14. Gra skończona, cz. III
Kosa nie sądził, żeby te trzy dni wypoczynku mu pomogły. Od początku uważał, że to strata czasu, ale dla własnego spokoju postanowił poczekać. Te siedemdziesiąt dwie godziny niewiele by zmieniły. I choć w głębi duszy liczył, że być może odpoczynek odrobinę mu pomoże, zawiódł się. Nie potrafił usnąć z własnej woli, nawet gdy zmęczenie zdawało się przerastać wytrzymałość organizmu. Ten uparcie podsyłał najstraszniejsze obrazy, gdy Kosa tylko zamykał oczy, dlatego wolał tego nie robić. Naprawdę cieszył się ze wszystkich chwili, gdy zmęczenie sięgało zenitu i zasypiał na stojąco lub tracił przytomność – chociaż to pozwalało oderwać się od rzeczywistości i w spokoju odetchnąć. Gdy odzyskiwał świadomość, niczego nie pamiętał i to jego zdaniem było piękne. Zdecydowanie lepsze od koszmarów, które nawiedzały go, gdy jakimś cudem zdołał usnąć.
Szatyn przełknął parę tabletek psychotropowych i przepił chłodną herbatą. Potrząsnął głową, by ocucić otumaniony zmęczeniem umysł i skończył wiązać sznurówki wojskowych traperów. Wstał i nagle zachwiał się, mając wrażenie, że mdleje. W ostatniej chwili chwycił się drewnianego stolika i wziął kilka głębokich oddechów, próbując się uspokoić. Zaklął cicho, czekając, aż widziany obraz odzyska normalną ostrość. Zaczął chodzić w kółko po małym pomieszczeniu, by krążąca w organizmie krew została szybciej zaopatrywana w tlen i zmuszała zmęczony mózg do pracy.
Robienie czegokolwiek było lepsze niż nicnierobienie. Przynajmniej wtedy Kosa trzymał się na nogach i jakoś żył, chociaż nie mógł się na niczym skupić. Najgorzej było gdzieś stanąć albo usiąść – wtedy widziany obraz od razu zaczynał się rozmazywać, głowa mimowolnie chwiać i pojawiały się przypływy ogromnej senności. Szatyn wtedy cały czas powtarzał sobie, że nie może usnąć – i nie usypiał. Bał się jednak, ile jeszcze będzie mógł wytrzymać przy tej metodzie. Dzień, może dwa? Organizm nie był nieśmiertelny. Kosa zdawał sobie sprawę, że niszczy sam siebie, ale nie widział sposobu, by temu przeciwdziałać.
Drążącą dłonią chwycił zmodernizowany automat Kałasznikowa, podarowany mu przez Majstra i znowu potrząsnął głową, ziewając potężnie. Broń rozmazywała mu się przed oczami i chwiała, ale Kosa miał nadzieję, że będzie na tyle przytomny, by nie zrobić czegoś głupiego z karabinem.
Dopił resztę mętnej herbaty i odłożył brudną szklankę na szorstki blat stolika. Szatynowi pomimo grubej warstwy odzienia było cholernie zimno. Czuł delikatnie przyspieszoną akcję serca i czasem odnosił wrażenie, że pulsowało nierytmicznie.
Poprawił kamizelkę kuloodporną i przesunął pas od karabinku Kałasznikowa, by nie mieć broni tuż przed sobą. Wolał nie trzymać palca w okolicach spustu. Rozejrzał się po raz ostatni po opustoszałym pomieszczeniu ze stolikiem i kilkoma materacami, po czym wyszedł po schodach na zewnątrz.
Chłodny, dżdżysty poranek. Szare chmury na nieboskłonie skutecznie blokowały widok wędrówki słońca. Wokół unosiła się rzadka mgła, opuszczająca już nocną wartę i udająca się na dzienny spoczynek. Wilgotne, ciężkie powietrze. Wyglądało na to, że przez cały dzień będzie padać, ale z nieba nadal nie spadła choćby jedna kropla wody. Chłodny powiew wschodniego wiatru połaskotał po bladych policzkach i wtargnął pod kamizelkę, wywołując dreszcze na całym ciele. Kosa drgnął i wsunął dłonie do głębokich kieszeni wojskowych spodni.
