Jack in New York, alone


Wesołych i spokojnych! <3

Port lotniczy LaGuardia w stanie Nowy Jork, choć nieco mniejszy od światowego giganta jakim było lotnisko Johna F. Kennedy'ego, codziennie przerzucał setki, tysiące a nawet miliony osób. To ostatnie miało miejsce szczególnie w okresie przed i po świątecznym. Zagubieni pasażerowie, którzy po miesiącach obrzucania się błotem z rodziną koniec końców zdecydowali się odkleić od kanapy i spędzić ten cudowny czas w gronie najbliższych (by po wszystkim dalej obrzucać się błotem – standard); tysiące utraconych bagaży bo rodzina z gromadką dzieci zamotała się w ich liczeniu, starsi ludzie z odwagą wypisaną na twarzy pędzący do odprawy trzy godziny przed startem samolotu; obściskujące się pary, często dość obscenicznie, bo przecież nie będą się widzieć przez całe trzy dni – podsumowując, witajcie w LaGuardia.

Dean Winchester obserwował co roku ten obrazek znad swojego elektronicznego wydania New York Timesa, nie żeby go to bardzo interesowało, po prostu gapienie się z poważną miną w ekran telefonu odstraszało przypadkowych turystów chętnych do luźnej pogawędki. Ubiór mężczyzny również działał na jego korzyść; biała, wyprasowana koszula, dopasowane granatowe spodnie i długi czarny płaszcz sięgający do pół łydki. Biorąc pod uwagę stereotyp, do takiego faceta lepiej było nie podchodzić. 

Dean nie narzekał, wręcz było mu to na rękę. Prowadził tryb samotnika – buntownika. Sam z siebie nie rozmawiał z nikim, a w pracy był wygadany bo taka była jego rola. Koniec kropka. Poprawił się na plastikowym krześle, kark mu już porządnie zesztywniał, siedział tak dobre pół godziny, bo oczywiście lot jego bratanka musiał się opóźnić.

Magia świąt.

Gdyby nie ta coroczna „tradycja" siedziałby teraz w swoim wygodnym, skórzanym fotelu i delektował świetną whiskey, popoprawiał kilka dokumentów, przejrzał umowy najmu, odpalił playlistę rockowych kawałków, a potem może obejrzał dobry film zajadając popcorn. Całkiem fajny pomysł na te kilka dni wolnego. A właśnie, to trzeba by było zaznaczyć na samym początku, Dean Winchester nie obchodził świąt, nie uznawał ich. Dla niego był to po prostu urlop, którego połowę i tak spędzał przy komputerze. Tylko połowę, ponieważ przez resztę czasu zajmował się Jackiem, synem Sama, jego brata.

To nie tak, że dzieciaka nie lubił. Chłopak był bystry, oczytany, inteligentny, a przede wszystkim nie wkurwiający. Nie jęczał, nie marudził i zawsze znalazł sobie coś do roboty. Mężczyzna naprawdę dobrze bawił się w trakcie tych trzech dni przed samymi świętami, kiedy to chłopiec korzystając z przerwy w szkole przylatywał do wujka na „ocieplanie więzi". Dean nie miał żadnych relacji ze swoim bratem, nie rozmawiali, nie wymieniali się wiadomościami, nie mieli nawet swoich adresów. Od pamiętnego wydarzenia minęło już kilka lat, ale żaden nie postanowił tego wyjaśnić. Duma Winchesterów była zbyt wielka. Jack był jedynym spoiwem, które co roku, pod koniec grudnia tworzyło małe, ale jednak, połączenie między braćmi.

Blondyn westchnął zakładając nogę na nogę. Lot z Oklahoma City, który trwał mniej więcej pięć godzin, wydłużył się o kolejne piętnaście minut. Jakby w grudniu ilość samolotów się potrajała i nikt nie ogarnął, że może to zaburzyć działanie portów lotniczych. Z roku na rok było tylko coraz gorzej. Chociaż i tak dobrze, że Dean nie musiał po dzieciaka lecieć do Oklahoma; miało to pewnie związek z tym, że Sam nie miał zamiaru widzieć brata, więc za każdym razem kogoś ze swoim synem wysyłał. Miło. W gwoli ścisłości, Dean i tak by nie poleciał, bez przesady. Zapewnia chłopakowi dach nad głową w Nowym Jorku, zabiera go na wszystkie atrakcje i zamawia catering, bądźmy poważni. I tak robi dużo.

Samolot wylądował na płycie lotniska LaGuardia. Chwilę później pasażerowie, ociężale przesuwali się w stronę wejścia. Boże, wyglądało to jakby w tych walizach spakowali cały swój dobytek. Znając Amerykanów, zapewne tak było. Winchester jednym kliknięciem odpalił emaila, zanim Jack się doczłapie on odpisze na ostatnie wiadomości. Tak, był uzależniony od telefonu, ale w dzisiejszych czasach kto nie był?

– Czyli nic się nie zmieniło, nadal psujesz oczy.

Mężczyzna wsunął urządzenie do kieszeni witając się z bratankiem.

– Ciebie też miło widzieć młody.

Przytulili się. Winchesterowi nie uszło uwadze, że chłopak zdecydowanie urósł. Sięgał mu teraz do obojczyka. To zdecydowanie miał po ojcu. Całą resztę po wujku.

– Obiecałeś, że w te święta nie tkniesz telefonu.

– Musiałem być wstawiony.

Jack przewrócił oczami. Wyminęli grupkę rozentuzjazmowanych turystów i skierowali się ku wyjścia, w stronę parkingu.

– I jak lot? Kto tym razem robił za bagaż dodatkowy?

– Eh, znowu Gabriel. Całą drogę oglądał świńskie komedie, a wychodząc z samolotu dołączył do stewardes, które kończyły swoją zmianę.

– Przynajmniej nie oglądał pornosów.

– Bo go postraszyłem, że to nagram i wyślę ojcu.

Dean zmierzył Jacka wzrokiem, uśmiechając się.

– Zuch chłopak.

Czuł się dumny, bo sam mu to podpowiedział jak ten był u niego ostatnim razem.

Lotnisko nie miało końca, tłumy ludzi, te cholerne słodkie świąteczne piosenki darły się z głośników, kompletnie mijając się z celem. Każdy zdrowo-myślący człowiek słysząc po raz 154 dźwięk dzwoneczków prędzej chwyci za siekierę i urządzi teksańską masakrę niż weźmie głęboki oddech i się zrelaksuje. Dean marzył tylko o dotarciu do mieszkania, planował zamówić żarełko i walnąć się na kanapę przed plazmą. Pozwoli Jackowi wybrać jeden, może dwa filmy i wszyscy będą zadowoleni. A gdy ten padnie ze zmęczenia, on usiądzie do laptopa. 

