6. Opuszczone przez Boga, cz. III
Jeszcze tego samego dnia wieczorem Aleksiej pochował ciało ojca. Wbił szpadel znaleziony w jednym z opuszczonych domów w ziemię i otarł spocone czoło, opierając się o drewnianą rękojeść. Siewa przybił krótszą deskę do dłuższej, tworząc prowizoryczny krzyż składany na mogile każdego stalkera i podał ją młodzieńcowi.
– Gdzie teraz się udasz? – odezwał się cicho ciemnowłosy, siedząc po turecku.
– Wrócę do swojej wioski – mruknął beznamiętnie Aleksiej, próbując ignorować otępiający ból w głowie. – A potem... zobaczy się.
– Twój ojciec szukał tutaj wejścia do laboratorium – kontynuował Siewa, wstając i wzdychając ciężko. – Jak widać – nie udało mu się.
– Skąd wiecie, czego szukał? – zdziwił się młodzieniec. – Sam nie byłem pewny, co...
– Mówiliśmy ci – tym razem głos zabrał milczący do tej pory Heinrich. – Jesteśmy przewodnikami.
Odłożył szpadel i przystanął przy najbliższym drzewie, opierając się ręką o szorstką korę. Księżyc już rozpoczął swoją wędrówkę po niebie, obdarzając łaskawym światłem tereny Martwego Miasta.
– Mówił wam coś o tym, co chce zrobić? – spytał i syknął, czując rosnący ból w głowie. Przyłożył dłoń do skroni, przymykając oczy.
Siewa wymienił krótkie spojrzenie z Heinrichem.
– Powiedział, że któregoś dnia do nas przyjdziesz i chciał, żebyśmy zaprowadzili cię do pewnego miejsca, Aleksieju – rzekł Niemiec, twardo akcentując słowa.
Młodzieniec potrząsnął głową.
– Skąd znacie moje imię? – spytał, próbując zachować przytomność umysłu.
Czuł, że znowu działo się coś dziwnego. Podejrzanego. Bo skąd, do cholery, mogli znać jego imię? I jakim cudem znali zamiary jego ojca?
Próbował znaleźć jakąś logiczną odpowiedź na te pytania, ale potworny ból nie chciał na to pozwolić. Aleksiej jeszcze z pół godziny temu połknął parę silnych tabletek, ale nie zadziałały. Widziany obraz znowu zaczął się chwiać i zamazywać.
Siewa tylko uśmiechnął się pogodnie.
– Chodź z nami.
Otępiały ruszył na równi z Heinrichem, kierując się w głąb Martwego Miasta. Minęli zniszczone budynki i drzewa pozbawione liści, spokojnie przeszli obok porzuconych aut, w których ktoś powybijał szyby i pourywał siedzenia. Po drodze nie spotkali nawet jednego chodzącego trupa. Księżyc świecił na tyle jasno, że nie trzeba było używać ani latarki, ani noktowizora, co należało do rzadkości.
Aleksiej przyzwyczajony do życia w ciągłym przekonaniu, że zawsze coś czaiło się w krzakach, powinien czuć się niekomfortowo, idąc po spokojnym terenie. Dziś jednak nie wzbudziło to u niego żadnych podejrzeń, nawet poczuł się lepiej, nie martwiąc się kolejną wymianą strzałów z zombi.
Tylko głowa bolała go coraz mocniej, otępiając umysł. Im bardziej próbował na czymś się skupić, tym szybciej potęgowały się cierpienia. Przeklinając słabość leków i ograniczone dawki, próbował chociaż nie myśleć, co nie było łatwym zadaniem. Gdy jednak oczyszczał swój umysł ze wszystkich pourywanych zdań, pojawiały się w nim ciche rozmowy, szepty, pojękiwania, garści zupełnie niepowiązanych ze sobą i nietworzących sensu słów. Szatyn był pewien tylko jednego – te głosy nie należały do niego.
Wkroczyli na pusty plac, pośrodku którego stał ogromny pomnik, a za nim jakiś budynek z ogromnym napisem, którego Aleksiej nie mógł rozczytać. Zmarszczył z wysiłkiem brwi, próbując skupić wzrok, ale po chwili poddał się pod wpływem nagłego wzrostu bólu.
Nie, zdecydowanie lepiej było nie myśleć.
Siewa rozmawiał o czymś z Heinrichem, ale młodzieniec nawet tego nie mógł już rozszyfrować. Obraz stawał się coraz bardziej chwiejny i rozmazany, a słyszane głosy były stłumione i zlewały się ze sobą. Było coraz gorzej...