Ogarnął niezbyt przytomnym wzrokiem półnagie gałęzie wysokich drzew, które zapewne kilkanaście lat temu dostojnie rzucały potężne cienie na ziemię, latem bohatersko chroniąc trawę przed wysuszeniem. Dziś, w połowie pozbawione kory i spróchniałe, nie budziły zachwytu, tylko litość. Zamiast prężyć się dumnie – chyliły korony i nie chciały zwracać na siebie uwagi. Jednej z nagich gałęzi trzymało się kilka czarnych wron, pogrążonych w porannej rozmowie. Nagle wiatr powiał mocniej i wszystkie ptaki zerwały się jak oparzone, by odlecieć gdzieś nad Szary Las.
Przygnębiający obraz Zony. Wiosenna codzienność. A zdawałoby się, że to już kwiecień, że drzewa powinny być bujnie obrośnięte liśćmi o różnych odcieniach zieleni. Najwyraźniej tutaj natura rządziła się innymi prawami.
Kosa westchnął cicho i przeniósł wzrok na połamany parkan pokryty zielonym meszkiem. Ruszył w stronę napiętnowanej czasem furtki, która była wyłamana z jednego zawiasu i tańczyła w rytmie wiatru, wyśpiewując fałszujące skrzypnięcia. Szatyn przeszedł przez nią, uważając, by nie zgrzytnęła ostrzegawczo przy przesunięciu i odetchnął z cichą ulgą, gdy udało mu się przejść bez większego hałasu. Nie lubił zwracać na siebie uwagi, chociaż wątpił, by ktoś o tej godzinie specjalnie kwapił się przyglądać jego poczynaniom. Chyba tylko upierdliwi wartownicy, którzy już dawno powinni przysypiać pod koniec swojej zmiany. Albo leżeć odurzeni alkoholem, pomyślał, idąc gruntową drogą z przebijającymi się źdźbłami trawy. Z głębi wioski Kosa jeszcze słyszał cichy śmiech paru stalkerów i dziwił się, że nawet grubo po czwartej rano mają dość sił, by opowiadać sobie anegdoty. Z każdym krokiem głosy cichły i na obrzeżach wioski były już prawie niedosłyszalne.
Pobieżnie powiódł wzrokiem po prymitywnych krzyżach powbijanych w ziemię. Przy większości z nich znajdowała się tabliczka z wygrawerowanymi danymi osobowymi i datą śmierci. Ponadto przy niektórych ktoś dołożył starą maskę przeciwgazową czy bukłak po wodzie – zapewne przedmioty dawniej należące do zmarłych.
Spojrzał na kilka postaci stojących ponad sto pięćdziesiąt metrów od niego. Jedna z nich zauważyła, że obrócił się w ich stronę i machnęła zachęcająco ręką. Kosa uniósł swoją w geście zrozumienia i powitania, po czym leniwym krokiem udał się w ich kierunku. Nie miał dość sił, by wykrzesać z siebie więcej energii. Cały czas odnosił wrażenie, że traci grunt pod stopami i czuł, że się chwieje. Nie chcąc o tym myśleć, przeniósł wzrok na groby poległych stalkerów. Jeszcze kilka kroków i dojdzie do ostatniej kolumny.
Nagle się zatrzymał. Nie wiedział, co kazało mu to zrobić, ale zrobił to. Zbliżył się do najbliższego krzyża, który wyglądał na wbitego całkiem niedawno. Jeszcze drewniane deski były całkiem jasne, a wygrawerowany napis nie został wygładzony przez deszcz.
Zmarszczył brwi i podszedł krok bliżej. Spojrzał na tabliczkę i zmrużył oczy, odczytując napis.
Aleksiej Łukasiewicz. Marzec 2011.
Kreska pomiędzy brwiami pogłębiła się. To imię i nazwisko brzmiało bardzo znajomo. Gdzie już je słyszał...?
W końcu potrząsnął głową, wyrywając się z zamyślenia. Nie mógł kazać czekać swoim nowym towarzyszom broni.