Nie dość że samotnik – buntownik to jeszcze pracoholik.

– To gdzie jedziemy najpierw? – zapytał podekscytowany Jack, gdy wreszcie udało im się opuścić główną część lotniska.

– No jak to gdzie, do domu, do wyrka.

– No chyba żartujesz, pogoda jest cudowna, a ja tyle rzeczy chciałem zobaczyć.

Mężczyzna przewrócił oczami.

– Zobaczysz jutro. Dzisiaj KFC i film, który będziesz chciał.

– Dean, no błagam. Co roku mówisz to samo, a wychodzi jak zawsze. Chcę pójść na Time Square albo do jakiejś restauracji, na pewno jest sporo choinek i dekoracji na mieście. Porobić jakieś zdjęcia, spędzić z tobą czas.

– Jack, przecież wiesz co sądzę o świętach. To marketingowa ściema, nic co mówią w reklamach nie jest prawdziwe. Po za tym, w mieszkaniu też spędzamy razem czas.

Chłopiec zatrzymał się chwytając w dłonie ramiona plecaka.

– No dobra, a czy w ciągu tego roku poznałeś kogoś?

Zaczyna się. Dean nie miał pojęcia dlaczego bratanek tak się uparł by mu kogoś znaleźć. Zawsze ta sama śpiewka. Czy kogoś znalazłeś? Jakby to było takie proste. Może i był całkiem przystojny, miał fajne mieszkanko i pracę, ale to nie oto tu chodziło. Kto by z własnej woli chciał związać się z nim? Z typem, który kocha swoją przestrzeń, nie ma żadnych zainteresowań i dwadzieścia cztery godziny na dobę pracuje. Pierwsza lepsza osoba kopnęłaby go w dupę i kazała się pieprzyć samemu. Well, tylko to mu w sumie zostało.

– Moja samotność w zupełności mi wystarcza.

– Czyli nawet nie próbowałeś. Tak nie można, każdy kogoś potrzebuje.

– Najwyraźniej jestem wyjątkiem.

Jack pokręcił głową.

– Muszę do toalety. Poczekaj tutaj.

Winchester rozłożył ręce.

– Młody! Skorzystasz u mnie w domu, teraz spadamy stąd.

– Ja chcę tutaj.

– Serio, naprawdę mi to robisz? To ja próbuję jak najszybciej się stąd wydostać a ty utrudniasz . Zdrajca.

Ni z gruszki ni z pietruszki Jack rzucił się na szyję wujka, mocno, naprawdę mocno go przytulając.

– Jeszcze mi podziękujesz.

Tyle Dean usłyszał zanim chłopak rzucił się biegiem w stronę toalet.

– Za sikanie w publicznej toalecie, no na pewno, wielkie brawa dla ciebie. Odważny jesteś. Ja bym swoim palcem tego klopa nie dotknął.

Prychnięcie. I na co mu to wszystko było. Dobrze, że już dawno przysiągł sobie, że żadnych dzieci mieć nie będzie. Koniec kropka. Przysiadł na wolnym, o dziwo, krzesełku i przymknął oczy. Kanapa...KFC...film.

Jeszcze chwila.

/\/\/\/\/\/\

Kiedy minęło pierwsze dziesięć minut pomyślał, że dzieciakowi zaciął się zamek w spodniach albo stracił rachubę czasu wgapiając się w ekran telefonu (ponownie, kto nie był uzależniony). Po kolejnych pięciu, że zagadał się z typem z kabiny obok, każdemu się zdarza. Jednak, gdy w sumie minęło już prawie dwadzieścia minut, lekko zaschło mu w gardle. Pierwsza myśl, która jak zimny dreszcz przeszła przez jego ciało to to, że Sam go zamorduje. Miał jedno zadanie, odebrać bachora z lotniska i dowieść do swojego apartamentu. Kiedy przekroczy;iby jego próg można było odetchnąć. Tymczasem nie przekroczyli nawet wyjścia lotniska, a chłopak jak przepadł tak przepadł.

Obleciał wszystkie możliwe toalety na calutkim LaGuardia, sprawdził KAŻDĄ kabinę, kilkakrotnie obrywając za to w twarz. Polik go szczypał. Wypytał pracowników, stewardessy akurat przechodzące obok, trzech gości od bagaży, a nawet tych rozentuzjazmowanych turystów. Oczywiście nikt nic nie słyszał, nie widział, standard gdy ktoś potrzebuje pomocy. Kobieta w recepcji przewróciła tylko oczami jak gdyby Dean opowiedział najnudniejszy żart świata, monotonnym głosem nakazała się uspokoić i wypić trochę wody, co jeszcze bardziej zagotowało mężczyznę. Jaka woda, jaki spokój! Jego bratanek zaginął, może został uprowadzony, kurwa, lotnisko roiło się od ludzi, którzy przyjechali z różnych stron świata, każdy w innym celu. A co jeśli święta to tylko przykrywka, handel narządami wciąż miał się dobrze. Dodać do tego handel dziećmi...ja pierdolę, jak mógł mu pozwolić pójść samemu. Mógł go za fraki zaprowadzić do auta i zablokować drzwi, będzie się dzieciak targował.

Szczeniak jeden.

Krążył i krążył po budynku czując narastający strach. Już nie ważne, że własny brat go ukatrupi, przede wszystkim bał się o Jacka. To mądre i rezolutne dziecko, nie wsiadłby do auta z nieznajomym, ale to nie zmieniało faktu, że wciąż był dzieckiem. Tylko dzieckiem...które ON miał pilnować.

Oparł się o automat z kawą. Wyczerpały mu się już pomysły, Jack zniknął a tutaj nikt mu nie pomoże. Zostało zgłosić zaginięcie na policję, która dysponuje większym ekwipunkiem niż auto, telefon i kilka dropsów w kieszeni.

Z piskiem opon dotarł pod komisariat, po tym jak po drodze próbował dodzwonić się do jakiegokolwiek posterunku i żaden nie był łaskawy odebrać jego połączenia. W Nowym Jorku prędzej spadnie na ciebie cegła niż policja odpowie na wezwanie.

– Jack wszedł do toalety i z niej nie wyszedł! Róbcie coś!

