💀4💀

Następnego dnia...
Widząc szatana z dwoma kubkami kawy mimowolnie się uśmiechnełam.
- latte dla pani detektyw -  zrobił ukłon widocznie zadowolony z siebie.
- dziękuję.
- coś nowego u Benjamina?
- musisz psuć nastrój? To samo co u pierwszej ofiary tylko że bez włosa.
- jesteśmy...
-...  W dupie - mruknełam.
- ja wiem co może nam poprawić  nastrój...
- o nie!  Zaraz zabierasz zabawki i jedziemy do rodziców dziewczyny.
Jeknął i postawił swoją kawę na stole.
- to mnie męczy.
- to po cholerę się pchałeś by ze mną pracować?
- no nie pochlebiaj sobie...
-...  Lucyfer!
- myślałem że pomogę a tu lipa.
Widząc jego minę chciało mi się śmiać. Poważny jak nigdy dotąd.  Jak on sobie wyobrażał tą sprawę?
- zbieraj się. - rzuciłam mu kluczyki wychodząc z komisariatu.
- ja mam tym rzechem jechać?- zapytał zdziwiony patrząc krytycznym wzrokiem w stronę samochodu.
Królewicz sie znalazł.
- nie pójdę ci teraz po moje bmw.
- możemy moim?
- jeśli ci ulży...
***
To nie był  dobry pomysł!  Idiota szrżuje  140 km na godzinę w zabudowanym.
- chcerz nas lub kogoś zabić?  Zwolnij!
- ty to taka mało rozrywkowa.
- pewnie,  wnioskujesz po tym że chce żyć?
Zarechotał klepiąc mnie w kolano.
- pani detektyw sie uspokoji.
- Anna.
- no tak przepraszam Anno. - puścił oczko zabierając rękę z mojej nogi.  Zdziwiona poczułm zawód.
Rodzice jak się  później okazało przyszłej panny młodej czekali na podjeździe. Zmęczone oczy matki, pochyła sylwetka ojca ukazywała wiele bólu doznanmym przez sprawcę czynu.
***
- czy Daniell miała problemy z prawem? 
- nie,  była  raczej za to za grzeczna.
-  Benjamin, chłopak państwa córki,  jaki był?
- średnio mi się  podoba...
- podobał- wtrącił Lucyfer za co dostał ode mnie krytyczne spojrzenie.
- nie żyje?!  - pisneła przestraszona matka.
- został zamordowany w podobnych okolicznościach co pańska córka - dopełniłam.
- boże co to za człowiek który morduje wszystkich po koleji.
- nie wiem czy pomożemy  - stwierdził cicho kobieta.
Wyraźnie temat był za świerzy a zamiast używać  dochodziły pytania oraz zdarzenia.
- proszę być w razie czego pod telefonem - poinformował wychodząc z posesji.
- mało zdziałaliśmy...  - stwierdził posępnie.
- rodzina nie zawsze pomaga a nawet potrafi komplikować. W tej sprawie akurat pomógłeś  ty. Nie umisz siedzieć cicho?
- i tak by się  dowiedzieli z prasy.
- stoimy w miejscu - jęknełam opierając sie leniwie o samochód.
- piwo? 
- stawisz za swoją głupotę - uśmiechnąłam  się szeroko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top