Oderwał się od patrzenia na groby poległych i zamyślony zbliżył się do stojącej grupki mężczyzn. Stali już na obrzeżach wioski, przy jednym z ostatnich domów wysuniętych najbardziej na północny wschód. Kosa przemknął zmęczonym wzrokiem po uśmiechniętej twarzy Maryśka i studiującego mapę Burżuja, po czym zerknął w stronę opierającej się o parkan postaci. Sasza wymienił z nim krótkie spojrzenie i w milczeniu zapalił kolejnego papierosa, składając ręce na klatce piersiowej i krzyżując nogi. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
Ktoś westchnął blisko szatyna.
– Nie powinieneś już wyruszać – mruknął Matwiej, spoglądając krytycznie na Kosę. – Wyglądasz jak dziecko wychudzonych psów i zombi. Bez urazy.
Szatyn tylko skinął głową i spojrzał na mężczyznę koło pięćdziesiątego roku życia, który trzymał karabin Burżuja i przyglądał mu się z zaciekawieniem godnym prawdziwego pasjonata.
– Kto ci ulepszał sprzęt, Burżuju? – rzucił pytanie do Rosjanina przeglądającego mapę. – Przyznaj się, muszę wiedzieć, kto mi robi tak dobrą konkurencję.
– Sam robiłem – odparł tamten, nie przerywając wykonywanej czynności. – Z drobną pomocą technika z Wolności – dodał po chwili.
– Mówisz o Wujku Jarze? – spytał Majster i parsknął śmiechem. – Ach, ten stary drań! Jeszcze nie myśli o emeryturze!?
Kosa przeniósł wzrok na Szary Las, który piętrzył się kilkanaście metrów od niego. Nawet stąd czuł jego specyficzną atmosferę. Unoszące się w powietrzu napięcie, pilnie strzeżona tajemnica, krew wszystkich śmiałków, którzy odważyli się tam wkroczyć...
Westchnął w myślach. Nawet to było mu bardzo znajome. Tym razem nie czuł rosnącego ziarna strachu w sercu, ale nagłe odżycie starej rośliny, która już prawie zginęła, pozbawiona dostępu do wody. Teraz jak po nawozach błyskawicznie odzyskiwała siły i stawała się jeszcze mocniejsza niż kiedyś.
Nie potrafił powstrzymać wzdrygnięcia. Wiedział, że musi prędzej czym później tam iść, ale wtem zapragnął odwlec tę decyzję. Oddalić od siebie, nie budzić niepokoju w sercu. Nie przeżywać tego, co wcześniej.
Mimo że wszystko, czego doznawał, wydawało mu się niezwykle znajome i bliskie, wyczuł coś, co było inne. Wyróżniało się spośród reszty i delikatnie zmieniało całokształt. Kosa jednak nie potrafił opisać, co to było.
– Gotowi? – spytał z szerokim uśmiechem Marysiek, obdarowując pogodnym spojrzeniem Burżuja i Kosę. Przeciągnął się i pogładził matową lufę karabinu szturmowego.
Rosjanin złożył mapę i włożył ją do małego chlebaka, po czym splunął siarczyście na ziemię, kaszląc.
– Mniej więcej wiem, jak powinniśmy iść – oznajmił, odbierając od Majstra swój karabin. Przeniósł wzrok na Szary Las. – Jak nie zabłądzimy, to przeżyjemy.
Marysiek wydawał się nie przyjmować żadnych niepowodzeń. Był uważany za z natury niepoprawnego optymistę i potrafił zachować dobry humor nawet w najgorszych sytuacjach. Może właśnie za to wielu stalkerów ceniło sobie spędzanie z nim czasu na choćby krótkiej pogawędce. Marysiek posiadał niesamowitą zdolność jednania sobie ludzi i przelewania na nich pozytywnych emocji. Z szerokim uśmiechem na twarzy i wysoko uniesioną głową pogrążoną we własnych marzeniach, wyglądał na kilka lat młodszego niż był w rzeczywistości. Tak naprawdę już dawno skończył trzydziestkę, a i tak uważano go za młodzieniaszka po dwudziestce. Prawdziwy lekkoduch.
Stalker przejechał dłonią po słomianych włosach, zmuszając kilkucentymetrowe kosmyki do stania na baczność i z ironicznie łobuzerskim uśmiechem oświadczył:
– Gdyby w Zonie były kobiety, już wszystkie byłyby moje!
