6. Opuszczone przez Boga, cz. I
Drewniana część kolorowej matrioszki ze sztucznym uśmiechem wymalowanym na twarzy spadła z biurka i uderzyła cicho w zakurzony dywan, przejeżdżając jeszcze parę metrów i zatrzymując się dopiero po zetknięciu z dębowym regałem. Opasły mężczyzna w przepoconej koszulce z żółtymi plamami pod pachami nadal siedział przy solidnym biurku, bez większego zainteresowania podrzucając mniejsze części rosyjskiej laleczki. Przerwał na chwilę zabawę i nacisnął kilka szarych klawiszy na klawiaturze, patrząc na gruby monitor. Od razu na ekranie pojawiło się parę białych okienek, które szybko zniknęły po wciśnięciu lewego przycisku starej myszki. Ciężka dłoń pokryta ciemnymi włosami sięgnęła po otwartą butelkę wody, a druga z powrotem ujęła mniejsze elementy matrioszki. Mężczyzna wziął porządny łyk i beknął głośno, ocierając spoconą dłonią zwilżone usta. Podrapał się po sporym placku łysiny wśród przerzedzonych siwizną rudych włosów i ziewnął ze znużeniem. Z powrotem zaczął bawić się drewnianą zabawką, opierając się łokciami o wytarty blat biurka. Nie słuchał nawet radia, w którym właśnie leciała jakaś popularna piosenka z lat osiemdziesiątych – grało tylko dlatego, że znowu zapomniał je wyłączyć.
Rozległy się ciche kroki i po chwili do małego pomieszczenia wkroczył wysoki mężczyzna odziany w czarny płaszcz przypominający krojem wojskowe umundurowanie. W milczeniu omiótł szarymi oczami pomieszczenie i obrócił się w stronę stojącego w kącie krzesła.
– Jakie wieści przynosisz? – spytał beznamiętnym głosem Jegorij, nie przerywając zabawy matrioszką.
Na chwilę podniósł wzrok na mężczyznę i skwitował wygląd uniesieniem lewej brwi, po czym wrócił do poprzedniego zajęcia.
– Nic nowego – burknął jak zwykle nieprzyjemnym głosem Gawrił, błądząc wzrokiem gdzieś po szafkach. – Lepiej mów, co przesłali ci moi ulubieni koledzy.
Nie omieszkał się oczywiście dodać trochę sarkazmu przy ostatnich dwóch słowach.
Mężczyzna siedzący przy biurku westchnął i otworzywszy szufladę, wyciągnął z niej białą kopertę bez jakiegokolwiek podpisu.
– Zmienili plany wobec tego knypka, co uciekł ze dwa tygodnie temu – mruknął, kładąc przed sobą papier.
Gawrił zmarszczył brwi i pokręcił zdezorientowany głową.
– Jakiego knypka? – W jego głosie pobrzmiewała dziwna nuta.
– Aleksieja – odparł Jegorij, zdziwiony przenosząc wzrok na zamyśloną twarz Gawriła. – Zapomniałeś już?
– To on jeszcze żyje? – zdumiał się trzydziestoparoletni mężczyzna, po czym wzruszył ramionami. – W sumie masz rację. To co wymyślili moi towarzysze od siedmiu boleści i spółki?
Jegorij pokrótce opowiedział mu plan dalszego postępowania wobec młodzieńca. Gawrił skinął kilka razy głową.
– Chyba powinienem ich w końcu odwiedzić i przemówić im do rozsądku – skomentował wszystko jednym zdaniem. Splótł długie palce i wpatrywał się w nie pogrążony w myślach.
– Wszystko w porządku? – spytał Jegorij, który od dłuższego czasu przyglądał się zachowaniu Gawriła. – Coś z tobą nie tak.
– Niby co? – burknął znowu nieprzyjemnym tonem.
– Nad czymś myślisz. No i ostatnio nie ma cię przez większość dnia.
Gawrił wzruszył lekceważąco ramionami.
– Mam lepsze zajęcia niż siedzenie cały dzień w fotelu i wpieprzanie żarcia – powiedział arogancko, unosząc brwi.
Jegorij uśmiechnął się pod nosem. Oto powrócił stary Gawrił.
Nagle gdzieś w podziemiach rozległ się ogromny huk i coś jęknęło strasznie głośno, sprawiając, że rudowłosy poczuł ciarki na plecach. Zaniepokojony obrócił się, wpatrując się w kolorowy dywan, który kiedyś sprzedał mu jakiś przybywający z zewnątrz człowiek. Powoli wypuścił powietrze z płuc.
