Pociąg widmo
Wszystko co zostało opisane poniżej przyśniło mi się i ten sen nie daje mi spokoju już od dłuższego czasu. Stwierdziłam, że go spiszę i może opublikuję, w końcu mamy w nim Winchesterów i typowy listopadowy klimat. Jestem ciekawa co wy o nim sądzicie i w ogóle jakie jest wasze zdanie na temat snów.
Miłego ;)
To wszystko wydawało się być snem, prawda? Tym właśnie było, tym powinno być...a może jednak nie? Czytała niejeden artykuł o rzeczywistych odczuciach sennych, ludziach budzących się z dziwnymi siniakami, których kilka godzin wcześniej nie mieli, snach tak realnych, że powrót do rzeczywistości, do życia codziennego stawał się wręcz niemożliwy.
Czy tego właśnie doświadczała? Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że po powrocie z pracy wzięła ciepły prysznic i zakopała się pod ulubioną pościelą, a w tym momencie stała pośrodku polany bosymi stopami przemierzając mokrą od deszczu trawę. W oddali jarzył się gęsty, wysoki las, widziała go tylko dzięki lampom ciągnącym się wzdłuż polnej drogi. Płuca bolały ją od zimnego, wręcz mroźnego powietrza, nie mówiąc już o palcach u stóp, przemarzły na kość. Kolejną dziwną rzeczą było to iż nie miała na sobie piżamy, w której się kładła lecz czarne jeansy, gruby sweter i długi płaszcz, nie rozpoznawała ich, nie należały do niej. Starając się nie panikować, choć w tej sytuacji byłoby to zupełnie zrozumiałe, postanowiła kierować się oświetloną dróżką, w końcu dokądś musiała prowadzić. A jeśli nie to zapewne zaraz się obudzi, bo to wszystko tylko bardzo realistyczny sen.
Prawda?
Temperatura stawała się nieznośna, stopy bolały ją od ciągłego tuptania po kamieniach, a droga zdawała się nie mieć końca. Rząd lamp ciągnął się hen daleko, szczypanie nie pomogło w powrocie do ciepłego łóżka. Tupanie i krzyki również, nie słyszała kompletnie nic, nie było wiatru, żadnych zwierząt, gałęzie nie chrupały, drzewa się nie kołysały. Była tylko ona, droga i las po lewej stronie. Zastanawiała się nad jakimś dziwnym, metaforycznym przesłaniem. Może wyobraźnia próbuje jej coś tym powiedzieć? Zapomniała o ważnej rzeczy, miała gdzieś pojechać czy kogoś odwiedzić? Westchnęła zatrzymując się, mając wrażenie, przy tej samej lampie od której rozpoczęła swoją wędrówkę, wszystkie wyglądały identycznie.
Okej, stop. To nie może przecież wiecznie trwać, zapewne minęło dopiero kilka minut, a mózg płata jej figle, bo czas opisałaby prędzej w godzinach niż minutach. Odwróciła się i postanowiła zawrócić, może to zostanie odebrane jako usterka, błąd i za chwilkę się obudzi. Błagała oto w myślach, chciała się tylko stąd wyrwać, nie prosiła o miliony, domek i wakacje na wyspach. No kurde, otwarcie oczu nie powinno być aż tak trudne, podstawowa ludzka czynność.
Powrót kompletnie nic nie dał, zmienił się tylko fakt iż las był teraz po prawej stronie. Traciła zmysły, zaczęła świrować. A może dostała zawału i właśnie leży na stole operacyjnym? Nie obudziła się, ktoś ją znalazł po jakimś czasie i trafiła do szpitala. To by wyjaśniało dlaczego nie może się obudzić i to, że to miejsce, powietrze, ziemia są tak realne. Przypomniała sobie słowa koleżanki z pracy, która gdzieś przeczytała iż w snach trafiamy do miejsc, w których już kiedyś byliśmy.
No cóż, ona tej drogi nie rozpoznawała.
Po jakimś czasie (nie ufała swojemu wewnętrznemu zegarowi) przestała odczuwać chłód. Zmarzła do szpiku kości, receptorom w ciele było już wszystko jedno. Poddały się. Ona (jeszcze) nie zamierzała. Szła dalej, przed siebie, po kamienistej ścieżce. Las wciąż był po prawej stronie. Powieki stawały się coraz cięższe, ale co z tego skoro już kilka razy to czuła i nic się nie zmieniało. Padała ze zmęczenia, chyba nawet mdlała i tak budząc wciąż w tym samym miejscu. Łzy ciurkiem płynęły po jej policzkach, bała się. Oczywiście, że się bała. Utknęła w jakiejś przeklętej pętli czasowej i nie miała pojęcia jak się z niej wyrwać. Myślała o skierowaniu się do lasu, ale tam było cholernie ciemno, była boso i przerażała ją myśl o włóczeniu się pomiędzy drzewami. Kto wie co czaiło się między nimi.