Po czym zaprezentował idealnie proste zęby, nieco pożółkłe od rzadkiego mycia i okazjonalnego palenia eksperymentalnych mieszanek skrętów.
Burżuj spojrzał na niego z politowaniem, unosząc brew:
– Kobiet może nie ma, ale zawsze pozostaje Tolik – odparł i obydwaj parsknęli szczerym śmiechem. Pomimo odmiennego charakteru Kosa zauważył, że rozumieli się prawie bez słów.
– Albo snorki!
– Snorki? – Burżuj zmrużył oczy i uniósł jeszcze wyżej brwi, uśmiechając się szerzej. – No, Marysiek, tego o was nie wiedziałem!
Ten w odpowiedzi tylko się roześmiał.
– No chodź tu, młody – mruknął Majster, machając ręką do Kosy. – Pokaż no mi się.
Potarł się po długiej brodzie poprzycinanej niesymetrycznie i zmarszczył brwi, przyglądając się założonemu przez młodzieńca pancerzowi. Poprawił co niektóre elementy i przechylił głowę, zaglądając do paru kieszeni.
– Chyba jest w porządku – mruknął pod nosem, po czym pokiwał głową i klepnął lekko Kosę w ramię. – No, ale przyznam szczerze, podejrzewałem, że będziesz na tyle nieprzytomny, by założyć coś źle.
Młodzieniec uśmiechnął się krzywo i ziewnął, czując nagły przypływ senności. Tylko nie teraz, pomyślał ponuro, spoglądając na rozmazującą się przed oczami ziemię. Jak przyjemnie byłoby się gdzieś położyć i usnąć...
Nagle poczuł, że zaczyna tracić równowagę. Wtem ktoś mocno złapał go za ramię i potrząsnął, mówiąc:
– Kosa, ocknij się!
Młodzieniec zamrugał kilka razy oczami i przeniósł ciężkie spojrzenie na Matwieja, który był wyraźnie zaniepokojony.
– Spałeś coś w ostatnim czasie?
– Sporo – skłamał i zauważył w zielonych oczach mężczyzny, że ten mu nie wierzy. Westchnął ciężko. – Dobrze, prawie nie spałem.
Medyk pokręcił głową, wzdychając.
– Tak myślałem. Wykańczasz sam siebie. – Wsunął dłoń do podręcznego chlebaka i zaczął czegoś szukać zawzięcie.
– Nie rozumiesz, ja nie potrafię...
– Rozumiem cię, Kosa, ale ty już sam sobie zaczynasz wmawiać, że nie możesz usnąć. To się zmienia w swego rodzaju paranoję: najpierw nie możesz spać, potem myślisz o tym, że nie potrafisz tego zrobić, skutkiem czego naprawdę nie jesteś w stanie usnąć – przerwał mu, wyciągając niewielkie pudełko z oliwkowego chlebaka. Podał je szatynowi. – Weź to. Leki nasenne. Nie zażywaj często, bo przyzwyczaisz organizm i później będziesz miał problemy.
Młodzieniec podziękował cicho i kiwnął głową w zrozumieniu. Odnosił wrażenie, że jednak będzie musiał zażywać je codziennie. I niech emisja trafi wszystkie efekty uboczne.
– Ruszajmy – oświadczył Marysiek, sprawdziwszy po raz ostatni założony sprzęt.
Jego mundur kamuflujący był złożony z różnych głębokich odcieni zieleni i szarości, jakby w sam raz przystosowany do pracy w zaciemnionych lasach i wśród krzewów. Na to włożył solidną kamizelkę taktyczną w podobnych barwach i wzorze, a biodra przepasał parcianym pasem, przy którym znajdowała się kabura do podręcznego pistoletu, pokrowiec na składaną saperkę i parę ładownic mieszczących po dwa magazynki naboi. Kosa nie miał pojęcia, na co Maryśkowi było potrzebne aż tyle amunicji, ale nie zastanawiał się nad tym długo, tylko przeniósł wzrok na Burżuja. Tymczasem zniecierpliwiony zwłoką Marysiek podrzucił kilka razy maskę przeciwgazową w powietrzu i czekał na swoich towarzyszy.
