Heaven


Małe co nieco, na rozgrzewkę. Moja wizja spotkania Deana i Castiela w Niebie po niezapomnianym wyznaniu. 

Otworzył oczy. Nie miał pojęcia czego się spodziewać po tym jak wydał z siebie ostatnie tchnienie...ale zdecydowanie nie spodziewał się takiego widoku. Piękne, bezchmurne błękitne niebo, pasmo górskie ciągnące się od lewej do prawej, wysokie drzewa, ptaki szybujące hen wysoko, cudowny zapach fiołków – odetchnął pełną piersią – poczuł je chyba w każdej komórce. Musiały rosnąć gdzieś niedaleko choć z tego miejsca w którym stał nie mógł ich dostrzec.

Rozejrzał się. Czy...to było Niebo? Niemożliwe, jakim cudem trafił tutaj? Jasne, gdzieś musiał po tym co się stało, ale Niebo? Po tym wszystkim co się wydarzyło na Ziemi, co zrobił, jakie decyzje podjął – piekło wydawało się dla niego oczywistym końcem. Z jednej strony był świadom swoich dobrych uczynków, w końcu przez lata pomagał ludziom totalnie nieświadomym zagrożenia, które mogło czyhać w każdym kącie, ale z drugiej strony ile osób nie zdołał uratować. Ile z nich zranił, odrzucił a potem gdy zrozumiał swój błąd – było już za późno.

Nie mógł o nim nie pomyśleć, to niebo tak bardzo błękitne, tak bardzo czyste, tak bardzo hipnotyzujące -taki właśnie był. Castiel, choć wolał skrót, który sam mu nadał. Cas. Upadły anioł, wojownik niebios, oddany przyjaciel, lojalny kompan, po prostu Cas. Czy się domyślał? Czy dotarło do niego, że w jakimś momencie Castiel zamienił się w Casa, który zawsze jest obok, a którego chciałby mieć jeszcze bliżej? Trochę tak i trochę nie. Widział wzrok anioł, czuł go na sobie, ba, sam go takim obdarzał, cieszył się gdy zostawali sami, gdy oglądali razem filmy, słuchali muzyki lub jechali na polowanie. Przebywanie w towarzystwie Casa było...odprężające i relaksujące. Jego aura, a przede wszystkim głos działały kojąco. Ile razy złapał się na tym, że słuchając przyjaciela czuł jakby ból znikał. Jakby go w ogóle nie było.

Kochał go. Tak, dziwnie to teraz brzmiało gdy o tym pomyślał idąc przed siebie kamienistą drogą. Kochał go tak bardzo, że właśnie ta miłość zamknęła mu usta kiedy... nie był w stanie nic powiedzieć, choć w głowie, och, tyle się działo. Od tamtego momentu modlił się by Castiel to wszystko wtedy usłyszał, bo słowa nie różniły się prawie w ogóle od tych które zostały do niego samego skierowane. To właśnie ta miłość przygwoździła go do podłogi gdy czarne pnącza Pustki owinęły się wokół Casa zabierając go ze sobą na zawsze. Mógł skoczyć razem z nim, ale to wszystko zadziało się za szybko. Nastała cisza, telefon brzęczał, a on płakał – bo tylko to mu wtedy zostało.

Westchnął ciężko. Nagle coś błysnęło po prawej stronie, mrugnął a wtedy nie wiadomo skąd i jak, pojawił się tam drewniany budynek. Nie wyglądał na nowy, raczej przestarzały, lecz w tym leśnym otoczeniu wyglądał jakby dopiero co go wybudowano. Skierował się w stronę ganku mając nadzieję, że kogoś tam spotka. Kogoś kto mu parę rzeczy wyjaśni.

To nie mógł być nikt inny jak Bobby Singer. Och, stary poczciwy Bobby siedział na bujanym fotelu z butelką piwa w ręce. Blondyn uśmiechnął się szeroko, a mężczyzna wreszcie go dostrzegając, również. Uścisnęli się ciepło i Dean zajął miejsce obok. Fotel pojawił się tam w przeciągu sekundy.

-Bobby – dziwnie się poczuł wymawiając to imię – Gdzie ja jestem?

-A jak niby myślisz? – rzucił Singer ze swoim charakterystycznym tonem typu „Serio aż takim jesteś idiotą".

-No dobra, dobra. Inaczej, dlaczego tu jestem?

-No jak dziecku trzeba tłumaczyć! – mężczyzna odstawił butelkę na ziemię i ułożył dłonie w sposób jakby coś mierzył – Rodzisz się. -machnął lewą ręką – Żyjesz i potem umierasz – ponowił ruch tylko, że prawą. – Finito.

-Ale ja...

-O nie, nie, nie. Nie chcę tego słuchać. Winchesterowie. Jak zwykle jęczący jak im się coś dobrego w życiu przydarzy. Pierś do przodu, gaz do dechy i banan na twarzy. To naprawdę nie takie trudne.

Dean prychnął pod nosem. Widząc Bobby'ego tak uśmiechniętego to była rzadkość. Może rzeczywiście powinien zacząć doceniać to co ma...tak szybko w końcu można to stracić.