Gawrił zacmokał cicho, przerywając zapadłą ciszę.
– Często to słychać? – spytał, z pochyloną głową patrząc w podłogę.
– Ostatnio coraz częściej – odparł Jegorij, marszcząc brwi.
Gawrił westchnął i zmierzwił dłonią czarne włosy.
– Coś się wymyśli – rzekł tylko po długiej chwili milczenia i wyprostował nogi.
Po chwili znowu westchnął, tym razem przeciąglej.
– Że też w Zonie nie można brać urlopu...
* * *
Aleksiej wyjątkowo wyruszył w dalszą podróż znacznie wcześniej niż robił to zwykle. Już w popołudnie bez zwracania na siebie uwagi wyszedł z Magazynów Wojskowych i skierował się asfaltową drogą do Martwego Miasta. Minął parę popularnych anomalii, które niejednego potwora czy stalkera mogły dosłownie wysadzić w powietrze, po czym zatrzymał się na chwilę, by wyłączyć widoczność swojego PDA. Musiał przyznać, że to, za co zapłacił Bliźnie, było bardzo przydatne. W Zonie wielu stalkerów nosiło owe urządzenie, dzięki czemu łatwiej można było poznać, czy napotkana osoba jest wrogo nastawiona do innych, czy też nie zrobi nikomu krzywdy, bowiem większość stalkerów wymieniała ze sobą informacje i przesyłała do bazy sieciowej, która automatycznie się aktualizowała przy połączeniu. Oczywiście równie dużo osób nie nosiło PDA w ogóle – najczęściej byli to wojskowi lub najemnicy, którzy nie chcieli widnieć w rejestrze przebywających w Zonie. Gdy widziało się w oddali osobę, której obecność nie widniała na PDA, zazwyczaj przez lornetkę patrzyło się na naszywkę naszytą na pancerzu, która była niemal obowiązkowym elementem stroju każdego stalkera – począwszy od „kotów", kończąc na starych weteranach. Ocenianie przez samą naszywkę było ryzykowne – w końcu każdy mógł naszyć sobie taką, jaką chciał i łatwo wmieszać się pomiędzy innych.
Minął znak wskazujący drogę do Czerwonego Lasu i tylko mocniej chwycił za metalową korbę karabinku szturmowego otrzymanego od Barmana. Z każdym kolejnym krokiem czuł rosnący niepokój w sercu; szedł tam, gdzie nie śmieli udawać się przeciętni stalkerzy. Kto wie – może szedł nawet na pewną śmierć? Skoro jednak nikt nie wiedział, co tam się znajduje, to może po prostu nie było się tam nic wartościowego, co przykułoby uwagę żądnych artefaktów mężczyzn?
Nadszedł czas, by poznać prawdę.
Aleksiej musiał stwierdzić, że po wszystkim, co mu mówiono, opuściła go pewność siebie. Przestawał już nawet wierzyć w to, że odnajdzie ojca żywego, lecz to nie wiara go opuszczała, ale odbierali mu ją inni. A może każdy z nich robił to celowo, by zatrzymać go na dłużej i nie dopuścić do poznania prawdy? Może za tym wszystkim kryło się coś znacznie gorszego, coś, co nie powinno wyjść na jaw? Barman napisał, że początkowo pod kryptonimem „Meduza" krył się projekt, w którym planowano zbadać wszystkie artefakty i anomalie w Zonie. Początkowo. Później cały projekt zmienił się w coś znacznie większego i jego nazwę znali nieliczni. Jak było teraz?
Aleksiej westchnął, przechodząc obok gałęzi wysokiego drzewa, na którym pojawiały się pierwsze listki spóźnionej wiosny. Młodzieniec spojrzał przed siebie i zmrużył oczy, próbując wypatrzeć coś podejrzanego w okolicy. Nic z tych rzeczy. Jak nigdy było cicho i spokojnie. Nawet nadal świeciło słońce i nie zanosiło się na deszcz.
Może Zona faktycznie się do niego uśmiechnęła.
Wziął głęboki oddech i zatrzymał się na chwilę przy budce po starym przystanku autobusowym. Ktoś już dawno pozbawił ławkę desek i zostawił jedynie pordzewiałe pręty, a przy nich parę potłuczonych butelek po alkoholu. Aleksiej wyciągnął podręczną lornetkę i z jej pomocą spojrzał przed siebie. Nic podejrzanego nie czaiło się przy wejściu na teren zaliczany już do okolic Martwego Miasta. Wystarczyło przejść obok przewalonej ciężarówki i zrujnowanego budynku, a dalej...
