Buntownik z wyboru. Part VIII

Dwa miesiące minęły nie wiadomo kiedy. Coraz szybciej robiło się ciemno, a wieczory nie były już tak przyjemne. Wracając z baru Dean dziękował sobie w myślach za swoją przezorność, bluza którą jednak ubrał rano naprawdę się przydała, przyjemnie ogrzewała ramiona. Normalnie miałby podwózkę, ale poprosił Benny'ego by wysadził go dwie ulice wcześniej. Te ostatnie metry chciał przejść na nogach. Chłopaki w żaden sposób nie zareagowali na tę prośbę, po prostu się pożegnali. Tak samo jak nie zareagowali kiedy dwa miesiące temu przysiadł się do nich w barze. Sam. Zamówili mu coś mocniejszego i poklepali go po plecach. To jest Adam oczywiście od razu, Benny nieco później, przez pierwszą godzinę wyglądał jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał, dopiero przy którejś tam kolejce uściskał przyjaciela.

Ale nie powiedział nic. Ani jednego słowa. Dean zdawał sobie sprawę dlaczego tak było, przecież miał tego nie zepsuć, kumpel go ostrzegał. A wyszło jak wyszło. Blondyn nie opowiedział im dokładnie co wydarzyło się w mieszkaniu Casa, zwyczajnie poinformował o zakończeniu tej relacji. I że chce trzymać się od mężczyzny z daleka.

Castiel próbował się z początku kontaktować. Przychodził do baru, pytał Susan, ale każda taka próba kończyła się zderzeniem ze ścianą, przyjaciele chronili Deana. Skoro nie chciał mieć z brunetem nic do czynienia, oni również oto zadbali. Po pewnym czasie przestał, zapewne widząc że do niczego to nie prowadzi. Dean długo zastanawiał się jak się z tym czuje. Jak czuje się z faktem, że pewnego dnia po prostu trzasnął drzwiami, ale im dłużej o tym rozmyślał tym szybciej dochodził do wniosku, że w sumie to dobrze. Jego życie wróciło na dawne tory. Chodził do pracy, potem wpadał z chłopakami do baru i wracał do domu. I tak dzień po dniu.

Planował przerwać również swoją znajomość z Turnerem, nawet jeśli doprowadziłoby go to do pudła, jednakże nie przewidział jednej, małej rzeczy. A mianowicie tego, że profesor Rufus Turner posiadał asa w rękawie.

Powrót do czyszczenia kibli dla większości byłby największą życiową porażką, ale nie dla Deana. On naprawdę się z tego cieszył. Na dodatek dyrektor kłaniał się za każdym razem gdy mijał chłopaka i triumfalny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Chodziło tu zapewne o Turnera, powrót Deana równał się z utarciem mu nosa. Jednym słowem, Holland był wniebowzięty, a nawet sam zajął się wszystkimi papierami. Wszyscy byli w szoku taką nagłą zmianę dyrektora, ale nikt nie ważył się narzekać. Najwyraźniej cuda się zdarzają.

Tydzień później Dean, jak zawsze, kończył chwilę po czwartej, przebrał się w kantorku i z plecakiem na jednym ramieniu skierował do wyjścia, kiedy to usłyszał swoje imię.

– Naprawdę myślałeś, że nieprzychodzenie na spotkania automatycznie kończy nasz układ? Ceniłem cię wyżej.

Turner stanął dokładnie pośrodku drzwi blokując tym samym wyjście. Dean przewrócił oczami.

I się zawiodłeś, tak bywa. Nie jesteś jedyny. A teraz chciałbym w spokoju opuścić miejsce pracy.

Rufus ani drgnął.

– To nie jest twoje jedyne miejsce pracy. Masz zobowiązania, inaczej czeka cię więzienie.

– O, no tak, byłbym zapomniał. Jak już będziesz podpisywał dokumenty, które pakują mnie za karty, załatw proszę Garreta na moje piętro. To mój ulubiony strażnik.

– Gówniarz z ciebie.

– Nie żebym się czepiał, ale to ty chciałeś ze mną pracować. A teraz żegnam.

Mężczyzna zrobił krok do przodu, śmiejąc się. Korytarz o tej porze był pusty, oprócz starego woźnego w kuchni pracowniczej w budynku nie było nikogo toteż dźwięk poniósł się echem i zabrzmiał jak wyjęty z horroru.