Tymi oto słowami przywitał łysawego policjanta kończącego donuta z cukrem. Zlustrował go z góry na dół, odpowiadając, plując niestety przy tym resztkami wypieku.

– Że słucham?

– Ale czego ty nie rozumiesz?! Mój bratanek poszedł za potrzebą i zniknął, zapadł się pod ziemię. Porwali go i sprzedadzą jego narządy, ruszcie tyłki!

Funkcjonariusz przełknął ostatni kęs, wytarł zalepione od cukru palce w chusteczkę, odchrząknął po czym spojrzał na Deana spode łba.

– Po pierwsze, jeszcze raz w ten sposób odezwiesz się do stróża prawa, wlatujesz na dołek. A po drugie, jeśli nie minęły dwadzieścia cztery godzin to nic nie możemy zrobić. Pewnie młody poszedł sobie pozwiedzać i zagapił się na zabawki na wystawie.

– SŁUCHAM?! Zniknął na lotnisku, pełnym ludzi! Za dobę to go może w kraju nie być ciole!

– To wtedy się odezwiesz, jak wyjdziesz z dołka.

Dean fuknął, uderzył pięścią w stół i wyszedł. Zajebiście, krzyczą z telewizji, że w tym mieście możesz czuć się bezpiecznie, a jak coś rzeczywiście się dzieje to umywają ręce. Wychodząc z budynku otulił się szczelniej płaszczem. Robiło się zimniej, temperatura spadała, boże, oby Jack po prostu się zgubił, poszedł pomóc staruszce i po prostu się minęli w tłumie. Sięgnął do kieszeni chcąc zobaczyć czy Jack oddzwonił (biegając po toaletach nie przestawał do niego wydzwaniać) albo napisał wiadomość, ale ekran był pusty. Aczkolwiek, wyczuł coś jeszcze, jakiś papier. Rozwinął zawiniątko, a tam, czekała na niego wiadomość, drukowanymi literami:

JEŚLI BYŁEŚ GRZECZNYM CHŁOPCEM, NA KOŃCU CZEKA NA CIEBIE PREZENT.

Na bank było to pismo Jacka. O co w tym wszystkim chodziło?! To on, jak debil biega i zamartwia się, że go porwali a ten skurczybyk się BAWI W CHOWANEGO!? Jak go tylko dorwie to mu łeb ukręci, a potem wpakuje w najbliższy lot do Oklahomy. Obrócił kawałek papieru trafiając na wskazówki, dokładnie trzy. Pierwszą był sklep z zabawkami, drugą park, a trzecią duża choinka.

No zajebiście. Poczucie humoru wykraczające poza skalę. Dzieci i ich chore zabawy. Skąd ma niby wiedzieć o jaki sklep chodzi? W samym centrum było ich ponad tuzin. Przetarł twarz opierając się o kierownice Impali, do której wsiadł, ledwo, próbując objąć swoim rozumem całą tę sytuację. Dobra, spokojnie, oddychaj. Dzieciak nie był tu pierwszy raz, rzeczywiście zdarzyło im się mijać różne sklepy z tymi chińskimi podróbkami, patrz zabawkami. Zwał jak zwał.

Nagle zagryzł wargę. Przypomniał sobie jak rok temu Jack wytargał go na szóstą aleję, żeby pooglądać ręcznie robiony, drewniany tor z wagonami i lokomotywą. Dean wtedy musiał odebrać telefon i koniec końców nawet na niego nie zerknął, ale chłopak trochę tam w środku siedział. A skoro, bachor napisał coś o byciu grzecznym, może to chodziło o tę sytuację. Nie miał nic do stracenia, najwyżej wywalą go na chodnik uznając za obłąkanego. Przekręcił kluczyki w stacyjce i ruszył.

/\/\/\/\/\/\/\

Sklep „Sweet Angel" leżący przy szóstej alei, nie był może tak wielki jak Harrold's przy samym Time Square, ale również mógł się poszczycić tłumami ludzi, szczególnie w tym okresie. Po przekroczeniu progu, od razu, nasz zmysł węchu uderzał słodki zapach lukrecji, świeżo wypieczonych pierników oblanych białym lukrem, a także intensywny zapach gałązki drzewa iglastego.

Dean Winchester poczuł się w nim...hmm, dziwnie. Jakby wspomnienia z dzieciństwa zaczęły do niego wracać. Tak samo pachniało w jego domu, mama dzień przed świętami piekła ciasteczkach, które później razem z Samem ozdabiał kolorowym lukrem, ubierali wtedy też wszyscy wspólnie choinkę, śpiewali kolędy, a on sam brzdąkał na gitarze. Było tak dobrze zanim wszystko się posypało jak domek z kart.

Obszedł jedną alejkę, skręcając w tę najbardziej oświetloną. Pośrodku tańczących dziadków do orzechów, na platformie, stała drewniana replika jednej z pierwszych wyprodukowanych masowo lokomotyw. Kilkanaście wagonów połączonych ze sobą złotym łańcuszkiem prezentowało się nieziemsko. Klikając przycisk przy końcu makiety wprawiało się w ruch całość konstrukcji, pociąg ciężko sunął po torach wykonując jedno kółko, tak jak prowadziły go szyny. Boże, ścisnęło go w gardle. Nie dość, że rok temu ominął coś tak ładnego, to w tym jest tutaj sam. Jackowi na pewno by się to spodobało.

– W czymś pomóc? Szukasz prezentu?

Blondyn podniósł głowę by zderzyć się spojrzeniem z niebieskookim brunetem w białej koszuli i czerwonej kamizelce z wyszytym na niej imieniem. Światełka lampek oblatających makietę odbijały się w ich jak w tafli jeziora. Niesamowicie...pięknie.

– Chciałbym. – odchrząknął, – To znaczy, nie, nie szukam. Aczkolwiek nie prezentu.

– Och, to chyba trafiłeś pod zły adres.

– Co? Nie, boże, nie oto mi chodziło. Wybacz, mój bratanek postanowił poudawać samotnego wędrowca nie informując mnie o tym. Patrz, dał nogę, a ja nie wiem gdzie go szukać.

Wyraz twarzy mężczyzny był nie do odgadnięcia. 

– To ja przepraszam, stykam się z naprawdę różnymi ludźmi i wiele tekstów już słyszałem. Może...mogę ci jakoś pomóc z bratankiem? W trakcie przedświątecznej gorączki takie akcje niestety często się zdarzają, mam trochę wprawy.

Dean westchnął wyciągając karteczkę z kieszeni.

