cież możemy wró­cić do...

– Nie możemy. Wszystko spie­przy­łeś.

Ich drobne kłót­nie były już chyba tra­dy­cją, w któ­rej to Keith syczał i nie czuł się winny, a Lance prze­pra­szał go w naj­głup­szy moż­liwy spo­sób. Rów­nież i teraz posta­no­wił się wygłu­pić, włączając skła­dankę Keith'a i tań­cząc przy boku part­nera. Koły­sał się, śpie­wał i wcią­gał Koreańczyka w swoją zabawę. A sam „gnę­biony" tymi wystę­pami był jak naj­bar­dziej zadowolony. A może nawet wdzięczny? Tak, zde­cy­do­wa­nie był wdzięczny za wszystko, a zwłasz­cza za nie pozwo­le­nie mu odejść. W innym razie kto by go tak cia­sno przy­tu­lał?
Kto zapla­tałby jego włosy? Z kim bawiłby się samo­cho­dzi­kami? Nigdy już nie zoba­czyłby tych cudow­nych osób, nie doświad­czyłby tego. Nie mógłby cało­wać i łasko­tać Lance'a. Odszedłby, tra­cąc to wszystko. Jed­nak teraz miał tak wiele, miał wszystko – swoją rodzinę i cudow­nego chło­paka. Każdy błąd, potknię­cie czy bole­sne doświad­cze­nie było warte dotar­cia to tej słod­kiej teraź­niej­szo­ści. To pozwo­liło mu tyle zro­zu­mieć, wysu­nąć pra­wi­dłowe wnio­ski. Podjął rów­nież naj­lep­szą decy­zję – już ni­gdy ich nie opu­ści.

-------------

To już ostatni rozdział. Nie będę się tu specjalnie rozpisywać, gdyż mam dla was specjalne podziękowania. Powiem tylko jedno - Dziękuję wam za wszystko~ 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top