Rosjanin nie preferował tak ciężkiego sprzętu jak jasnowłosy. Nie nosił aż tyle ładownic na naboje, a jego kamizelka taktyczna wyglądała na lżejszą, ale równie wytrzymałą. Ze skórzanej kabury wystawała kolba matowego pistoletu, a parciany pas luźno obejmował ciało. Mężczyzna narzucił niewielki plecak typu kostka na plecy i z uśmiechem chwycił karabin automatyczny, który był dostosowany również do strzelania z większych odległości. Szatynowi wydawało się, że zawierał pewne elementy, które można było spotkać tylko w broni snajperskiej, ale nie był tego pewien, gdyż nigdy nie zajmował się modyfikacją sprzętu. Zostawiał robotę profesjonalistom.
– Gotowy – mruknął Burżuj, wymieniając spokojne spojrzenie z Maryśkiem.
Ten skinął głową, przenosząc wzrok na Kosę i unosząc pytająco brwi. Szatyn niepewnie ścisnął lufę karabinu eksperymentalnie modyfikowanego przez Majstra, czując wewnętrzne napięcie. I gdy już chciał potwierdzić gotowość, powiedział:
– Dajcie mi jeszcze parę minut.
Marysiek skinął głową w zgodzie i wyciągnął cienkiego papierosa.
– Zmieniacie preferencje? – spytał Burżuj, a mężczyzna machnął lekceważąco dłonią.
– Mój towar nie nadaje się do brania przed misjami, więc deser będzie musiał poczekać.
Kosa tymczasem opuścił lufę zabezpieczonego karabinu Kałasznikowa i podszedł do Saszy, który już wyciągał kolejnego papierosa. Przeniósł wzrok na idącego szatyna i przyjął to bez reakcji. Nie wyglądał na zbyt chętnego do rozmowy.
– Czego chcesz? – spytał beznamiętnie długowłosy blondyn, rzucając mu obojętne spojrzenie i zaciskając zęby na papierosie, który pod wpływem działającej siły uniósł się o parę centymetrów.
Kosa zatrzymał się ze dwa metry od niego, by móc mówić na tyle cicho, aby pozostali nie mogli go usłyszeć. Westchnął w myślach, nie wiedząc, od czego powinien zacząć. Zmarszczył w zamyśleniu brwi i rzekł:
– Jeśli naprawdę kiedyś byłem inny, to przepraszam. – Zamilknął na chwilę, a zmarszczka pomiędzy brwiami pogłębiła się. – Może masz rację. Może... może kiedyś byłem kimś innym. Nie oczekuję, że mnie zrozumiesz, Sasza. Nawet nie musisz próbować. Ja już nic nie wiem. Niczego nie jestem pewien. Mało co pamiętam. W ostatnim czasie może naprawdę nagadałem ci wielu bzdur. Wybacz mi, jeśli tak było.
Blondyn mierzył go wzrokiem w milczeniu, a po chwili wyciągnął papierosa z ust i wypuścił gęsty dymek o duszącym zapachu.
– Jasne – odparł niewzruszony, nadal pogrążony we własnych myślach. – Zamierzasz tu kiedyś wrócić?
Kosa odniósł wrażenie, że mężczyźnie bardzo ciężko przychodziły te słowa. Wypowiadał je z wyraźnym trudem i bynajmniej nie było to skutkiem tego, że przez ostatnie parę dni głównie pił alkohol i palił papierosy. Młodzieniec westchnął.
– Nie wiem – odparł szczerze. – Nie mam pojęcia, co mnie tam czeka.
Sasza kiwnął głową i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale jakby w ostatniej chwili się rozmyślił i nie wydobył z siebie żadnego słowa.
– Dobrej Zony – mruknął w końcu na pożegnanie, gdy Kosa chciał już odejść. – Poszedłbym z wami, ale to chyba... to chyba nie jest odpowiedni moment.
Szatyn obrócił się, spoglądając na blondyna.
