11.

Następnego dnia John obudził się z pierwszymi objawami przeziębienia. Nie było w tym z resztą nic zaskakującego, w końcu kąpiel w Tamizie jesienią nie mogła obyć się bez efektów ubocznych. Zachowanie Sherlocka było jednak warte każdego uszczerbku na zdrowiu. Detektyw wykazywał się zadziwiającym, jak na swoje standardy, poziomem empatii – ulokował doktora w salonie (żeby go mieć pod ręką), opatulił go ciepłym kocykiem (bo jak mu było zimno, to zaczynał kichać i kaszleć, a to przecież przeszkadzało brunetowi w myśleniu), zostawił mu swój telefon (żeby nie musiał mu go podawać) i co jakiś czas napełniał jego kubek gorącą herbatą (no, to akurat robił z dobrego serca, o ile oczywiście nie dodał do naparu niczego podejrzanego).

Bez względu jednak na przyczyny, wszystko wskazywało na to, że młodszy z braci Holmes całkiem nieźle odnajduje się w nowej roli. Od samego rana, ubrany w swój ulubiony szlafrok, próbował odegrać bezbłędnie „Diabelski Tryl" i co jakiś czas posyłał doktorowi spojrzenie mówiące jednoznacznie, że gdyby czegoś mu brakowało, Sherlock zaraz się tym zajmie.

- Sherlock... - zaczął na próbę blondyn. Dźwięk skrzypiec ucichł momentalnie a para szalenie bystrych, szaro-niebieskich od porannego światła, oczu utkwiła w nim swoje spojrzenie. – Mógłbyś mi podać mój komputer? Chciałbym wszystko spisać, póki jeszcze w miarę dobrze pamiętam.

Detektyw bez żadnego słowa sprzeciwu, nawet bez jakiejkolwiek miny, która sugerowałaby niezadowolenie, odłożył skrzypce, pobiegł po laptop i po chwili wręczył go swojemu asystentowi. Dziwne... John ciągle uważał, że nie jest gejem i generalnie wolałby już żeby opiekowała się nim Harry niż jakiś facet. Z drugiej jednak strony świadomość, iż poza panią Hudson jest jedynym człowiekiem na całym świecie, któremu detektyw był chętny ulżyć w chorobie, działała na niego niezwykle budująco.

- Potrzeba ci czegoś jeszcze? – zapytał Holmes z swoim najbardziej czarującym uśmiechem na twarzy. Gdyby robił to ktoś inny, doktor czułby się mocno zażenowany i skrępowany, ale z brunetem było inaczej. Było tak... normalnie.

- Nie, dziękuję, mam już chyba wszystko – odparł, odwzajemniając uśmiech.

Sherlock dosiadł się do niego, lekko oparł się o jego ramię i przez kilka minut śledził uważnie palce doktora uderzające w klawiaturę.

- Nie wolisz tego najpierw przemyśleć? – spytał detektyw i bardzo ostrożnie przysunął się jeszcze bliżej.

- I tak muszę to jeszcze kilka razy przeczytać przed publikacją. Poza tym, jak piszę na gorąco, to nie muszę się przejmować interpretacją niektórych zdarzeń. Po prostu przyjmuję je takimi, za jakie miałem je, gdy się działy. Wbrew pozorom to wiele upraszcza – wyjaśnił blondyn i z niezadowoleniem skasował kilka niesatysfakcjonujących go słów.

- Ciekawe, czy jak zaczniesz znowu prowadzić mojego bloga, to będziemy dostawać poważniejsze zlecenia – ziewnął mu prosto do ucha Sherlock.

- Och, więc twoim zdaniem kradzież obrazów nie była poważna? – John udał zaskoczenie, ale w rzeczywistości musiał się bardzo starać, by nie parsknąć śmiechem. – Wydawało mi się, że tych nudnych i oczywistych spraw w ogóle nie przyjmujesz.

- Chyba po prostu bardzo zależało mi na tym, żeby wrócić do pracy...

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że od początku wiedziałeś, kto za tym wszystkim stoi? – zapytał z lekkim niedowierzaniem Watson. W sumie mógł się tego spodziewać, w końcu to był Sherlock.

- Cóż, Gordon i Flewelling jakoś specjalnie nie próbowali ukryć swojego romansu, a przecież po nim od razu widać, że jest gejem. Mogłem w prawdzie od razu podać jego nazwisko policji, ale wtedy nie mógłbym zajrzeć do laboratorium Drake'a.

Doktor już miał zapytać o jakie laboratorium mu chodzi, ale uprzedziło go pukanie do drzwi. Sherlock, mamrotaniem dając upust swej irytacji, dowlókł się do wejścia i otworzył. Przez chwilę, nieco zbity z tropu, wpatrywał się w Lestrade'a, który, odrobinę zakłopotany, zastanawiał się jak ma mu wręczyć niewielką paczuszkę zawiniętą w niebieski ozdobny papier.

Problem nie polegał na tym, że inspektor nie wiedział, co ma powiedzieć. To akurat było zupełnie normalne – większość ludzi nie miała pojęcia, co powinno się mówić do Sherlocka. Teoretycznie nie było potrzeby, by Lestrade mówił cokolwiek, bo nie mógł powiedzieć detektywowi nic, czego ten by się nie spodziewał. Wiedział jednak, że to byłoby nie na miejscu, gdyby tak po prostu znowu zaczął z nim pracować. Świadomość, że był jedną z trzech osób, dla których Sherlock zaryzykował swoje życie, zwyczajnie mu na to nie pozwalała. Owszem, miał do czynienia z dupkiem jakich mało, ale ten dupek był jego przyjacielem.