- Nie tak prędko, kolego, chyba się nieco zagalopowałeś. Mnie się tak łatwo nie pozbywa. Ja z kolei mogę uprzykrzyć życie każdemu. Jak na przykład Benny'emu – Deanowi momentalnie zrobiło się słabo. – Pracuje na budowie, prawda? Zapewne bardzo potrzebuje tej pracy. Tak samo jak Adam, a jak wiemy fabryka jest niebezpiecznym miejscem, różne wypadki chodzą po ludziach. Singera znam od dawna, wystarczy, że wykonam jeden telefon.

Blondyn cały się zagotował, nawet nie zauważył kiedy zacisnął dłonie w pięści. A to sukinsyn!

 Jak...ś-śmiesz – wydukał chłopak co tylko bardziej rozśmieszyło mężczyznę.

– Ja? Trzeba było robić co ci kazałem. Odkrycie stulecia, zależało mi tylko i wyłącznie na twoich obliczeniach. No normalnie szok! A co ty sobie myślałeś? Załatwiłem ci tę ugodę, bo cię potrzebowałem. Gardzisz swoim umysłem i geniuszem? Mam gdzieś że jesteś skończonym idiotą, od samego początku to – stuknął go w czoło – należy do mnie. I nie możesz nic z tym zrobić.

Normalnie w takiej sytuacji Dean rozłożyłby typa na łopatki. Facet groził jego najbliższym, ludziom, którym ufał. Niestety dał się złapać. Turner miał go w garści i to on tu dyktował warunki.

I tak oto radość Hollanda nie trwała długo, Dean musiał wrócić do sali lekcyjnej. Nie miał pojęcia jak całą tę sytuację Rufus wyjaśnił fundacji i sądowi, ale skoro mu się to udało to tylko oznaczało, że facet zawsze dostawał to czego chciał. Na samą myśl Deanowi robiło się niedobrze. Rozmyślając o tym podczas tego krótkiego spaceru,  doszedł do wniosku, że to jest nic innego jak karma. Turner potraktował go tak jak on potraktował Casa, z tą różnicą, że profesor chciał chłopaka zatrzymać, a Dean Castiela wręcz przeciwnie.

Zanim dotarł do domu rozpłakał się. Płakał, a łzy lały mu się po policzkach. Zdał sobie sprawę, że tak właśnie musiał czuć się Castiel, kiedy on, Dean, postanowił zniknąć z jego życia. 

  ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Ten październikowy zachód słońca był jednym z najpiękniejszych jakie widział. To właśnie pomyślał Dean kiedy z plecakiem pełnym piwa przemierzał ulice Bostonu kierując się na jego obrzeża, a dokładnie na budowę nowego osiedla, przy którym pracował Benny. Adam wyjątkowo musiał zostać w fabryce do samiutkiego wieczora, zatem blondyn postanowił spędzić trochę czasu z najlepszym przyjacielem. Po dotarciu do celu, porwał kluczyki Impalii, wpakował kumpla na siedzenie pasażera i zabrał go na wzgórza, z których widać było całą panoramę miasta.

Groźby Turnera od dłuższego czasu się nie powtórzyły, bo Dean posłusznie pomagał mu w twierdzeniu. Nie oznaczało to jednak spokojnego snu. Rufus mógł chcieć się zemścić w każdej chwili, blondyn tym razem baczniej uważał na swoje słowa i na swoje zachowanie. Robił wszystko tak jak Rufus chciał, dokładnie tak jak chciał. Starał się przynajmniej spędzać z przyjaciółmi jak najwięcej czasu, trochę w ramach zadośćuczynienia, bo choć nie mieli o sprawie najmniejszego pojęcia, Dean miał, i w ten sposób choć trochę chciał poczuć się lepiej, sam ze sobą.

– A kiedy już zakończymy budowę, firma rusza dalej. Serio, nie sądziłem, że można w tej branży piąć się wyżej, a jednak. Do końca życia będę wdzięczny Casowi za pomoc.