Chociaż z drugiej strony, gdyby coś lub ktoś ją zaatakował, nawet zabił byłaby to spora odmiana. Miała już sny, z których ciężko było jej się obudzić, udawało się zazwyczaj dzięki szokowi. Czegoś się przestraszyła, wskoczyła pod pędzące auto, rzuciła się z budynku; na moment przed zderzeniem z ziemią lub obiektem coś mocno szarpało jej ciałem i budziła się cała spocona z krzykiem, z pościelą na podłodze. Dobra, postanowiła wejść do lasu. Totalnie pokręcone, gdy modlisz się by ktoś się na ciebie rzucił najlepiej ze sztyletem, ale hej, próbowała wszystkiego.
I wtedy właśnie zrozumiała, że mogła tego spróbować na samym początku. Gdy tylko postawiła stopę przed linią pierwszych drzew, nagle jasne, ciepłe światło błysnęło jej po oczach. Zrobiła krok do przodu, odsunęła gałęzie iglaka i szczęka opadła jej z wrażenia. To chyba jakieś jaja były! To nie był las, w sensie tylko pierwsze drzewa wyznaczały granice, za nimi gdy weszła w głąb znajdowała się polana, a na niej coś w rodzaju festynu. Zamrugała. No kurwa chyba by słyszała wcześniej wrzeszczących pijanych ludzi, przeraźliwie głośną orkiestrę, śmiechy i krzyki dzieciaków, śpiewających dorosłych tańczących pośrodku drewnianych syto zastawionych stołów. Odwróciła się, za nią wciąż była ta cholerna ścieżka.
Zorientowała się, że już nie jest boso. Teraz miała na sobie cieplutkie skórzane trapery. Jasna cholera, kiedy i jak? Jak?!
Zrezygnowana opadła na najbliższe wolne miejsce przy stole, częstując się gorącą herbatą. To chyba był poczęstunek dla wszystkich tutaj zebranych, a w sumie nawet gdyby nie był należała jej się chociaż herbata. Trzy łyki i poczuła się zdecydowanie lepiej, o ile w ogóle można było tak mówić w jej sytuacji. Ludzie z szerokimi uśmiechami, czerwonymi policzkami bawili się na całego, skakali, raz w prawo, raz w lewo, wpadali na siebie rechocząc przy tym, miło było na nich patrzeć. Nie często przebywała między ludźmi, wolała swoje mieszkanko i swoje towarzystwo, ale dostrzegała zalety takiej potańcówki.
W pewnym momencie ktoś klepnął ją w ramię.
– No chodź, spóźnimy się.
Nim zdołała cokolwiek powiedzieć, wysoki mężczyzna prowadził ją za rękę lawirując między tańczącymi. Nie miała pojęcia skąd wiedziała jak nazywa się ten facet, raczej nigdy wcześniej go nie spotkała, a jednak. Sam Winchester prowadził ją w niewiadome miejsce. Wyjątkowo się nie bała, dziwne, ale czuła się przy nim bezpiecznie. Był łowcą i ratował ludzi w potrzebie (to też po prostu skądś wiedziała).
– Powinien już tu być, nie spóźniliśmy się.
– Co? Na co się nie spóźniliśmy?
– Na pociąg.
Przyjęcie, zabawę, jak zwał tak zwał zostawili daleko w tyle i jakimś cudem stała właśnie na stacji kolejowej. Wcześniej była noc, na pewno była noc, teraz niebo sugerowało poranek. Mglisty, chłodny, ale jednak poranek. Nie zauważyła wcześniej by niebo choć odrobinę pojaśniało.
Straciła zmysły całkowicie. Dobrze wiedzieć.
Ciężka i masywna lokomotywa pojawiła się na horyzoncie, powoli zbliżając się w ich kierunku. Sam stał wyprostowany nerwowo przebierając nogami. Zapewne było mu zimno, jej płaszcz pomagał, on miał koszulę i cienką kurtkę jeansową. Normalnie pewnie by oto zapytała, w końcu to sen, mogła robić tu teoretycznie wszystko, jednak gardło odmówiło jej posłuszeństwa. Zdążyła zauważyć, że ten sen rządzi się swoimi prawami, nie miała tutaj kontroli.
Gdy pociąg wjeżdżał na stację, przez ułamek sekundy gotowa była skoczyć na tory. W końcu tak zazwyczaj udawało jej się obudzić, byłby to konkretny szok dla ciała, aczkolwiek zrezygnowała. Miała wrażenie, że coś się tu jeszcze wydarzy.
Sam kazał jej wejść do pierwszego przedziału i poczekać w przejściu. Dawno nie widziała tak starego pociągu, podróżowała co nieco po kraju i tylko raz trafiła na taki, klimatyczny w stylu vintage. Z ciekawości zerknęła przez szybę w drzwiach oddzielających miejsca siedzące od korytarza. Sam z kimś rozmawiał, okej, imię tego kogoś też znała. Dean Winchester, blondyn o zielonych oczach, brat Sama. Coś ścisnęło ją w żołądku, dlaczego nie mogła sobie przypomnieć skąd to wszystko wie. Jakby miała to na końcu języka, ale za cholerę nie mogła wyciągnąć. Przerażające uczucie, jedno z najgorszych jakie można doświadczyć. Tak jak deja vu.