– Nie, stary, nie mógłbyś ze mną iść – odezwał się cicho. – Obóz ciebie potrzebuje. Musisz pilnować podziemnego laboratorium. To, co w nim siedzi, nie może wydostać się na zewnątrz, a niepożądane osoby nie mogą się tam wejść. To zbyt niebezpieczne. Musisz wszystko trzymać w ryzach i postawić to miejsce na nogi. Kto wie, czy nie będziesz musiał się spodziewać rychłej wizyty kogoś z Prypeci.
Sasza kiwnął głową.
– Wiem – odparł równie cichym głosem. Opuścił poprzednio złożone dłonie wzdłuż ciała. – Ktoś musi zająć się tymi łobuzami i innymi sprawami.
Kosa spróbował się uśmiechnąć, by dodać otuchy blondynowi, ale znowu nie potrafił z siebie wykrzesać choćby iskry pogody ducha.
– Wierzę, że dasz sobie radę, Sasza – rzekł. – Powodzenia.
– Tobie bardziej się przyda.
Wymienili pożegnalny uścisk dłoni i Kosa odwrócił się, by odejść do swoich towarzyszy. Przenosząc wzrok na Szary Las, zatrzymał się, marszcząc brwi. Przed oczami widział nikły cień znajomego stalkera. Jak on się nazywał...?
– Sasza, co się stało z Fiodorem? – spytał niepewnie, obracając się o niewiele ponad dziewięćdziesiąt stopni w stronę blondyna.
Ten przez chwilę wydawał się być zaskoczony pytaniem, ale szybko zdezorientowanie zniknęło z nieogolonej twarzy i mężczyzna skinął głową w zrozumieniu, bardziej do siebie niż do Kosy. Wsunął prawą dłoń do kieszeni w spodniach.
– Nie żyje – odparł, po czym podał szatynowi nieśmiertelnik z wygrawerowanymi danymi osobowymi. – Znalazłem jego ciało kilka dni temu.
Kosa zerknął na chłodny metal i westchnął ciężko. Kolejna ofiara Szarego Lasu. Czy ich czekało to samo?
Wsunął nieśmiertelnik do kieszeni, odwrócił się i bez słowa wrócił do swoich towarzyszy.
– Ty gorszy jesteś od mojej byłej narzeczonej – odezwał się Marysiek, kręcąc głową. – Twoje kilka minut to cały kwadrans!
– Dajcie spokój, Marysiek – mruknął Burżuj, stając w obronie młodzieńca. – Gwarantuję, że ten człowiek jest więcej wart od waszej byłej narzeczonej.
Słomianowłosy mężczyzna uśmiechnął się, ale tym razem w jego oczach pojawiło się ukłucie dawnego żalu i smutku.
– Gdzie Matwiej i Majster? – spytał Kosa, chcąc zmienić temat. Rozejrzał się dookoła.
– Poszli już – odparł Burżuj, wzruszywszy ramionami.
– W takim razie ruszajmy – oznajmił szatyn, kiwając głową, co z aprobatą przyjęli jego nowi towarzysze broni.
Pogodny nastrój prysnął już z pierwszymi krokami w Szarym Lesie. To miejsce miało w sobie coś dziwnego, mrocznego, co rozsiewało strach nawet wśród pozornie odważnych ludzi. Tutaj słowa: „nie boję się" nie potrafiły wydobyć się z gardła, głos stawał się dziwne chrypiący i ciężki. Wysokie drzewa pozbawione kory, suche liście trzaskające pod każdym krokiem, liczne gałązki, które łamał nawet słaby powiew wiatru – to wszystko tylko wzmacniało tajemniczą aurę lasu. Ten zdawał się wysyłać ciche ostrzeżenia, aby nowo przybyli natychmiast opuścili to miejsce, ale trójka stalkerów zdecydowanie to ignorowała. Wcześniej wesoło gawędzili, ale nagle coś odebrało im głos i zamilknęli, co jakiś czas wymieniając ze sobą zaniepokojone spojrzenia. Mimo że panował pozorny spokój, odnosili wrażenie, że stanie się coś złego. Tylko czego mogli się spodziewać?
Kosa pochylił się nisko i przeszedł nad złamanym w połowie drzewie, którego korona ugrzęzła w gęstym błocie. Chwycił się niepewnie wątłej gałęzi. Ta okazała się być spróchniała i pękła z głośnym trzaskiem. Burżuj posłał szatynowi pytające spojrzenie, a ten pokręcił głową.