Cas. Castiel. Chryste, ależ go dawno nie widział. Było to dziwne uczucie, bo przecież przez pewien czas razem mieszkali, widywali się codziennie. Codziennie razem jadali kolację, kąpali się i szli spać. Było mu wtedy tak ciepło, prawie już o tym zapomniał. A może bardziej...chciał zapomnieć, by mniej bolało.

– Tak, to było miłe z jego strony – rzucił Dean biorąc konkretny łyk piwa.

Benny zerknął w stronę kumpla, po czym westchnął.

– Do tej pory trzymałem język za zębami, bo jesteśmy rodziną, a ta akceptuje cię takim jakim jesteś. Jednak nawet w tym stwierdzeniu są pewne granice. Dean, spójrz na mnie, proszę cię.

Blondyn niechętnie spełnił prośbę.

– Co ty do chuja odpierdalasz, co? Gdyby nie Susan dostałbyś ode mnie w pysk już przynajmniej kilka razy. Nawet ona bez pytania domyśliła się co się stało z tobą i Casem. Wszyscy przy stole wiedzieliśmy – Adam również  czym mnie zaskoczył – że faceta po prostu rzuciłeś. Nikt nie musiał pytać, tak dobrze cię znamy.

Dean zacisnął szczękę.

– O co wam chodzi? Po prostu się rozstaliśmy! Dobra – westchnął – JA go rzuciłem. I co z tego? Nie podobał mi się ten związek, więc go zakończyłem. Koniec historii.

– Dobrze wiesz, że to nieprawda.

– Czemu wszyscy uważacie, że znacie mnie lepiej niż ja sam?!

– BO TAK JEST! – krzyknął Benny odsuwając się jednocześnie od auta. Jakby bał się, że w przypływie gniewu mógłby je uszkodzić. – Jesteś masochistą, uwielbiasz jak cię boli! Uwielbiasz się nad sobą użalać, nie robisz tego może na głos, ale trzymasz to w sobie. Wytrenowałeś nas Dean, nie widzisz tego?! Nikt nigdy nie kwestionował twoich decyzji, wszyscy zgodnie ci przytakiwaliśmy bo tego chciałeś. Teraz dopiero widzę, że nie na tym powinno to polegać. 

Blondyn zaplótł ręce na piersiach.

– Nie ma to jak dowiedzieć się, że kumple całe życie cię okłamywali.

Benny prychnął chowając twarz w dłoniach.

– Boże, jaki ty jesteś głupi! Zamiast przemyśleć wszystko ty dostrzegasz tylko tę złą stronę i dziwisz się dlaczego jest ci tak źle. – Benny oparł dłonie na biodrach stojąc dokładnie przed Deanem. – Nie domyślasz się dlaczego tak walczyłem o twój związek? Dlaczego byłem miły dla Casa choć z reguły mam trudności z poznawaniem nowych osób? Bo liczyłem, że cię stąd wywiezie. Nie raz udowodnił, że ma głowę na karku i przede wszystkim był wpatrzony w ciebie jak w obrazek. Miałem pewność, że nigdy by cię nie skrzywdził. Kiedy razem zamieszkaliście, myślałem, że to tylko kwestia czasu kiedy spakujecie manatki i się przeniesiecie.

Dean pociągnął nosem.

– Boston to moje miasto i mam tu swój dom. Jesteśmy rodziną, a ty chcesz się mnie stąd pozbyć.

– Chcę żebyś był szczęśliwy! – Lafitte oparł dłonie na ramionach chłopaka i potrząsnął nim delikatnie – Chcę żebyś zaczął wreszcie żyć, a w tej dziurze nigdy ci się nie uda. Nie ważne czy miałbyś Casa u boku czy nie. To miasto, które tak rzekomo uwielbiasz, zabija cię. Myślę o rodzinie. Wiem, że mogę stanąć na nogi, nawet z moją przeszłością i nie zamierzam tu siedzieć do usranej śmierci. Jeśli myślałeś, że będziesz wpadać do mnie i moich dzieciaków z czteropakiem jak przykładny wujek po pracy sprzątacza to wybacz, ale chyba mamy inne wyobrażenie przyszłości.

Benny spuścił wzrok na swoje dłonie, jakby to co miał zaraz powiedzieć było jego największym sekretem.