Po kilku minutach Sam machnął do niej i opuścił przedział, poszedł w drugą stronę, w głąb pociągu. Z trudem przesunęła drzwiczki, zaskrzypiały. Dean uśmiechnął się, choć nie wyglądał na szczęśliwego. Był bardzo blady, słaby, jakby chory. Posmutniała. Momentalnie łzy zaszkliły się w jej oczach. Nie powinien tak wyglądać, nie powinien tu być, nie powinien być sam.
Nie był sam. Miał swojego anioła stróża. Czekaj...ona też miała. Miała osobę, do której powinna wrócić, o Chryste, zakręciło jej się w głowie. Jak mogła zapomnieć, że nie jest sama?! Nie była, nie była od dawna.
Deja vu, deja vu. Dean jej kogoś przypominał.
– Usiądź.
Tak też zrobiła, sekunda dłużej i padła by na podłogę. Mężczyzna chwycił ją za rękę. Była zimna.
– Chciałem się pożegnać.
– Co? Jak to pożegnać?
– Nie wysiądę na kolejnej stacji.
– Ale ona będzie ostatnia.
– Wiem.
Poczuła dreszcz płynący od stóp do głów. Nie, nie, to niemożliwe. Nie mógł po prostu ich wszystkich zostawić. Dean Winchester nie zasługiwał na to.
– Nie możesz.
– To nie twoja decyzja.
– To przez niego, prawda?
Blondyn rozluźnił mięśnie twarzy, przestał udawać, przestał grać. Oboje znali odpowiedź. I oboje wiedzieli, że gdyby to ona była na jego miejscu, podjęłaby taką samą decyzję. Nie powinna go oceniać, ale chyba ktoś musiał, ktoś musiał go przekonać, że to nie jest wyjście. Czasami trzeba wysiąść w miejscu, w którym się nigdy wcześniej nie było i iść dalej.
Łatwo mówić, prawda? Ona jej nie straciła, on jego tak.
– Jestem zmęczony, pozwól mi odjechać, proszę.
Po raz ostatni spojrzała mu w oczy. Pociąg zwalniał, wjeżdżał na ostatni peron na swojej trasie. Patrzyli na siebie, uśmiechnęła się. Ależ była głupia, źle na to spojrzała. Dean Winchester od dawien dawna miał ustalony cel swojej wędrówki, tam za horyzontem ktoś na niego czekał. Wychodząc przytuliła go mocno, on zacisnął dłonie na jej płaszczu, ciemno-brązowym płaszczu. Tak, to była wskazówka.
Kiedy pociąg zniknął za horyzontem, Sam spojrzał na nią.
– Chciałem go przekonać, wiesz, żeby został, ale z drugiej strony tutaj już dawno umarł. Umarł razem z nim. Pozostało mi tylko wierzyć, że tam dokąd trafił będzie szczęśliwy.
– Na pewno. Wierz mi, czuję to, że są już razem.
– To dobrze, bo na ciebie pora.
Gwizd kolejnego pociągu przeszył powietrze gwałtownie, gwałtowniej niż pociąg Deana. Zerwał się wiatr, to on musiał przyciągnąć mgłę, widoczność była prawie zerowa.
– Chwila co?
Sam chyba coś powiedział, ale nic nie słyszała. Tory zgrzytały i świszczały, lokomotywa pędziła, tylko dlaczego, powinna zwolnić, nie zdąży wyhamować przy takiej prędkości.
– Czas się obudzić.
Sam Winchester popchnął ją, prosto na tory pod pędzący pociąg.
/\/\/\/\/\/\/\
Szok był to niesamowity, coś takiego nie mogło jej nie obudzić. Otworzyła oczy, zerwała się z łóżka głośno dysząc.
– Hej, wszystko w porządku?
Dziewczyna śpiąca obok podniosła głowę. No tak, przecież nie była sama.
– Tak, tak. Śpij dalej, napiję się wody i wracam.
– To dobrze, bo jeszcze przez przynajmniej godzinę nie zamierzam wstawać.
Uśmiechnęła się. W łazience przemyła twarz zimną wodą, umyła zęby, rozczesała włosy. Nie zamierzała opowiadać jej tego co przeżyła, co jej się przyśniło. Nie wiedziała czy w ogóle będzie w stanie ubrać to w słowa. Było to dziwne, realistyczne, w chuj pokręcone i tyle. Za godzinkę wstaną, zrobią sobie śniadanie i pojadą do pracy. Dzień jak co dzień.
Zgasiła światło, wypiła w kuchni dwie szklanki wody i wróciła do łóżka. Dziewczyna przewróciła się na lewy bok, łóżko zaskrzypiało, wtuliła się w jej plecy. Przyjemne ciepło przeszyło ją od stóp do głów. Choć we śnie, gdy boso przemierzała polną drogę zarzekała się w myślach, że nie zaśnie przez najbliższe kilka dni, chyba musiała jednak zmienić plany. Wtedy jeszcze nie pamiętała, że w łóżku ktoś będzie na nią czekał, a to zmieniało postać rzeczy.
Nie bała się, nie bała się zasnąć.
– I co? Dean dojechał do Casa?
Deja vu, deja vu. Okropne uczucie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top