Starali się trzymać w grupie, ale każdy obserwował konkretną część terenu. Rosjanin, jako bardziej obeznany w okolicy, robił za przewodnika i obserwował wszystko przed sobą, a Kosa z Maryśkiem kontrolowali okolicę, co jakiś czas zerkając za siebie. Wyglądało na to, że było bezpiecznie. Młodzieniec jednak, bazując na dawnych doświadczeniach, z góry nie ufał zdradzieckiemu przeczuciu. Mógł się zdać wyłącznie na intuicję, nie na fałszywe widzimisię.
Wypuścił powoli powietrze i biała chmurka pary zawisła przez sekundę w powietrzu, po czym rozproszyła się wśród gęstniejącego mroku. Im głębiej w las, tym więcej drzew, przypomniał sobie stare powiedzenie. Nie miał się więc co dziwić, że było coraz ciemniej. Tylko dlaczego ten mrok atakował tak szybko? Chociaż minęło może kilkanaście minut, Kosa już czuł się, jakby był w samym środku lasu.
Nagle z głębi dobiegł dziwny ryk. Niski i ponury, ostrzegawczy. Trójka stalkerów na chwilę zatrzymała się, natychmiast odbezpieczając broń i rozglądając się uważnie dookoła. Czujnym wzrokiem przypatrzyli się każdemu centymetrowi kwadratowemu widzianego terenu.
Nic.
Kosa zacisnął zęby. To zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego. Pustka zawsze skrywała tajemnicę.
To miejsce było prawie całkowicie pozbawione życia. Wymarłe drzewa, połamane gałęzie i konary, wyschnięte krzewy i jedynie szarozielone liście, niedbale wyrastające z ciemnobrązowych łodyżek.
Burżuj machnął dłonią, nakazując iść dalej. Kosa rzucił pytające spojrzenie Maryśkowi, a ten tylko skinął głową. Lepiej znał Rosjanina i wiedział, czy można mu ufać.
Szatyn czuł niespokojnie bicie własnego serca. Z trudem przełknął ślinę i co chwilę mimowolnie wstrzymywał oddech, rzucając podejrzliwe spojrzenie w każdą stronę. Najgroźniejsze były mroczne zakamarki. To w nich mogło czaić się największe zło.
Zaklął w myślach. Przydałby się noktowizor.
Przez chwilę chciał zapalić latarkę, ale szybko stwierdził, że to zbyteczne. Było dość jasno, by widzieć teren w promieniu najbliższych kilku metrów. Dodatkowe światło tylko by sprawiło, że w jasnej smudze widziałby więcej, ale tam, gdzie blask by nie sięgał, byłoby jeszcze ciemniej.
Coś z wnętrza lasu znowu ponuro zawyło, tym razem dłużej, głębiej i zdecydowanie ostrzej.
Zatrzymali się na niewielkiej polance i rozejrzeli dookoła. Kosa uważnie przeczesał każdy widziany fragment, mrużąc oczy. Serce biło coraz szybciej, rozprowadzając adrenalinę w krwi. Zdradziecki mózg zdawał się specjalnie podsyłać najgorsze wizje, by zwiększyć odczuwany strach. Szatyn przygryzł dolną wargę. Nie mógł dać się ponieść emocjom.
Gdy już mieli ruszać dalej, Kosa zauważył coś czającego się w mroku. Przez ułamek sekundy myślał, że to był element wyobrażony przez nazbyt podejrzliwy mózg, ale ta myśl zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Z ciemnego zakamarku wyraźnie spoglądały na niego przekrwione ślepia.
Chciał krzyknąć do towarzyszy, by się zatrzymali, ale głos utkwił mu w gardle. Czuł dziwną gulę, której nie potrafił przełknąć. Wiedziony nagłym impulsem posłał krótką serię z kałasznikowa prosto w czerwone ślepia potwora czyhającego w mrokach.
Rozległ się głośny pisk i syknięcie z bólu. Ślepia zamrugały kilkakrotnie i rzuciły rozwścieczone spojrzenie Kosie. Nagle pomnożyły się; teraz nie widział już jednej pary, ale przynajmniej siedem.