Sam nie wiedział, co będzie dalej.
Młodzieniec westchnął i ruszył przed siebie, niezbyt zachęcony pozornym bezpieczeństwem. Nie lubił, gdy było za spokojnie. Z własnego doświadczenia wiedział, że to zwiastuje tylko kłopoty. A kłopotów już miał zdecydowanie za dużo i nie chciał kolejnych.
Słaby zachodni wiatr poruszył nędznymi pędami trawy zniszczonej kiedyś przez wysokie promieniowanie radioaktywne. Nawet po tylu latach nie zregenerowała się wystarczająco i dalej była wątła, poszarzała. Zona uśmierciła w sobie wiele przyrodniczego piękna. Aleksiej kopnął mały kamień, który przez parę sekund leciał tuż nad asfaltem, by potem kilka razy odbić się i zniknąć gdzieś w przerzedzonych gałązkach krzewu. Młodzieniec nałożył kaptur i dopiął kurtkę, gdy chłodny powiew powietrza nieprzyjemnie połaskotał go pod ubraniem. Przesunął karabin na plecy i schował dłonie w kieszeniach, próbując je trochę rozgrzać. Powoli zbliżał się do stojącej paręset metrów dalej pordzewiałej szoferki.
Coś w oddali zawyło i Aleksiej na chwilę obrócił głowę w lewą stronę. Parę mutantów przypominających pozbawione owłosienia dziki właśnie uciekało przed zgrają zdziczałych psów wodzonych przez większego krewniaka, którego najwyraźniej nie oszczędziło promieniowanie. Nibypies, stwierdził od razu szatyn i wyciągnąwszy dłoń z kieszeni, chwycił za kolbę pistoletu, ale niemal od razu ją puścił. Nie było sensu angażować się w ewentualną walkę; zwierzęta pobiegły w zupełnie innym kierunku. A przy zachodnim kierunku wiatru nie powinny wyczuć zapachu człowieka.
Dalej kroczył, mając się na wszelki wypadek na baczności. Podszedł do szoferki i wyciągnął żółty licznik Geigera, którego czarna wskazówka powoli przesuwała się w stronę coraz wyższych wartości. Na wszelki wypadek młodzieniec odsunął się, nie chcąc mieć bliskiego kontaktu z wysoce napromieniowanym autem. Co ciekawe – gdy już stał przy drzwiach naczepy, radioaktywność spadła prawie do zera. Zaintrygowany otworzył metalowe wejście i wsunął się do środka, zapalając podręczną latarkę. Poświecił po ogołoconym wnętrzu i wzruszył ramionami. Zeskoczył szybko z naczepy i poszedł dalej, nadal trzymając dozymetr w lewej dłoni. Poziom radioaktywności wynosił niewiele więcej niż w innych obszarach Zony, więc Aleksiej tym bardziej zdziwił się, że nikt nie zapuszczał się w te rejony.
Ukucnął przy grubym pnie nagiego drzewa złamanego w połowie i wychylił głowę, przyglądając się budynkowi pozbawionemu dachu. Ściany zachowały się w dobrym porządku, w większości okien nie brakowało także szyb. Zero podejrzanego światła, żadnych ruchów. Na wszelki wypadek Aleksiej zerknął przez lornetkę. Czysto. Mógł ruszać dalej bez obawy, że coś – lub ktoś – zajdzie go od tyłu i zabije.
Ten pozorny spokój powinien zaniepokoić każdego normalnego człowieka, ale to miejsce było po prostu pozbawione życia, tak jak i inne tereny Zony. Tutaj nie było ćwierkających rankiem ptaków, nocami nie gryzły komary, rzadko nawet trafiała się jakaś zabłąkana mucha, kończąca żałosny żywot w talerzu z mętną zupą. Aleksiejowi przystało już żyć w zmienionym świecie, w świecie, gdzie codziennością było oglądanie walczących mutantów, gdzie niebezpieczeństwo było czymś zupełnie naturalnym i gdzie każdy bytował ze świadomością, że jeszcze dziś może umrzeć.
Dopiero po około godzinie żmudnej wędrówki zauważył, że rejon zaliczany pod obszar Martwego Miasta różni się od innych miejsc w Zonie.
Przede wszystkim spostrzegł, że tutaj nie wschodziła szarozielona trawa, a każde drzewo było nagie, bez kory, pozbawione liści i wiosennych pędów. Pogoda też zaczęła się zmieniać – na wcześniej czystym niebie pojawiało się coraz więcej ponurych chmur zapowiadających deszcz. Aleksiej oddychał z trudem, czując duszącą wilgoć w powietrzu.