– Dał mi trzy wskazówki, pierwszą był sklep z zabawkami, a następną park. Byliśmy tutaj rok temu i pamiętam, że chciał pooglądać te makietę.

Brunet zmrużył oczy jakby intensywnie coś analizował, po czym odwrócił się i pobiegł w stronę choinek. Nie minęła nawet minuta, a wrócił z czymś w dłoni. Uśmiechnął się nieśmiało podchodząc do Deana.

– Okey, to może zabrzmieć dziwnie, ale gdy przyszedłem dzisiaj sprawdzić czy lokomotywa działa i tak dalej, to leżało obok.

Otworzył pięść i odsłonił figurkę szarego gołębia na złotym sznureczku. Winchester zmarszczył czoło, ale za cholerę nie potrafił połączyć tych kropek. Najwidoczniej był na tę całą grę Jacka za głupi. Sprzedawca chyba to wyczuł po od razu dodał:

– Wspomniałeś, że kolejnym punktem na liście jest park, mogę się mylić, ale jak dla mnie gołąb ma wskazywać o jaki dokładnie park chodzi. Tylko jeden w okolicy znany jest z dokarmiania ptaków głownie gołębi. Jest tam taki specjalny skwer gdzie dzieci z rodzicami czy dziadkami zostawiają suche jedzenie dla nich.

Dean miał wrażenie, że nie pozbiera szczęki z podłogi.

– To jest genialne! W życiu sam bym na to nie wpadł! Dziękuję ci bardzo, Castiel.

Brunet spłonął rumieńcem zerkając na swoją naszywkę, jakby pierwszy raz ktoś zwrócił na nią uwagę.

– Nie ma za co...

– Dean. Mam na imię Dean.

Castiel wręczył mu figurkę.

– Zgłosiłeś może zaginięcie na policję? Nawet jeśli gra z tobą w jakąś grę, to jest tam prawdopodobnie sam, a nigdy nic nie wiadomo.

Westchnięcie.

– Tak, ale spławili mnie, ponieważ nie minęła jeszcze doba i bla bla bla.

Sprzedawca przewrócił oczami.

– Standard w tym mieście. Hm, jeśli chcesz to mogę pójść z tobą. Na razie nie mam co tu robić, a poza tym moim zadaniem jest pomoc i to właśnie bym robił.

Dean spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie znali się, facet nie miał żadnego obowiązku przejmować się tą sprawą, mógł wrócić do roboty, a ten chciał iść z nim, chciał z nim poszukać Jacka. Kolejne tego dnia dziwne uczucie. Nikt nigdy wcześniej nie wykazał choćby krzty zainteresowania jego sprawą, czym by tam nie była. Wszystkim zajmował się sam; sam prowadził swój dział, sam walczył z klientami, mieszkał sam, sam robił sobie zakupy i sprzątał, gdy coś się zepsuło – musiał z tym radzić sobie sam. Wiecznie sam jak palec. 

Inne okoliczności zapewne zmusiłyby go do odmowy, poradzi sobie, jednak tutaj, w obecnej sytuacji naprawdę przydałaby mu się pomóc. Szczególnie, że Castiel najwyraźniej łapał zasady gry lepiej niż on.

– Chcesz się stąd wyrwać?

Brunet odetchnął głęboko.

– Błagam, zabierz mnie stąd. Jeszcze chwila i kogoś zamorduję, ludzie z roku na rok są coraz gorsi, jak bydło się zachowują.

Dean zachichotał.

– Zatem, prowadź.

/\/\/\/\/\/\/\

Park Columbus powinien być przepełniony ludźmi, szczególnie popołudniu gdy jest to pora spacerów i tak zwanego „prostowania" nóg, a jednak Dean krążąc po nim wraz z nowo poznanym Castielem, nie minął ani jednej żywej duszy. Mógł się tego spodziewać, wszyscy ci którzy jeszcze do tej pory truchtali sobie po ścieżce, teraz w ramach gimnastyki biegają między półkami w sklepach.

Konsumpcjonizm level up.

– Nie mogę uwierzyć, że wykręcił mi taki numer zaraz po przylocie. A ja chwilę wcześniej pomyślałem jak rezolutnym jest chłopakiem. Cofam to.

Castiel uśmiechnął się skanując wzrokiem równoległą dróżkę, ta po której szli była mniej oblodzona.

– Prawdopodobnie cię tym nie pocieszę, ale patrząc na to, że zaplanował to i zostawił ci wskazówki pokazuje nam, że jest rezolutnym i inteligentnym dzieckiem. Mógł zostawić cię z niczym.

– Mógł po prostu nie uciekać.

Brunet wyciągnął z kieszeni rękawiczki, mróz dawał się we znaki.

– Wybacz, że drążę, ale może coś próbuje ci przez to pokazać...staram się go zrozumieć. Wycieczka do Nowego Jorku to super sprawa, szczególnie dla osób w jego wieku, a on zamiast tego bawi się z tobą w kotka i myszkę.

Dean nie miał rękawiczek, schował więc dłonie w kieszenie płaszcza i zatrzymał się, odgarniając nogą śnieg z krawężnika.

– Chciał. Chciał, żebym pokazał mu parę miejsc, ale go zbyłem. Zamierzałem wrócić z nim do domu i walnąć się na kanapę. – podniósł wzrok na Castiela, który stał tuż obok przyglądając mu się. – Nie przepadam za świętami, wiem, niecodziennie, ale nie kojarzą mi się dobrze. Jack zawsze narzeka na moje ponuractwo, ale nie potrafię inaczej. Nie cieszą mnie dekoracje i świąteczne przeboje na każdej stacji radiowej. Na widok mikojałów, bombek i łańcuchów robi mi się niedobrze. Reklamy unikam jak ognia, bo każda jest tak nieprawdziwa. To tak jakby ludzie mieli dawać sobie prezenty i spędzać ze sobą czas tylko w święta, w ciągu roku mogą mieć na ciebie totalnie wyjebane, a potem nagle dostajesz życzenia wydrukowane na kartce z podpisem osoby która je wysłała, bo głupio by było tego nie zrobić.

Castiel pokiwał delikatnie głową dołączając do odgarniania nogą śniegu.