-Jack wszystko naprawił. – dodał kończąc piwo. – Twoja mama mieszka tam za pagórkiem. – wskazał miejsce po lewej stronie. – Rufus zaraz za rogiem, Jody i Donna uwinęły sobie gniazdko kawałek dalej, Kevin gdzieś mi mignął ostatnio ale chłopak dziwny jest to nawet nie pytałem o co chodzi. Wszyscy tu są i są szczęśliwi.

Stęsknił się za nimi wszystkimi bardzo i zapewne odwiedzi ich prędzej czy później, ale dziury w sercu żadne z nich nie było w stanie załatać. Wszyscy...a jednak nie wszyscy. Osobę, którą chciał mieć obok siebie i móc z nią teraz tu na tych fotelach usiąść, pogadać z Bobbym...utracił, by móc żyć. No proszę, o ironio można by rzec.

Singer odkaszlnął.

-No mów, im dłużej to trzymasz w ciele tym szybciej to ciało rozkłada. Coś o tym wiem, w końcu lata mam, swoje przeżyłem.

-Ale ja nic...

-Nie tknąłeś swojej butelki.

Czy bał się mówić o tym Singerowi? Oczywiście, że nie. Bał się po prostu mówić o tym na głos.

-Nie umiem – odchrząknięcie. – Nie umiem cieszyć się, wiedząc że on tam jest. W Pustce. Przeze mnie bo chciał mnie ratować, bo chciał się poświęcić. Chyba najbardziej z tego wszystkiego boli mnie fakt, że on się z tym pogodził. Widziałem to na jego twarzy, pogodził się z myślą, że za mnie umrze. I tak oto oboje cierpimy. On tam, sam w ciemności, a ja tutaj z dziurą w klatce piersiowej, bo moje struny głosowe nie były w stanie wykrztusić tych dwóch prostych słów, które chciałem, tak bardzo chciałem je komuś powiedzieć.

-A gdybyś miał okazję? A gdybyś miał drugą szansę?

-Co to w ogóle za pytania! Oczywiście, że bym mu je wtedy powiedział, wykrzyczał z pieprzonego Mount Everest-

Nie dane mu było dokończyć, gdyż ktoś właśnie pchnął kolanem drzwi i wszedł na ganek.

-Bobby, naprawdę, żebym ja dwa razy musiał powtarzać. Skrzynki jedna na drugą, żeby można było normalnie wejść za bar.

Dean odwrócił się w prawą stronę, a oczy momentalnie wyszły mu z orbit. Podobnie jak tej drugiej osobie, która dopiero po paru sekundach podniosła wzrok ze swoich butów. Niebieski i zielony – ciągnie swój do swego.

I always came when you call.

-Cas?!

-Dean?!

-To ja ten...Rufus mnie wołał!

Jak na swoje lata Bobby całkiem szybko się ulatniał.

Dean wstał i o drżących nogach podszedł do Castiela od razu zamykając go w mocnym, bardzo mocnym uścisku. Anioł dopiero po chwili ocknął się, westchnął słodko i również objął Winchestera. Czuli swoje ciepło, słyszeli bicie swoich serce, swoje przyspieszone oddechy. Któryś z nich (a może oboje) pociągnął nosem i wypuścił nagromadzone powietrze z płuc. Na pewno pierwszy uronił łzy Dean, wszelkie hamulce puściły, zresztą po co w ogóle miały tam jeszcze być? Przytulał Castiela, swojego Casa, który był tu w Niebie, cały i zdrowy. Zdecydowanie zdrowy, te mięśnie wystające teraz spod krótkiego rękawa czarnej rockowej koszulki...cholera, naprawdę coś takiego chował pod płaszczem?! Dean naprawdę był aż tak ślepy? Odsunął się od przyjaciela ujmując jego polik.

-Cas...jesteś.

Przełknięcie śliny.

-Tak, jestem.

-Ale Pustka, co się stało?

Anioł na chwilę przymknął oczy. Ten gest był tak miły.

-Jack mnie wyciągnął i zabrał tutaj żebym mu pomógł jakoś połatać to wszystko. Ułożyć w jedną całość, tak jak być powinno.

Dean ponownie, przestał już liczyć który to już raz, uśmiechnął się szeroko. Ale zaraz potem spuścił wzrok w dół. Castiel uniósł mu podbródek lekko w górę, tak że spojrzeli na siebie.

-Nie wróciłem, bo czas tutaj płynie całkiem inaczej. Gdy udało nam się wstępnie naprawić Niebo, ty składałeś podanie do pracy, ruszałeś do przodu. Wiedziałem, że kiedyś się tutaj spotkamy, a móc patrzeć jak choć trochę kosztujesz życia – to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie dane mi było zobaczyć.

Teraz to brunet trzymał w dłoniach twarz Winchestera. Głaskał kciukiem jego policzek.

-Oczywiście – kontynuował – oczywiście, że chciałem być obok ciebie, ale najwyraźniej nie to nam było dane. Tam, na dole. Odwróciłem się na chwilę a ty zjawiasz się tutaj. Nie można cię spuszczać z oka.

Parsknięcie śmiechem.