Stało się coś jeszcze. Jak nigdy w życiu, mocno zaczęła go boleć głowa. Nie miał w zwyczaju brać z tak błahych powodów tabletek przeciwbólowych – nie pamiętał, czy chociaż raz miał w życiu migrenę – ale dzisiaj musiał je zażyć. Co najdziwniejsze – nie pomogły. Pulsujący ból promieniował w każdym kierunku.
W oddali zagrzmiało i zaczęło mżyć. Młodzieniec zmrużył oczy, czując drobinki muskające pobladłą twarz. Nie minęło dużo czasu, gdy mżawka zmieniła się w zwykły deszcz, aż w końcu w ulewę.
Na niebie błysnęło i rozległ się kolejny grzmot, a Aleksiej pobiegł w stronę opuszczonego budynku na uboczu, gdzie kiedyś zapewne znajdowało się niewielkie gospodarstwo. Szatyn minął gnijący płot pokryty burym porostem i przebiegł przez otwartą furtkę, w której brakowało jednego zawiasu. Po kilku sekundach stał już pod drewnianym dachem z resztkami przypalonej strzechy. Sosnowe drzwi były tylko przymknięte, a okno po prawej stronie młodzieńca otwarte. Szatyn oparł się o ścianę i zsunął kałasznikow z pleców, odblokowując go. Musiał być ostrożny i nie strzelać na marne – nie miał za dużo zapasowej amunicji. Uniósł lufę ku górze, ukucnął przy drzwiach i przez chwilę nasłuchiwał. Zerknął w PDA. Nikogo nie było w pobliżu.
No, przynajmniej teoretycznie.
Ostrożnie otworzył drzwi, starając się nie wychylać. Jak na złość nienaoliwione zawiasy skrzypnęły głośno, zdradzając obecność młodzieńca.
– Heinrich? – usłyszał czyjś głos.
Poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła i zastygł w miejscu, wstrzymując oddech.
– Was ist passiert, Siewa? – spytał inny głos z twardym akcentem.
Szatyn zmarszczył brwi. Niemiec?
– Chyba coś słyszałem – odparł tamten po rosyjsku.
– Ja, ja, ich auch. Komm doch mit.
Aleksiej ostrożnie cofnął się parę kroków, słysząc nadchodzących mężczyzn. Jasna cholera, co powinien teraz zrobić?!
Wycelował w stronę drzwi na wysokości swojej klatki piersiowej.
– Nie wychodźcie! – krzyknął po rosyjsku, próbując zachować resztki pewności siebie i nie dać po sobie poznać, że się boi. – Bo jak Zonę kocham, wszystkich wystrzelam!
Skrzywił się, zdając sobie sprawę, jak żałośnie to zabrzmiało.
Mężczyźni zaśmiali się szczerze ubawieni.
– Siewa, ludź to – powiedział po rosyjsku Niemiec. – Po co człowieka straszysz.
– Ej, młody – odezwał się mężczyzna zwany Siewą. – Z wojska jesteś?
– Samotnik – odkrzyknął Aleksiej, nie opuszczając broni.
– Swój – z trudem usłyszał ciche mruknięcie. – Właź, bo zmokniesz!
Młodzieniec jednak się nie ruszył.
– Schneller, schneller! – krzyknął ponaglającym głosem Niemiec.
Bynajmniej nie zachęcił tym Aleksieja do podejścia. Te słowa nie brzmiały zbyt przyjacielsko.
Usłyszał westchnięcie i wysoki mężczyzna z jasnymi włosami wyszedł z domu, opierając się prawą ręką o sosnowe drzwi z odpadającą białą farbą. W lewej dłoni trzymał nowszy typ kałasznikowa ze składaną kolbą.
– Właź – mruknął Niemiec znużonym tonem, marszcząc cienkie brwi. – Chyba nie zamierzasz moknąć, was?
– Kim jesteście? – spytał Aleksiej, odrobinę opuszczając broń.
– Siewa! – Niemiec obrócił głowę, krzycząc za siebie. – Komm hier! Lepiej znasz russisch.
Usłyszał jedynie ponure westchnięcie.
– Wejdźcie do środka i wszystko mu wyjaśnię – odkrzyknął tylko znudzonym głosem.
Niemiec wszedł do środka, a za nim ruszył niepewnym krokiem szatyn, cały czas mając się na baczności. Nerwowo rozejrzał się po zamroczonym pomieszczeniu, a po chwili skierował się ku niszczejącej framudze po drzwiach, gdzie z sąsiedniego pokoju dobywało się słabe światło latarek.