– Rozumiem o czym mówisz, bo mam podobnie. Może nie aż tak, bo święta same w sobie lubię. Kocham świąteczne dekoracje, zawieszanie lampek i ubieranie drzewka; nienawidzę tego napędzającego się konsumpcjonizmu. Sami się niepotrzebnie nakręcamy, nie potrzebujemy tyle jedzenia i tylu prezentów, to reklamy i umiejętna manipulacja sprawia, że nie chcemy a musimy. Bardzo nie lubię udawanej grzeczności, jeśli ktoś przez cały rok nie utrzymuje ze mną kontaktu to po co mi jego kartka z ładnym reniferem.

Dean rozpromienił się.

– Dokładnie, dziękuję. Wydawało mi się, że tylko ja tak uważam.

– To jest nas dwóch.

Poczuł to dziś po raz drugi, to dziwne, trudne do opisania uczucie. Ktoś wreszcie, po tylu latach, zgodził się z nim w czymś. Nie skrytykował za własne zdanie. Castiel sam powiedział, że lubi święta czyli odwrotnie do Deana, a mimo to nie zwyzywał go za to, nie rzucił słynnego no jak to można nie lubić świąt, każdy je lubi. Nie, byli na tej planecie ludzie, którzy zamykali się w swoich domach i przeczekiwali cały ten harmider. A w tym momencie, blondyn dowiedział się, że są na niej również osoby, które to szanują.

Spojrzeli na siebie. Nagle do głowy Winchestera wpadła myśl, że chciałby Castiela przytulić. Tak po prostu. Może to ta aura, może śnieg, a może emocje związane z dzisiejszym dniem, nie wiedział. Już dawno nie czuł się w czyimś towarzystwie dobrze i miło. Czuł, że ktoś chce z nim być, przebywać w jego towarzystwie. A może to dlatego, że od tak dawna był sam, zdany tylko na siebie. Patrzył na siebie w lustrze, rozmawiał ze sobą. Oczywiście, że kiedyś dałoby to o sobie znać.

Brunet odchrząknął wskazując Deanowi skwer o którym mówił w sklepie. Podeszli bliżej i to był strzał w dziesiątkę. Coś małego leżało na najbliższej ławeczce. Kolejna figurka.

– To jest... – zaczął Castiel ale blondyn natychmiast mu przerwał.

– Turkawka, tak wiem. I to nie byle jaka. – zaśmiał się, ale bardziej brzmiało to jak śmiech przez łzy.

Poczuł jak mężczyzna kładzie mu dłoń na ramieniu.

– Wszystko w porządku?

– Tak, znaczy...nie. – przez cały czas obracał fugirkę między palcami. – To jest turkawka, którą co roku wieszałem z moim bratem na choince. Ostatnia ozdoba, nasza wspólna. Nasz mały rytuał.

Jeszcze chwila i się rozpłacze. Cholera jasna, po co Jack mu to robił? Jaki miał w tym cel? Branie na litość, żerowanie na uczuciach?! Jack taki nie był, to nie trzymało się kupy...może ktoś dzieciaka zmusił? Już sam nie wiedział co myśleć.

– Hej, bo zaraz się przewrócisz. Chodźmy na gorącą czekoladę, tutaj za rogiem jest fajna knajpka. Coś czuję, że nic nie piłeś i nie jadłeś od rana. Jack ma się dobrze, skoro znaleźliśmy to, to oznacza że jest cały i zdrowy. No chodź, błagam cię, nie każ się ciągać. A jestem do tego zdolny.

Dean nie protestował. Nie miał nawet pojęcia jak długo szli, którędy, czy Castiel coś mówił do niego po drodze, tak bardzo odpłynął. Gorąca czekolada z piankami trochę go ożywiła, skupił się nawet na obserwowaniu znajomego, który łowił łyżeczką pianki w swoim kubku. Wyglądał uroczo w biało-niebieskim grubym swetrze. Opuszczając sklep z zabawkami zdążył porzucić uniform. Dobrze, bo tak prezentował się zdecydowanie lepiej. Bardzo domowo i przytulnie.

Czy on właśnie pomyślał, że facet którego dzisiaj poznał kojarzy mu się z ciepłem domowym? Chyba tak. Odwaliło mu totalnie.

– Smakuje ci?

Blondyn zamrugał wracając na ziemię.

– Jest pyszna, dziękuję, to był bardzo dobry pomysł. Przyjść tutaj i posiedzieć sobie.

– Czekolada jest dobra na wszystko. – wyciągnął łyżeczką ostatnią piankę. – Jeśli nie chcesz to nie musisz, nie znamy się długo by sobie ufać, ale jestem całkiem niezły w czytaniu ludzi i wydaje mi się, że potrzebujesz się komuś wygadać.

Dean wciągnął powietrze przez nos, odłożył łyżeczkę na mały talerzyk i oparł podbródek na dłoniach podpartych łokciami.

– Szybko łączysz kropki, wiesz? – westchnięcie. – Jack jest synem mojego młodszego brata, Sama. Nie mam z nim dobrego kontaktu, właściwie to nie mam kontaktu z nikim z mojej rodziny, oprócz Jacka, który wpada przed świętami spędzić ze mną trochę czasu. My...długo nie rozmawialiśmy. Minęło już całkiem sporo czasu, ale duma w naszej rodzinie to rzecz święta. My nie podajemy dłoni pierwsi, nawet jeśli coś było naszą winą. Tak już mamy. Gdy urodził się Jack, moja mama postanowiła wyprawić duże świąteczne przyjęcie, nie przepadam za tłumami, ale nie mogłem się doczekać. Jakoś tak cieszyłem się, że wszyscy razem spotkamy się przy choince, kolacji i tak dalej. Coś mnie podkusiło by tego dnia wyznać rodzicom i bratu, że niekoniecznie chciałbym w przyszłości związać się z kobietą. Jest to ważna rzecz i nie chciałem być tym typem osoby, która to ukrywa. Jak się pewnie domyślasz, rozmowa nie poszła najlepiej. Mój tata nie ukrywał swoich poglądów i swojego zdania, ale liczyłem...miałem nadzieję, że chociaż na syna spojrzy inaczej. Och, jak bardzo się pomyliłem. Zaczął krzyczeć, wyzywać mnie, a Sam tak po prostu stał i na mnie patrzył. Zero słowa, chociażby głupie: tato, daj spokój. Dodatkowo patrzył jakby się mnie wstydził. Gdy ojciec skończył wreszcie pluć jadem, wyminąłem go i chciałem wyjść, ale goście zaczęli się zjeżdżać i jeszcze trochę posiedziałem. Czułem się okropnie stojąc w tej pięknej sali, która powinna mnie cieszyć i zachwycać, a jedyne co chciałem to skoczyć z mostu. Od tamtej pory kontakt był prawie że znikomy, aż umarł śmiercią naturalną. Przyjeżdżałem tylko dla Jacka, na jego urodziny i tak dalej. Rodziców nie muszę widzieć, nie czuję takiej potrzeby...ale łudziłem się, że może Sam jakoś porozmawia ze mną, może przeprosi albo chociaż powie co o tym wszystkim myśli. Ale nic takiego się nie wydarzyło i nie wydarzy.