-Nie, ty nie możesz. – rzucił Dean przyciągając go za biodra do siebie. Przytknął czoło do jego czoła zagryzając wargę. Kiedyś bardzo się pilnował, ten gest, tak niewinny wywoływał w ojcu złość, może dlatego że nie był kierowany do dziewczyn. Bo nigdy nie miał być kierowany do nich. Tylko w przeciwną stronę.

-To co się stało panie Śmierć – Może – Mi – Skoczyć?

Blondyn zachichotał. Tak, ZACHICHOTAŁ.

-Twoja miłość i oddanie przebiła mnie na wylot.

-CO SIĘ-

-Cas, dobra, spokojnie. Zwykłe, najzwyklejsze polowanie, czyli właściwie tak jak zawsze obstawiałem. No, prawie zawsze. Była jeszcze jedna opcja, ale ty ją zaklepałeś.

Anioł posmutniał.

-Dean...

-Nie, już nie. Koniec z tym. Jesteśmy tutaj, w końcu razem. Sam powiedziałeś, że nie było dane nam żyć tam na dole, a co powiesz na nie-życie u góry? Tu, gdzie wszystko jest możliwe, gdzie nie ma potrzeby poświęcać się za drugą osobę, gdzie wystające pręty można szybko usunąć, a atak serca spowodowany nadmiernym wysiłkiem w sypialnianym zaciszu nie powoduje kopnięcia w kalendarz.

-Wiesz, że w końcu się dowiem co się tam stało.

-Wiem, ale odwracam uwagę – zaczepne mrugnięcie – Co to jest za miejsce?

Dopiero teraz zorientował się, że ganek na którym stoją coś mu przypomina. Castiel uśmiechnął się...tak inaczej, a może to po prostu Deanowi nogi zmiękły. Podszedł do drzwi i wyciągnął ku niemu rękę.

-Chodź, pokażę ci.

Winchester przekręcił delikatnie głowę (jezu czy na Ziemi też tak flirtowali) i podał mu dłoń. Prowadzony przez próg nie od razu zrozumiał gdzie jest. Drewniana podłoga, plakaty...jego ulubionych zespołów, podświetlany bar (zawsze o takim marzył), stół bilardowy po prawej stronie, obite skórą fotele i krzesła, szklane półki czekające na postawienie na nich butelek...chwila.

-Cas, czy to jest...

-Tak, to jest twój bar Dean. Nie wszystko, ale większość udało mi się odtworzyć z twojego snu. Plakat z Tombstone dodałem sam i lampki w kształcie kapeluszy kowbojskich – machnął ręką na stoliki pod oknem.

Zatrzymali się pod samym barem. Anioł puścił jego dłoń.

-Nie wszystko jest jeszcze gotowe bo ktoś pojawił się tutaj zbyt szybko.

Blondyn puścił to mimo uszu będąc wciąż w ogromnym szoku. Cas zbudował mu, boże kochany, zbudował dla niego bar, o którym tak bardzo marzył. Patrząc w te błękitne tęczówki - zrozumiał co to znaczy być kochanym. Przy Castielu czuł się tak od samego początku, ale dopiero teraz dotarło do niego co te uczucia znaczą. Jak je nazywać, jak się ich nie bać. Bo choć sam śmiał się ze stwierdzenia, że w Niebie czeka wieczny spokój – chyba właśnie doświadcza tego na własnej skórze. Wolna wola, zero trosk i zmartwień, czysta, nieskalana dusza – tym się stał. Dzięki niemu. Dzięki aniołowi, który na swojego człowieka wybrał jego. Deana Winchestera.

-Kocham cię. Tak bardzo cię kocham.

Oczy anioła rozbłysły, malutkie diamenciki zaszkliły się w nich gdy blondyn zbliżył się do niego. Powtarzał te dwa, krótkie słowa dopóki ich usta nie spotkały się w ciepłym, czułym i jakże wyczekiwanym pocałunku. Naprawdę bał się TEGO?! Był cholernym idiotą. Istotnie, był, bo już nie jest. Tamten Dean został na Ziemi, na tym przeklętym pręcie, musiał zrzucić powłokę by odnaleźć prawdziwego siebie. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Miłość jego życia to przecież najprawdziwszy anioł.

-Bierzemy się za układanie tych skrzynek czy-

Cas wszedł mu w słowo.

-Na górze mamy całe mieszkanie tylko dla siebie i bardzo wygodny materac, anielski puch.

-Planowałeś to? – zapytał Dean chwytając Casa za uda by ten mógł objąć go nogami.

-Nie, no co ty. Ja zawsze improwizuję.

Zanim skierował się z brunetem na górę, zanim znów złączył z nim usta i zanim złączy ciało, spojrzał na niego - na tle westernowych plakatów prezentował się nieziemsko. Spełnienie jego marzeń, niebo, raj, Eden. Dom. Ich dom.

Dziura została na zawsze załatana.


Sekundę później, przed barem

-Ale ja chciałem w bilard pograć!

-Rufus, ja na twoim miejscu to bym ten stół sobie porządnie zdezynfekował.

-Ale niby...czekaj, chwila, SERIO?! 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top