Szczupły stalker zwany Siewą siedział z wyprostowanymi nogami na zakurzonej kanapie i pił coś z ciemniej puszki z kolorowymi napisami. Zmierzył wzrokiem Aleksieja i prawie niezauważalnie zmarszczył czoło.
– Siadaj – rzucił krótko, nonszalanckim ruchem wskazując miejsce obok siebie. Odłożył napój izotoniczny na drewnianą komodę pozbawioną szuflad. – I na litość boską, opuść pukawkę! Jakbyśmy chcieli cię zabić, to już dawno byś wąchał kwiatki od spodu.
Aleksiej zablokował karabin i usiadł na sofie, kładąc broń obok siebie. Uścisnął krótko wyciągniętą dłoń około czterdziestoletniego mężczyzny.
– Nazywam się Siewa, a ten, który gadał ci po niemiecku, to Heinrich. Jesteśmy przewodnikami.
Młodzieniec zmarszczył brwi i spojrzał na nich obu.
– Przewodnikami?
– No, doprowadzamy stalkerów do centrum Martwego Miasta i tak dalej, i tak dalej. W sumie nawet nie bierzemy za to opłaty, bo i tak nie mamy nic lepszego do roboty.
– Ja – mruknął Niemiec i opadł na bujany fotel, który zaskrzypiał tępo.
– Przestań szwabować i gadaj po normalnemu, bo chłopak cię nie rozumie – skarcił go Siewa, kładąc z cichym klaśnięciem dłonie na udach. Odgarnął przydługie włosy z twarzy, skrzyżował nogi i splótł ręce na klatce piersiowej.
– Marudny jesteś – burknął ten, kręcąc blond czupryną.
Aleksiej przeniósł wzrok na latarki leżące po przeciwnych stronach, które nikłym światłem rozjaśniały całe pomieszczenie. Na pokrytych tapetą ścianach znajdowały się ciemne nacieki powstałe podczas lat nieużytku. W kątach, zwłaszcza pod sufitem, mnożył się jakiś zielony grzyb, a z głębi domu wydobywał się zapach stęchlizny. Na zewnątrz krople deszczu nadal miarowo stukały w dach, a niebo jeszcze pomrukiwało groźnie.
– Ja to w sumie bym się czegoś napił... – mruknął przeciągle Niemiec, patrząc na swoje ręce. Westchnął cicho i przeniósł wzrok na jasnoniebieski sufit pożerany przez grzyb.
– Pada deszcz, więc weź sobie kubek i postój trochę, aż ci nakapie wystarczająco – odparł Siewa, przenosząc wzrok na Aleksieja.
Heinrich jęknął żałośnie.
– Ja rozumiem, że wam tu w Czarnobylu wybuchła elektrownia i w ogóle, Zona i te sprawy, ale promieniowanie nie zmieniło deszczu w wódkę – powiedział wyraźnie zawiedziony i skrzywił się.
Siewa uśmiechnął się przyjacielsko do Aleksieja.
– Jak skończy padać, to zaprowadzimy cię do Martwego Miasta – oznajmił cicho, przenosząc wzrok na Heinricha, który właśnie nucił coś pod nosem.
– Skąd wiesz, że...
– Że chcesz tam iść? – przerwał mu i parsknął śmiechem. – A niby po co innego miałbyś udawać się w tę stronę? Do Jantaru prowadzi bezpieczniejsza droga, więc podejrzewam, że czegoś tutaj szukasz. Zresztą jak każdy, komu przewodzimy.
Aleksiej milczał, spoglądając na stojący pośrodku pokoju stół z przyciętą drewnianą nogą. Na gładkim blacie leżał haftowany obrus i zgnieciona puszka po jakimś napoju, na której odbijało się światło latarek.
Młodzieniec odnosił wrażenie, że wszystko, co go otaczało, było nie do końca naturalne. Tylko dlaczego?
Nie wiedział. Nawet nie mógł się zbytnio skupić. Wiedział tylko jedno – cholernie bolała go głowa, zupełnie jakby dostały się do niej obślizgłe pluskwy i wyżerały mózg od środka. Przez to odnosił wrażenie, że jest pogrążony w śnie i to, co widzi, nie było prawdziwe. Rozdwojenie jaźni.
_____
Tłumaczenie:
Was ist passiert, Siewa? - Co się dzieje, Siewa?
– Ja, ja, ich auch. Komm doch mit. - Tak, tak, ja też. Chodź ze mną.
Schneller - szybciej
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top