Wstrzymał oddech, otwierając szeroko oczy. Jasna cholera, to nie był dobry pomysł, przemknęło mu przez głowę. Natychmiast sięgnął lewą ręką do pasa, by znaleźć granat odłamkowy.
Obrócił minimalnie głowę w stronę towarzyszy i krzyknął:
– Mutanty!
... krzyknął?
Czy ten cichy, słaby głos można było nazwać krzykiem, czy szeptem umierającego starca?
Ku jego zaskoczeniu, Burżuj i Marysiek zatrzymali się i wyprostowali sztywno. Czyżby go usłyszeli? A może sami coś dostrzegli?
Nie odwracali się, lecz stali sztywno jak struna, z lufami karabinów skierowanymi ku ziemi.
Co do...?!
Nagle wokół rozległy się dziwne szepty. Znikąd pojawiły się szelesty i ciche jęki bólu wyschniętych liści, po których ktoś bezczelnie deptał. Czerwone oczy jednocześnie pojawiły się w kilku miejscach, patrząc złowrogo na Kosę. Ślepia pełne żądzy krwi i nienawiści.
Szatyn odruchowo cofnął się kilka kroków, trzęsącymi się dłońmi przymierzając do jednego z mrocznych miejsc i naciskając spust. Karabin tylko zaszczękał głucho, nie posyłając żadnego strzału. Tylko nie teraz, prosił błagalnie w myślach Kosa, spoglądając na kałasznikow. Nie psuj się w tym momencie!
Młodzieniec krzyknął do swoich towarzyszy i znowu głos utkwił mu w gardle. Zdenerwowany ruszył biegiem do mężczyzn, by nimi potrząsnąć i powiedzieć im, co się dzieje, ale nie przybliżał się. Ciągle stał w miejscu.
Co to za pieprzona anomalia?!
Nagle Burżuj i Marysiek odsunęli się od siebie o jakiś metr, bezwładnymi rękoma unosząc karabiny. Powoli obrócili się w stronę Kosy i wtem szatyn zamarł.
Wiotkie, bezwolne ciało, puste spojrzenie i otępiały wyraz twarzy. Już to widział, już to przeżywał. Jego nowi towarzysze w ciągu chwili stali się... zombiakami.
Burżuj zrobił krok do przodu i zatoczył się nagle, ale szybko odzyskał równowagę. Mężczyźni szli do szatyna, machając karabinami w każdą stronę.
Kosa poczuł nagłą suchość w gardle. Czy powinien do nich strzelać? Co to do cholery było? Iluzja? Anomalia? A może... rzeczywistość?
Przypomniał sobie o urządzeniu, które chroniło go przed emisjami psionicznymi. Nagle wytrzeszczył oczy. Jak mógł o tym zapomnieć? Przez nie, w przeciwieństwie do mężczyzn, nie czuł tak mocno wpływu Mózgozwęglacza. To mogło wypalić im mózg i...
Potrząsnął głową. Nie chciał do nich strzelać. Nie wierzył w to, co widział, ale racjonalne myślenie mówiło samo za siebie. Wypranie mózgu przez Zwęglacz było bardzo prawdopodobne. Nie miał pojęcia, jak głęboko weszli w Szary Las. Nie miał pojęcia, co się w nim znajdowało. A do Mózgozwęglacza było całkiem blisko i jego wpływ mógł stwarzać tutaj realne niebezpieczeństwo.
Nie... To nie mogła być prawda!
Co robić, do jasnej cholery?!
_____
Myślałam, żeby to podzielić, ale trochę byłoby to bez sensu... więc macie tutaj jakieś 8 stron ;)
Dziękuję za nominację do "Wattpadowych Oskarów" w kategorii science-fiction od @Black_Hybrid i @Diana-Iosifowna (obstawiam, że Wattpad mnie na tyle nie lubi, że znowu nie będzie widać oznaczeń, więc dodam w komentarzu)
Co do samego DŁ, to do końca sierpnia prawdopodobnie umieszczę wszystkie rozdziały... Jedynym pytaniem jest, co będzie dalej...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top