Fourty six

Zayn
Z samego rana budzę się z myślą, że muszę ją odzyskać. Nie mogę pozwolić, aby to wszystko co było między nami tak po prostu przepadło. Zależy mi na niej. Tak cholernie zależy. Jeszcze żadna kobieta nie była dla mnie aż tak ważna. Tylko Lauren. Ona jest wyjątkowa. Dlatego muszę o nią walczyć.
Wstaję z łóżka i w pośpiechu szykuję się do pracy. Jem śniadanie, myję zęby i wychodzę.
Postanawiam pod nią podjechać i zabrać do biura. Wsiadam do samochodu i od razu kieruję się w stronę jej mieszkania. Niestety na ulicach są korki, ale na szczęście nie muszę w nich długo stać. W między czasie układam w myślach co jej powiem. Muszę się bardzo postarać, bo Lauren do łatwych kobiet nie należy.
Po około czterdziestu minutach wreszcie jestem na miejscu. Chwilę się zastanawiam zanim opuszczam samochód. Danerwuję się.
Ciekawe jak bardzo będzie wściekła?
Kurwa. Mogłem kupić kwiaty.
Boże, Malik! Nic nie myślisz!
Obejdzie się bez nich.
Wchodzę do budynku i kieruję się pod odpowiedni adres. Gdy już stoję przed jej drzwiami, biorę głęboki oddech i dzwonię. Chwilę czekam, po czym powłoka się otwiera, a ja sztywnieję.
Will?!
W pierwszym momencie nie mogę nic z siebie wykrztusić. Jest ostatnią osobą jakiej mógłbym się teraz spodziewać.
Kręcę głową, aby się otrząsnąć.
Zaraz, zaraz. Co on tu do kurwy nędzy robi?! I dlaczego jest tylko w pierdolonych bokserkach?! Gdzie Lauren?!
-Witaj, braciszku- odzywa się pierwszy. Posyła mi ten swój charakterystyczny złośliwy uśmieszek.
-Co robisz w jej mieszkaniu?- warczę.
Opiera się o framugę.
-Odwiedzam Lauren.
Zaraz mu wybiję te zęby.
-Nago?!
-Ludzie są różni. Jedni wolą w ubraniu, a inni bez.
Już chcę mu porządnie przypierdolić, gdy nagle otwierają się drzwi z łazienki i wychodzi Lauren w samym ręczniku z mokrą głową.
-Will, kto przyszedł?- zatrzymuje się, gdy mnie dostrzega.
Na jej twarzy widnieje szok, jak zapewnie i na mojej. Tylko, że ja właśnie straciłem grunt pod nogami.
Owija się szczelniej. Chce coś powiedzieć, lecz w końcu rezygnuje.
Nie wierzę. Jak mogła mi to zrobić? Przecież mi obiecała. Mówiła, że nic do niego nie czuje. Nic ich nie łączy.
Mój największy koszmar się spełnił!
Patrzę jej prosto w oczy, które tak cholernie pokochałem, a które teraz sprawiają mi niewyobrażalny ból. Następnie ostatni raz spoglądam na mojego ukochanego braciszka u którego widnieje uśmiech zwycięstwa, po czym odwracam się i zbiegam szybko ze schodów.
Z piskiem opon odjeżdżam spod jej kamienicy. Gdyby nie moja długa nieobecność spowodowana zjazdem rodzinnym, odpuściłbym sobie pracę. Jednak jestem pieprzonym szefem!
Zdecydowanie przekraczam prędkość.
Miłość jest gówniana.
Kobiety są gówniane.
Po co mam je szanować, jeśli mnie ranią?
Już nigdy w życiu nie dopuszczę do siebie żadnej! Nigdy! Będę z powrotem kutasem, który tylko je rucha, bo one do niczego innego się nie nadają!
A pierdolony William Malik jest największym chujem i przy najbliższej okazji zmażę mu ten uśmiech z jego ryja!
Jak burza wpadam do biura. Podbiega do mnie Tiffany, aby wręczyć mi jakieś dokumenty, ale ja ją ignoruję i rozkazuję się odpierdolić. Kolejna dziwka do kolekcji.
Zamykam się w biurze na klucz. Wyciągam wódkę i nalewam sobie, po czym rozkoszuję się jej palącym odczuciem. Dlaczego nawet to nie pomaga?! Ciskam kieliszkiem na podłogę, który teraz jest w drobnych kawałeczkach.
Ciągnę się za włosy i chodzę po całym pomieszczeniu.
Pieprzona Lauren!
Wyjmuję z szuflady paczkę papierosów i odpalam jednego z nich. Zaciągam się, aby choć trochę się uspokoić.
Następnie łapię za telefon i dzwonię po sprzątaczkę, aby posprzątała szkło z podłogi.
_______________________________________
Jeśli szukacie jakiegoś ciekawego opowiadania to zajrzyjcie na profil @4freeread5 i przeczytajcie "Therapy" o Harrym. Zaczęłam wczoraj czytać i uważam, że autorka ma za mało czytelników :/
Wreszcie weekend, a w domu będę dopiero około dwudziestej ;-;
Do niedzieli, kochani ♡♡♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top