– Tak mi przykro, Dean. Nikt nie zasługuje na coś takiego i już nawet nie chodzi o święta, ale w ogóle, żadne dziecko nie powinno usłyszeć czegoś takiego od własnego rodzica. To nie jest nic złego, kochać. Przecież to naturalna rzecz, jedna z najbardziej prymitywnych, uczucia jakie odczuwamy to one pchają nas do przodu. Pozwalają żyć. Nie znam sytuacji dobrze, mam tylko to czym postanowiłeś się ze mną podzielić i miło mi, że się zdecydowałeś, ale skoro nie rozmawialiście to nie wiesz co Sam o tym myśli. Zatem, idąc tym tokiem, może mieć takie zdanie jak ty, ale jest mu głupio po takim czasie nawet próbować odnowić kontakt. Przeprosić. Skoro duma gra u was pierwsze skrzypce to nic dziwnego. A Jack? Co on o tym sądzi?

– Nie przeszkadza mu to, kiedyś nawet skrytykował mojego ojca za takie a nie inne poglądy.

Castiel uśmiechnął się przykrywając swoją dłonią jego dłoń.

– No widzisz! Nie uważasz, że gdyby Sam miał takie poglądy jak twój tata to Jack również by takie miał. Do ciebie przyjeżdża na kilka dni, przy ojcu jest cały rok. Chłopiec, to jaki jest, całkiem sporo nam mówi. Dla porównania, ja dość późno powiedziałem o tym mojej mamie. Też bałem się reakcji, że potem będzie traktować mnie inaczej i tak dalej, ale nie miałem racji. Na początku rzeczywiście była lekko zdziwiona, nie tak sobie to wyobrażała, ale po wielu rozmowach, sama zaczęła zadawać pytania. Czy mam jakiegoś faceta? A co sądzę o naszym sąsiedzie? I wiele tego typu. Było to naprawdę miłe. A również pochodzi z dość konserwatywnej rodziny i rzadko otwiera się na nowe rzeczy. Myślę, że w twoim przypadku nie wszystko jeszcze stracone, czasem warto być tym pierwszym który wyciąga dłoń. Być tym mądrzejszym.

Dean nie mógł się nie uśmiechnąć, czuł, że jego poliki płoną. Castiel był tak niesamowitym człowiekiem, ciepłym, otwartym, wyrozumiałym. Ile się znali? Dwie, trzy godziny? A miał wrażenie, że przynajmniej kilka lat. Z początku było to dziwnie dla Deana, że tak łatwo mu się z kimś rozmawia, tak lekko, ba, że w ogóle chce z kimś rozmawiać. A teraz jeszcze okazuje się, że ta osoba idealnie go dopełnia, szanuje jego zdanie i słucha. Boże, słucha. Naprawdę ciekawi ją co ma do powiedzenia.

– Może masz rację, w każdym razie coś w tym jest.

Brunet uniósł kąciki ust jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego sięgnął dłonią do policzka Deana i delikatnie przejechał po nim kciukiem.

– Miałeś trochę czekolady...tu, na buzi.

Blondyn wpadając w lekką panikę, rzucił się wręcz do chusteczek i przetarł sobie jedną z nich buzię.

– Już?

– Tak, jest super. – Castiel przesunął puste już kubeczki i talerzyki do krańca stołu, po czym pochylił się w stronę mężczyzny. – To co było ostatnim punktem na liście?

Dean miał wrażenie jakby coś uderzyło go porządnie w głowę. Kompletnie zapomniał po co tu właściwie przyszli, co on właściwie robi, miał szukać Jacka. Musi wziąć się w garść.

– Trzecim punktem jest duża choinka, tak więc chyba utknęliśmy. W samym parku w którym byliśmy, było ich milion, do wyboru do koloru, duże, średnie, małe. Ten dzieciak mnie wykończy.

– Użył określenia duża, to ma znaczenie. Chodzi o konkretną choinkę, jedną jedyną. Może wspominał o niej gdy wylądował? Mówił co chciał zobaczyć?

– Coś tam o Time Square i o restauracjach.

Brunet podskoczył w miejscu.

– Dean! A co znajduje się niedaleko Time Square?!

Minęło kilka sekund, a Dean jedyne co to zamrugał.

– Mówiłem ci, że jestem beznadziejny w tę grę!

– Rockeffeler Center, z ogromną choinką pośrodku kompleksu budynków.

Kelnerka widziała tylko jak rzucają pieniądze na stół, a chwilę potem już ich nie było w środku, tak szybko wybiegli. Wrócili się do Impali, którą Dean zostawił pod „Sweet Angel".

Do tej pory jedyną osobą, która w niej siedziała poza Deanem był Jack, mężczyzna nie bawił się w szofera, nie brał autostopowiczów. Auto było jego świętym miejscem zaraz po mieszkaniu. Pędząc, w każdym razie próbując przedrzeć się przez zakorkowane ulice, blondyn zdał sobie sprawę, że pomimo całego zamieszania z ucieczką bratanka, bawił się naprawdę dobrze. Gdyby nie Castiel już siedziałby w jakimś zakładzie zamkniętym. Mężczyzna działał kojąco, uspokajał go nawet gdy nic nie mówił. Nie wierzył, że to kiedyś powie, ale może i te świąteczne cuda jednak się czasem zdarzają. Może to wcale nie bajka wciskana dzieciakom, tylko coś rzadkiego co trudno udowodnić. A on tego dzisiaj doświadczył na własnej skórze.

Chyba zaparkował na zakazie, ale nie dbał oto. Chciał tylko znaleźć Jacka całego i zdrowego, potem go ukatrupić, ale najpierw zobaczyć na własne oczy, że nic mu nie jest. Było już ciemnawo, lampy uliczne powoli się włączały, a lampki świąteczne bardziej wyróżniały. Rockefeller Center robiło wrażenie, nie tylko na turystach, Dean przejeżdżał tędy co jakiś czas i zawsze łapał się na tym, że mimochodem zerkał w tę stronę. Choinka, o której mieli nadzieję, że pisał Jack, była niesamowita. Blondyn powiedział to na głos, pomimo, że zarzekał się iż nie cierpi wszelkich dekoracji. Kątem oka dostrzegł, że Castiel mu przytakuje rozglądając się na boki.