– Wiesz co od zawsze było moim największym marzeniem? Wcale nie wiązało się z Susan jak zapewne pomyślałeś. Chodziło o ciebie. Marzyłem, że któregoś dnia podjadę do ciebie do domu, zapukam w te rozpadające się drzwi i odpowie mi cisza, bo ciebie już tam nie będzie, bo spakowałeś się i wyjechałeś. Nie ważne dokąd i z kim, nie musiałbym nawet tego wiedzieć, ale roześmiałbym się wesoło wiedząc, że ruszyłeś do przodu. To właśnie zrobiłoby mi dzień – wyjazd mojego najlepszego kumpla, mojego brata.

Niebo zabarwiło się na piękny różowy kolor. Miasto powoli zaczęły rozświetlać uliczne lampy, neony stawały się coraz wyraźniejsze. Cisza, która nastała pomiędzy mężczyznami była ciężka i niespotykana. Rzadko miewali tego typu rozmowy, właściwie to dawno tak szczerze nie rozmawiali. Męska dumna maczała w tym swoje palce, faceci się sobie nie zwierzają, faceci nigdy nie płaczą. Ulica rządzi się swoimi prawami, a oni zbyt długo byli jej częścią by ot tak mieli o tym zapomnieć.

– Ja po prostu jestem skazany na takie życie. Nie wmawiaj mi, że to zależy od moich wyborów czy od mojego podejścia. Bardzo chciałbym by tak było, ale nie można mieć wszystkiego. Jestem pieprznięty i stanowię zagrożenie, tak się przedstawiają fakty. Dlaczego nie potraficie zrozumieć, że próbuję się takim właśnie życiem cieszyć? Tak, sprzątanie kibli może nie jest najlepszym zajęciem, ale dobrze na mnie wpływa. W jakiś pojebany sposób mnie uspokaja. Tak, jestem inteligentny, po prostu tego nie lubię. Za każdym razem kiedy coś próbowałem z tym zrobić, kiedy chciałem to w jakiś sposób wykorzystać, kopało mnie to w dupę. Postanowiłem dać sobie szansę na związek, ale okazało się, że się do tego nie nadaję. Trudno, stało się. Skrzywdziłem Casa i jest mi z tym strasznie źle, ale to nie mogło się inaczej skończyć. Nie miałem co mu dać, nie mogłem obiecać, że za kilka lat stanę na nogi i nie rzucę się na niego kiedy ktoś podejdzie do mnie z pudełkiem zapałek. Nie mogłem mu obiecać, że będzie przy mnie bezpieczny, a przecież oto chodzi w związku. O zaufanie. O bezpieczeństwo.

Dean cisnął szklaną butelką w ziemię, ta rozbiła się na drobne kawałki.

– I co ma do tego fakt, że chyba go kocham – głos zadrżał mu przy ostatnim słowie. - Nie wiem...w każdym razie na pewno coś do niego czuję. Można kogoś kochać i nie móc z nim być – najwyraźniej należymy do tej kategorii. I nie, nie skupiam się na tylko na minusach, ja je po prostu cały czas dostaję na twarz. Zresztą, Cas i tak ruszył do przodu, ma więcej oleju w głowie niż ja. Pomimo słów jakie mu wykrzyczałem naprawdę życzę mu jak najlepiej.

– Dlaczego więc nie spróbujesz? Mówisz, że nie masz mu nic do zaoferowania, twoim zdaniem oczywiście, ale skoro ci na nim choć trochę zależy dlaczego nie postarasz się by to coś mieć? Profesorowie dali ci szansę, nie musisz im lizać butów od razu, ale może spróbuj ich wykorzystać jako odbicie się. Pamiętasz przecież jak nienawidziłem swoich poprzednich kierowników, patałachy łasi na kasę, sam poradziłeś mi wykonywać swoją pracę jak najlepiej potrafię. Kierownictwo się zmieniło i nagle praca stała się przyjemniejsza. Gdyby się nie zmieniło, pewnie w którymś momencie szukałbym czegoś innego. Ale jednak coś robię, cały czas działam. Załóżmy czysto hipotetycznie, że Castiel nie jest tym jedynym, wydawało wam się. Dlaczego nie próbujesz z kimś innym? Stanąłeś w miejscu i schowałeś się za rozpadającymi drzwiami. To stagnacja, a nie działanie.