Niezręczną ciszę przerwał kaszel Johna.

- Wejdź, Greg – powiedział w końcu Sherlock. – Robisz przeciąg, a nie mogę pozwolić, żeby John się jeszcze bardziej rozchorował.

- Słyszałem, że pływałeś w Tamizie – zagadnął na powitanie Lestrade wchodząc w końcu do mieszkania. Paczuszkę wręczył detektywowi i podszedł do doktora, by podać mu dłoń. – Jak tam woda?

- To wcale nie jest śmieszne – smarknął blondyn i roześmiał się wbrew swoim słowom. – Co u Flewellinga?

- Przyznał się do wszystkiego – odparł inspektor siadając w fotelu naprzeciwko sofy. Sherlock wrócił na swoje miejsce obok doktora i bez słowa zajął się rozpakowywaniem prezentu. – Absolutnie wszystkiego. Zaczynając od kradzieży, a kończąc na zleceniu zabójstwa Gordon. Wyłapujemy jeszcze członków tej jego sekty, ale to już pryszcz. Ci, których zgarnęli wczoraj z mostu, są zaskakująco chętni do współpracy i sypią nazwiskami na prawo i lewo.

- Notatnik Scotta! – zawołał radośnie brunet, odrzucając na bok niebieski papier. – To z pierwszej sprawy, w której ci pomogłem! Dziękuję, Gale.

- Greg.

- Właśnie. Greg.

Tak, Sherlock był szczerym do bólu, kapryśnym i złośliwym dupkiem. Dlatego właśnie każde jego miłe słowo, każdy uśmiech, każdy życzliwy gest warte były więcej niż cała ta kulturalna błazenada nazywana „dobrym wychowaniem". A teraz był autentycznie wzruszony. Nawet jeśli Lestrade'owi nie udało się go zaskoczyć, liczył się przecież sam gest.

- Pomyślałem, że chciałbyś go mieć – wyjaśnił policjant patrząc na detektywa jak na dziecko, które właśnie rozpakowało swój bożonarodzeniowy prezent. – Dobrze, że wróciłeś, Holmes.

- Dlaczego zamiast pamiątki po rozwiązanej sprawie nie przyniosłeś mi jakichś świeżych dowodów zbrodni? – zapytał bezczelnie detektyw, odrzucając notatnik na stół. John po raz kolejny zastanowił się, czy jego przyjaciel robi to nieświadomie, czy też irytowanie Lestrade'a sprawia mu aż taką przyjemność.

- Jeszcze nawet nie doprowadziliście się do porządku po ostatniej – prychnął Greg, wyciągnął z portfela czek i wstał, szykując się do wyjścia. – To od Helsing. Jest teraz w szpitalu na obserwacji, ale poza zapaleniem płuc nic jej nie grozi. Bardziej martwiłbym się o stan Flewellinga. Przesadziłeś z tymi nietoperzami, wiesz?

- Jakimi nietoperzami? – zapytał szeptem brunet. Gdyby nie błyszczące rozbawieniem oczy można by było uwierzyć, że naprawdę jest zdezorientowany. – Nie mam pojęcia, o jakie nietoperze...

- Cholera, Holmes, nie wmówisz mi, że te wszystkie klątwy, którymi Helsing obrzuciła Flewellinga na Lambeth naprawdę zadziałały! – prychnął Lestrade, ale sam chyba też nie mógł znaleźć logicznego wyjaśnienia, jakim cudem jego konsultant miałby manipulować małymi skrzydlatymi ssakami, bo z niepokojem wodził spojrzeniem od Johna do Sherlocka i z powrotem.

Gdy tylko zdezorientowany policjant opuścił ich mieszkanie, detektyw i jego asystent parsknęli śmiechem. Mina Lestrade'a była absolutnie bezcenna.

- Nietoperze? – zapytał John, niemal krztusząc się z rozbawienia. – Drake badał nietoperze?

- Tak konkretnie to ultradźwięki – przytaknął Sherlock i znów zaczęli ze śmiechu tarzać się po sofie.

Doktorowi trudno było potem przypomnieć sobie jak to się stało, że leżał przy detektywie, z czołem wtulonym w zagłębienie między jego szyją a barkiem, zawinięty razem z nim w jeden koc. Pamiętał natomiast doskonale jego chłodne dłonie przy swoich policzkach i ten jego cudowny głos, którym, z właściwym sobie despotyzmem, powtarzał, że nie wolno mu się przemęczać, bo chory będzie bezużyteczny.

- Obiecałeś przecież, że nie będziesz węszył przy Drake'u – zauważył blondyn dochodząc do wniosku, iż jest mu stanowczo zbyt ciepło i zbyt wygodnie. Dziwne... Jak mogło mu być wygodnie, skoro nawet jak leżał na sofie sam, to było mu ciasno?

- Tak, ale wtedy było już po wszystkim. Z resztą, dotrzymałem słowa, bo nie szukałem tego, co było schowane w obrazach.

- Hmm... Jak myślisz, co tam było?

- Och, John, czy to nie oczywiste? Opcji jest sześć. Pierwsza to...

* * *

I w ten oto sposób dobrnęliśmy do końca! Dziękuję Wam, Kochani Czytelnicy, że udało się Wam tak długo ze mną wytrzymać. Jeśli pomimo wszystkich swoich wad "Diabelski Tryl" wywarł na Was pozytywne wrażenie, to z czystym sumieniem polecam się na przyszłość  :) 

Chciałam Was również zachęcić do polecania mi dobrych opowiadań (mogą być własne), bo rozpędzam się z pisaniem recenzji. Więcej informacji w "Poławiaczach Pereł" ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top