To musiało być tutaj, dotarli tak daleko. Rozszyfrowali wskazówki, chłopiec musiał tu być. Obeszli choinkę dookoła, przeszli przez bulwary i cały plac główny, ale niczego nie znaleźli.

– A może po drodze ktoś go jednak porwał?!

– Spokojnie Dean, poczekajmy jeszcze chwilę.

Zatrzymali się ponownie przy choince przyglądając się jej. Małe aniołki, cukierki, bombki w najróżniejszych kształtach – wszystko to sprawiało, że była najpiękniejszym drzewkiem w całym mieście. Ludzie przychodzili tu i wieszali własne ozdoby, ręcznie tworzone łańcuchy, kolorowe bombki i kartki z życzeniami. Każdy coś zawsze przynosił.

– Dean? Spójrz.

Castiel wskazał na gałązkę wiszącą po prawej stronie, troszeczkę powyżej ich ramion. Była to jemioła z doczepionym liścikiem w charakterystycznym kolorze. Kartka na której Jack wypisał wskazówki również była żółtawa. Brunet odwiązał ją i odczytał:

POTWIERDZAM, BYŁEŚ GRZECZNYM DZIECKIEM, A PREZENT MASZ PRZED SOBĄ

Od razu spojrzeli na siebie. Dean nie miał zielonego pojęcia jak Jack to wszystko zaplanował, skąd wiedział, że w ogóle znajdzie ten sklep z zabawkami, a potem że Castiel z nim pójdzie, ale szczerze, nie obchodziło go to za bardzo. Najważniejsze było tu i teraz. On i Castiel. Pierwszy facet przy którym czuje się tak komfortowo, przy którym czuje się sobą. Wiedział, że kilka godzin znajomości to troszkę mało, ale w końcu niedługo święta, a cuda się czasem zdarzają. Pierwszy uniósł dłoń do policzka Casa wykonując kciukiem ten sam ruch, który mężczyzna zrobił w kawiarni. Brunet przymknął oczy uśmiechając się nieśmiało. O boże, blondynowi zrobiło się gorąco. Naprawdę tak działał na niego? Cholera, jeszcze zacznie go tu rozbierać. Poczuł silną dłoń bruneta na swoim biodrze, która pociągnęła go do przodu. Tak, na pewno go dzisiaj rozbierze.

Otarli się nosami wzdychając słodko przy tym.

– Dean...zanim to się stanie, musisz wiedzieć o jednym. – wyszeptał przykładając mu palce do ust. – Ja również dostałem od Jacka kartę, ze wskazówkami. Na pierwszej stronie miałem notkę o zielonookim blondynie, który odwiedzi mój sklep. Przyznam, gdy ją zobaczyłem pomyślałem, że to głupi żart, ale potem zjawiłeś się ty, z taką samą karteczką i...zaciekawiło mnie to. Nie powiedziałem ci wcześniej, bo strasznie byłem nakręcony, musiałem się dowiedzieć jak to się skończy, w co zostałem wciągnięty. Niczego nie żałuję, to jeden z najlepszych dni w całym moim życiu.

Blondyn nie zamierzał dużo dodawać.

– W moim również.

Zbyt długo dzisiaj na to czekał. Wpił się w jego usta jakby były ostatnią kroplą wody na pustyni, ostatnią laską lukrecji na choince. Musisz ją spróbować, musisz jej skosztować. Musisz ją mieć. A Castiel był...najsłodszą jaką kiedykolwiek próbował. Boże, może jednak nie ukatrupi Jacka dzisiaj? Całując niebieskookiego bruneta był gotów dla niego pogodzić się z bratem. Tak, był gotów złapać samolot do Oklahomy i stanąć w progu przed Samem. Byle by Cas leciał z nim, byle już zawsze był obok. Do tej pory nie przyznał się do tego nawet przed samym sobą, ale lubił odwiedziny bratanka również z powodu, że nie był sam. Że przez te kilka dni ktoś chodził po jego mieszkaniu, siedział z nim w aucie, jadł z nim śniadanie, że było do kogo paszczę otworzyć.

Tak czuł się przez te kilka godzin u boku Castiela. Wciąż nie mógł uwierzyć, że brunet też tego chce, ale dowód czuł całym swoim ciałem. Mężczyzna wsunął mu palce we włosy, nieustannie przyciągając do siebie, no i nie przestawał go całować, języki były nie do zatrzymania. Gorąc i pragnienie również.

– Powiem wam, że do ostatniej chwili nie wierzyłem, ale przeszliście moje najśmielsze oczekiwania. Jestem dumny.

Odsunęli się od siebie, niechętnie, co tylko rozśmieszyło Jacka stojącego kilka kroków dalej. Był cały i zdrów.

– Ty mały gnojku, kombinator się znalazł, tak mnie straszyć!

– Nie jestem ekspertem, ale nie wyglądasz mi na przestraszonego.

Dean wziął głęboki wdech i mocno przytulił chłopaka. Jak dobrze, że to się tak skończyło. Nie wybaczyłby sobie gdyby coś złego mu się stało.

– Jack? Ja cię skądś znam.

Castiel, wciąż pod wpływem środka odurzającego imieniem Dean, próbował sobie przypomnieć.

– Dokładnie rok temu przyszedłem do twojego sklepu pooglądać makietę. Chciałem z Deanem, ale jak zwykle zadzwonił mu telefon i nie wszedł ze mną do środka. Włączyłeś mi ją i rozmawialiśmy chwilę, potem pokazałem ci Deana przez szybę i stwierdziłeś, uwaga, cytuję: uroczy. Więc, że tak powiem mój plan narodził się wtedy.

– I miałem rację.

Nie tylko Jack będzie przyczyną jego zawału, ale i Castiel. Zaśmiali się wszyscy trzej, stojąc pod tą wielką, piękną choinką. Mróz szczypał ich w policzki, no może chłopca, bo mężczyźni byli zbyt rozgrzani by narzekać na niską temperaturę. Dopiero teraz dotarło do Deana, że z oddali dało się słyszeć delikatną świąteczną melodię. Zerknął na te wszystkie kolorowe lampeczki porozwieszane dookoła i uśmiechnął się szeroko. To właśnie w święta poznał najcudowniejszą osobę na świecie, a także dzięki niej polubił je, nawet jeśli tylko troszeczkę.