Gdyby tylko Benny wiedział jak sprawa miała się z Turnerem, gdyby tylko wiedział... ale przecież Dean mu nie powiedział. Nikomu nie powiedział. Lafittemiał rację, mógł to wcześniej wykorzystać, w końcu to na nim Rufus głównie polegał, to ON był geniuszem w tym układzie. Może nawet udałoby mu się pracować na jakimś uniwersytecie albo włączyliby go do jakiegoś programu i mógłby się nim Casowi pochwalić. Zanim się rozstali mógł mu pokazać jedynie zbiór cyferek w zeszycie a i tego nie zrobił, bo przecież Castiel o niczym nie miał pojęcia. Im dłużej się nad tym zastanawiał tym bardziej dostrzegał w tym wszystkim swoją winę. Uciekał. Uciekał zamiast porozmawiać. Wydawało mu się, że zwierza się Casowi, a tak naprawdę mówił mu tylko to co ten chciał usłyszeć, co Dean sam chciał by wyszło z jego ust. Gdyby od początku był sobą bardzo prawdopodobne, że wciąż byliby razem. A może nie? A może Dean nawet będąc szczerym do bólu nie potrafiłby zapanować nad swoją przeszłością? W każdym ze scenariuszy Castiel był w jakimś stopniu poszkodowany. Nie mógł na to pozwolić, nie mógł wiązać się z nim wiedząc, że i tak w którymś momencie to wszystko pierdolnie. Spróbował, odważył, a i tak został sam.

Benny podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu, ciepło ją na nim zaciskając.

– Jesteś idiotą i głupkiem, ale chcę żebyś wiedział, że nadal jesteśmy braćmi. Będę na ciebie krzyczał, bo próbuję cię zrozumieć. Obserwowałem cię i nie wmówisz mi, że nie byłeś przy nim szczęśliwy. Nie do końca wiem co dzieje się w twojej głowie, ale mam dość patrzenia jak pierdolisz sobie życie. Swoje powiedziałem, możesz się zgodzić ze mną, a możesz kazać mi się odwalić. Zrobisz jak uważasz. Nie chcę mieć cię na sumieniu, gdy stanie się coś złego. A i tak nie mogę sobie tego zagwarantować – pociągnął nosem. – No, to już wiesz co myślę, a teraz dokończmy te piwa, żeby się nie zmarnowały. Adam nas odwiezie po robocie, niech się w końcu na coś przyda.

Benny odchrząknął i obszedł samochód, by z plecaka Deana wyciągnąć kolejną butelkę. Blondyn nie poruszył się, zamglonym wzrokiem skanował zabudowania w mieście. Czasami, a szczególnie w tych gorszych stanach, zastanawiał się dlaczego właściwie tak bardzo przykleił się do Bostonu, nie był to w końcu ani ośrodek kultury ani wybitny zalążek nauk ścisłych. Ot, zwykłe, szare miasto, w którym się po prostu urodził. Jedyne co w nim tutaj posiadał, fizycznie, to dom, a raczej coś co dom powinno przypominać. Gdyby tej nocy piorun uderzył w fasadę, jutro nie miałby nawet tych czterech ścian i problem rozwiązałby się sam. No prawie...wątpił, że wyładowanie elektryczne sprawiłoby, że ona zniknie. Po za tym nie chciał tego.

Nie chciał jej stracić. 

  ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

– Mogę być z tobą szczery?

Dean parsknął śmiechem. Że co kurwa? Jego własny terapeuta pyta czy podczas TERAPII może być z nim szczery, ja pierdole, skąd ten Singer się urwał. Swoją drogą, tak, przychodził na spotkania. Rozważał odejście, ale po przeanalizowaniu za i przeciw w obecnej sytuacji, lepiej było nie kopać tego rowu dalej. Musiał się z tym wstrzymać, przynajmniej na jakiś czas.

– Czyli do tej pory nie byłeś? Cool, fajnego mam lekarza.

Bobby przewrócił oczami jak to miał w zwyczaju.

– Dobra, dobra chłopaczku, wstrzymaj się z tymi komentarzami. Po prostu doszedłem do pewnych wniosków i chcę się z nimi z tobą podzielić. Mogą ci się jednak one nie spodobać.