Stanęli w końcu przed pomnikiem, a Siewa z uśmiechem na twarzy odwrócił się z Heinrichem w stronę Aleksieja.
– Zaszliśmy – powiedział głośno pogodnym głosem. – To już koniec naszej drogi.
Aleksiej niezbyt przytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła i przeniósł wzrok na wysoki pomnik, mrużąc oczy. Światło księżyca padało na szlachetne oblicze wyprostowanego w dumnej pozycji mężczyzny z wyciągniętą przed sobą prawą dłonią. Młodzieniec przeniósł wzrok na napis pod spodem i zmarszczył brwi, spoglądając całkowicie zdezorientowany na Siewę.
– Przyprowadziliście mnie tutaj, by mi pokazać pomnik Lenina? – spytał ochrypniętym głosem i nagle drgnął, słysząc coś za sobą.
Obrócił się powoli, rozglądając się. Ból stawał się coraz mocniejszy, powoli zdając się osiągać swe apogeum.
– To nie jest zwykły pomnik, Aleksieju – zwrócił mu uwagę jeden z głosów. Siewa? A może Heinrich?
Czy to było takie ważne?
Coś potężnego mignęło między budynkami, szybko zbliżając się do stojącej trójki stalkerów. Zaniepokojony młodzieniec natychmiast odblokował broń, mocno ją chwytając. Zmrużył oczy i nagle bestia z mackami zamiast twarzy zwróciła się w jego stronę. Zanim zdążył nacisnąć spust, dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
Szatyn zaklął i gwałtownie obrócił się w stronę towarzyszy.
– Tutaj są pijawki – poinformował ich zdenerwowanym głosem i nagle otworzył szeroko oczy, patrząc gdzieś za szczupłego mężczyznę. – S... s... sno... orki?!
Siewa wymienił z Heinrichem krótkie, porozumiewawcze spojrzenie. Niemiec skinął głową.
– Zaczęło się – szepnął dość głośno.
– Co się zaczęło?! – krzyknął Aleksiej, puszczając krótką serię w biegnącego potwora. Przypominał chodzącego na klęczkach człowieka z maską przeciwgazową na twarzy.
Bestia rozpłynęła się w powietrzu, nie wydając z siebie żadnego okrzyku.
Mężczyźni westchnęli, uśmiechając się.
– To, co się musiało zacząć – mówił z uśmiechem Siewa (a może Heinrich?). – Mówiliśmy ci. Jesteśmy przewodnikami.
– Prowadzimy stalkerów tutaj, by oddali swe dusze Zonie, a ciało uczynili jednym z jej dzieci.
– Jesteście z Monolitu?!
Zaśmiali się ubawieni.
– Nie jesteśmy jego dziećmi – mówił drugi głos. – Widziałeś, jak wiele tutaj zombie. Czas, byś do nich dołączył. Już za późno, by się ratować. Nie zdołasz tego powstrzymać.
– Nie... – Skierował lufę na klatkę piersiową niższego z mężczyzn. – Nie!
– Aleksieju – rzekł któryś miłym głosem. – Nie możesz nam nic zrobić. My nie jesteśmy prawdziwymi stalkerami. Nie jesteśmy nawet duchami.
– My tak naprawdę nigdy nie istnieliśmy – dokończył drugi.
Nagle obydwaj zaczęli rozpływać się w powietrzu. Młodzieniec w amoku puścił serię pocisków w ich znikające sylwetki.
– Udanych łowów, stalkerze – powiedział idealną polszczyzną drugi mężczyzna, nie szczędząc drwiny. – Podobno Zona ci sprzyja.
Zniknęli.
Aleksiej jeszcze przez długi czas strzelał dookoła siebie, póki nie zbuntował się karabin, zużywszy już wszystkie naboje. Kręcąc głową, młodzieniec cofał się, wpatrując się z przerażeniem w zbliżające się bestie. Pijawki, snorki, nibyolbrzymy, dzikie psy, stada gryzoni...
Nagle potknął się i upadł ciężko na parę schodków.
Miał wrażenie, że zwariował. Jeszcze przed chwilą szedł z dwójką stalkerów, a wokół było czysto...
A może wcale ich tutaj nie było? Może to mu się tylko śniło?
– Ześwirowałem – szepnął do siebie, pragnąc usłyszeć swój głos. – Ześwirowałem...
Spojrzał w gwiazdy ruszające się po niebie i chwiejącym się księżycu. Nie, to niemożliwe, by one...
Zamknął oczy i opuścił bezwładnie głowę na bok.
Jak cudownie było przestać myśleć i pozwolić działać innym głosom...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top