– To co, jakaś herbatka i ciasto? Potrzebuję cukru. – powiedział chłopiec chwytając swój plecaczek.

Skierował się do Impali jak gdyby nigdy nic.

– Oszczędź mu kazania w domu, dobra? W końcu się znalazł.

– Będziesz mnie musiał powstrzymywać, ale się postaram. – Dean zerknął na Casa, który otworzył buzię chcąc coś powiedzieć, ale nie był w stanie. – Mam nadzieję, że nie masz żadnych planów na wieczór, bo – podszedł bliżej, kładąc mu dłonie na biodrach. – Najpierw pójdziemy na te cholerne ciasto, a potem na spacer po Time Square, który obiecałem dziś rano młodemu.

– I tak wziąłem wolne na dwa dni.

– Czyli, zakładałeś że to tak się skończy?

– Błagałem oto odkąd tylko cię zobaczyłem. Wesołych Świąt dla nas, Dean.

Nie pamiętał kiedy tak głośno się ostatnio śmiał, było go słychać chyba w całym mieście. Boże, jakby kamień spadł mu z serca, coś co uwierało go od środka nagle zniknęło. W magiczny sposób. A niech to. Całowali się długo aż Jack przeciągłym westchnięciem musiał ściągnąć ich z powrotem na ziemię, a wchodząc z powrotem do auta, zajął miejsce na tyłach.

/\/\/\/\/\/\/\

Rok później

Lotnisko LaGuardia było całkiem spore, to właśnie pomyślał Sam Winchester gdy wraz z synem opuścił samolot. Nie miał pojęcia jak młody sam odnajduje się na nim, nie gubiąc co pięć sekund drogi. Jack dumnie kroczył na przodzie ze swoją wielką walizką, wypchaną magazynami naukowymi. Obiecał Castielowi przywieźć kilka czasopism by mogli sobie wspólnie pooglądać teleskop Hubble'a albo poczytać o kometach i gwiazdach.

Po kilku minutach dotarli do głównej części szukając dwóch, zapewne całujących się, facetów. Jakież było ich zdziwienie gdy odnaleźli ich chichoczących przy automacie z kawą, brunet wolną ręką bawił się guzikiem przy płaszczu blondyna, który nie przestawał się śmiać. Tak, Dean Winchester coraz częściej widywany był z uśmiechem na ustach, bez telefonu, nawet chyba nie miał go przy sobie. Sześć miesięcy temu Castiel wprowadził się do niego i rozpraszacz w postaci komórki przestał być potrzebny. Sporo się zmieniło od ostatnich świąt.

Blondyn może nie kochał ich tak jak jego chłopak, ale dostrzegł zalety w pewnych ich aspektach. Polubił na przykład dekorowanie salonu, zwieźli wszystko co Castiel trzymał u siebie w szafie, kilka pudeł w gwoli ścisłości i porozwieszali po całym mieszkaniu. Spodobały mu się także spacery po mieście, gdy wszystkie lampki, neony i światełka błyszczą z każdego kąta. Koniecznie z gorącą czekoladą w jednej dłoni rzecz jasna, by w drugiej trzymać dłoń bruneta.

I jak Dean Winchester pomyślał pod choinką przy Rockefeller Center, o zakupie biletu do Oklahomy, tak zrobił. Naprawdę polecieli razem z Jackiem do Sama i długo, ale to długo rozmawiali. Castiel ponownie miał rację, Samuel wcale nie brzydził się bratem czy go nie tolerował, to ta głupia rodzinna duma trzymała go na dystans. Okazało się, że gdy Dean wyleciał wtedy z przyjęcia brat próbował się z nim skontaktować, ale ten nie odbierał, nie otwierał drzwi...a później minęło zbyt wiele czasu. Pozwolili by minęło go tak dużo. Nie od razu się dogadali, ale z czasem wszystko wracało na dobre tory. W tym roku pierwszy raz mieli wspólnie spędzić święta, w Nowym Jorku, w mieszkaniu Deana i Casa.

– Psujesz sobie żyły tymi cukierkami. – rzucił Jack ściągając plecak.

– No nie, będzie mnie młody pouczał. Myślisz, że nie wiem ile trzymasz papierków pod poduszką?

Chłopiec przewrócił oczami rzucając się na wujka. Kiedyś rok rozłąki nie robił różnicy, teraz widywali się częściej a tęsknili jeszcze bardziej.

Castiel korzystając z okazji, że oboje mają zamknięte oczy wyszeptał do Sama, że Dean również trzyma stosy papierków na łóżku. Ten zaśmiał się podając mu dłoń na przywitanie. Następnie bracia również wymienili się uściskiem, długim, wciąż nadrabiali stracone chwile.

– To co, najpierw tradycyjnie Time Square, a potem jakiś obiad?

Dean był bardzo podekscytowany, w domu nie zamykał jadaczki. Opowiadał Casowi co zaplanował, co będą robić, a jedyne co mężczyzna pomyślał to czy nie padną ze zmęczenia po jednym dniu.

– A może najpierw coś zjemy, a potem wyjdziemy na miasto? Zrobi się ciemniej, bardziej klimatycznie. – zaproponował brunet gdy skierowali się w stronę parkingu.

– Podoba mi się.

Cmoknął go słodko w usta. Opuścili główną część lotnisku i już prawie wchodzili na parking gdy nagle Jack się zatrzymał.

– Potrzymaj tato. - wręczył Samowi swój plecak. – Skoczę tylko do toalety.

– NIE!

Dean i Castiel krzyknęli jednocześnie wyciągając ręce by chwycić chłopaka. Ten tylko uśmiechnął się chytrze.

– Żartowałem przecież.

– Czy ja o czymś nie wiem? – odezwał się skonfundowany Sam patrząc na każdego z nich.

Oczywiście nie powiedzieli mu co się działo tutaj rok temu, woleli oszczędzić mu nerwów kiedy to Dean zamierzał wyciągnąć rękę pierwszy. Zjedli razem obiad w domu, blondyn ugotował, w wolnych chwilach testował na Casie nowe przepisy. Ten nigdy się nie skarżył, więc chyba był w tym całkiem niezły. A potem, jak zresztą zaplanowali za plecami braci, cała czwórka poszła sobie na spacer kończąc go przy Rockeffeler Center by turkawka Winchesterów dumnie ozdabiała tę wielką, piękną choinkę, która dosłownie i w przenośni działała cuda. 

Szczególnie te świąteczne. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top