Dean wciągnął nogi na fotel siadając po turecku. Rozłożył ręce marszcząc czoło, zapraszając tym mężczyznę do rozpoczęcia swojego wywodu.

Westchnięcie Singera było ciężkie.

– Nie zgrywaj się, Dean. Z drugiej jednak strony przynajmniej wiem, że obawiasz się tego co chcę powiedzieć. Zasłaniasz się humorem gdy robi się niezręcznie – terapeuta zastukał ołówkiem w zeszyt, który trzymał na swoich kolanach. – Zerwałeś z Castielem, nie wnikam w szczegóły, to wasza prywatna sprawa, ale – wciągnął powietrze przez nos – Co chciałeś tym osiągnąć? Spokój? Sprawiło to, że wreszcie czujesz się lepiej? Oddychasz pełną piersią? Śmiem wątpić. Być może sądziłeś, że to rozwiąże wszystkie twoje problemy, przecież zachowałeś się bardzo szlachetnie, prawda? Nie ściągnąłeś faceta ze sobą na samo dno. Uratowałeś go. Tylko...powiedz mi, skąd przeświadczenie, że tak by się stało? Że Castiel pozwoliłby ci spaść w przepaść.

Serce dudniło mu w uszach, w pomieszczeniu jak raz zrobiło się duszno. Czuł ciepło na policzkach. Czuł supeł zawiązujący mu się w żołądku.

– Nie znam go – kontynuował Singer – Nie wiem co dokładnie by zrobił, ale analizując wszystko co wiem od ciebie, czym się ze mną podzieliłeś, mogę zakładać iż by na to nie pozwolił. Ostrzegałem cię, że sprawy się napiętrzą w pewnym momencie i może być nieciekawie. Ty natomiast zerwałeś z nim wszelkie kontakty zamiast wyznać prawdę i wspólnie przez to przejść, a przynajmniej spróbować. Nie chronisz go, Dean. Prawda jest taka, że chronisz samego siebie. Wolałeś uciec niż przyznać się do wszystkich kłamstw i z podniesioną głową czekać na konsekwencje. Boisz się. Wciąż uciekasz od zmierzenia się z przeszłością. Jak długo tak jeszcze wytrzymasz?

Dean przełknął ślinę, z trudem bo przez ten czas zaschło mu w gardle. Oparł głowę o oparcie fotela, nagle jakby przybyło mu lat. Singer obserwował jego reakcje i jemu samemu zrobiło się przykro. Dean tak wiele wrzucał na swoje barki nie pozwalając nikomu nic z nich ściągnąć.

– Zdziwiłbyś się – wychrypiał. – Potrafię wiele znieść.

– Nie przeczę, ale po co ci to. Po co to sobie robisz skoro wystarczyłoby poprosić o pomoc. Jedno, krótkie zdanie, a twoi najbliżsi zjawiliby się raz dwa.

– Moja mama błagała, a nikt jej nie pomógł. Dlaczego ja miałbym otrzymać szansę, którą ona powinna. Ludzie zaczynają cię dostrzegać z litości, serce ich boli na widok krzywdy i dopiero wtedy przybywają z pomocą – zacisnął szczękę. – A i tak nie zawsze się tak dzieje, zależy od ich humoru i wielkości tej krzywdy. Jakby mieli prawo oceniać komu lepiej jest pomóc, kto szybciej otrzyma pomocną dłoń. Moja mama odważyła się głośno powiedzieć, padła na kolana przed instytucją rzekomo przyjmującą wszystkich. I co? Gówno jej dali, wyśmiali ją i kazali wracać tam gdzie jej miejsce. Do męża tyrana. Sram na takich ludzi. Gdyby chcieli to by pomogli, nie zrobili tego, więc wniosek nasuwa się sam. Zrobią to dopiero gdy sami będą mieli z tego korzyść, tak właśnie działa ten pierdolony świat.

– I dlatego czyścisz kible? Bo nie będziesz zniżać się do poziomu tych że ludzi, bo nie jesteś taki jak oni? Bo nie będziesz żebrał o pomoc? – głos Singera był niepokojąco spokojny, Dean czuł w żyłach narastającą złość, a terapeuta wyglądał jak oaza spokoju – To szlachetne, wiesz? Sprzątać ulice, kłaść cegły, czyścić sedesy. To jest prawdziwa praca.

– O chuj ci człowieku chodzi? Żadna praca nie hańbi! Plujesz na sprzątaczy? Uważasz, że przegrali życie, że są robakami do zdeptania? Tak? Tak uważasz, gnoju?! – Dean opuścił nogi na podłogę, siedział dosłownie na skraju poduszki. Wyglądał jakby miał za chwilę z niej spaść.

– Tego nie powiedziałem.

Blondyn gwałtownie wstał, obrócił się dookoła własnej osi jakby czegoś szukał, jakby czegoś chciał się chwycić. Bobby odłożył notatnik wraz z ołówkiem na stoliczek i bardzo powoli wstał, wyciągając przed siebie rękę.

– Ale tak pomyślałeś! – chłopak zamachnął się. – Zabieraj te łapy! Mam was wszystkich w dupie, udajecie, że wiecie jak się czuję, ale tak naprawdę gówno wiecie. Nie zależy wam na mnie, zależy wam tylko i wyłącznie na własnym sumieniu. Od biedy komuś pomożecie, żeby w nocy móc spokojnie spać. Rzygam tym! Nie będę się prosił jak zwykły mięczak.

Blondyn wydał z siebie okrzyk zaskoczenia, gdy Bobby stanowczo chwycił go za nadgarstek przyciągając do siebie.

– To po co rozwiązywałeś to pieprzone równanie, co? Skoro masz w dupie swoją inteligencje, nie chcesz być uznawany za geniusza choć nim jesteś, to po co to zrobiłeś?! Hmm, no po co się pytam! 

Wyrywając się z uścisku splunął terapeucie pod nogi.

– Wal się! – krzyknął wracając z powrotem na fotel. Ukrył twarz w dłoniach, a Bobby doskonale wiedział dlaczego.

Chłopaki nie płaczą, nie okazują słabości, nie pokazują swoich emocji. Są silni, niepokonani, niezłomni. Nie proszą o pomoc, zawsze wszystko dostają, są poważani i traktowani z szacunkiem.

Minęła chwila zanim Singer się odezwał. Pozwolił Deanowi pobyć w tej ciszy, pozwolił mu zebrać myśli albo je skopać w otchłań umysłu. Nie wiedział jak chłopak sobie z tym radzi, ale podziwiał go. Szczerze go podziwiał.

– Rozwiązanie równania na tablicy, czy tego chcesz czy nie, było twoim wołaniem o pomoc. Nikt nigdy nie dał ci uwagi na jaką zasługujesz, nie pozwalano ci się śmiać i cieszyć z najmniejszych sukcesów. Nikt cię nie widział. Byłeś z tym wszystkim sam. Chcesz być podziwiany, nie ma w tym nic złego. To nie narcyzm jak większość błędnie zakłada, to po prostu zwyczajna, ludzka cecha. Z tyloma emocjami stykamy się na co dzień, że niemożliwością by było ukrywać je wszystkie w sobie. Wiem, że to właśnie próbowałeś robić Dean, ale już nie musisz. Już nie musisz. Przestań wciskać sobie kit. To koniec.

Mówiąc to pogłaskał blondyna po głowie.

– To nie była twoja wina, Dean – dodał już szeptem – To nie była twoja wina. – powtórzył, a gdy do jego uszu dotarł rozpoczynający się szloch, padł na kolana i pozwolił Deanowi mocno go objąć. Nie uciszał go, nie mówił, że wszystko będzie dobrze. Pozwolił mu rozpłakać się głośno, pozwolił mu krzyczeć. Trzymał go po prostu mocno w ramionach, tak jak powinien zrobić przed laty człowiek odpowiedzialny za to wszystko.

Kątek oka zerknął na swoje biurko, popielata teczka wciąż tam leżała. Dokumentacja Deana, cała jego historia, spisany życiorys, lista domów dziecka, wykroczeń i wypisów ze szpitala. Zdjęcia z obdukcji, na widok których Bobby wypił wczoraj całą butelkę whisky. Ale nie one sprawiły, że nie mógł spać. Sam był sobie winien, sam poprosił sąd o udostępnienie tych akt. Wiedział, że od Deana się tego nie dowie, szczerze, nie dziwił się wcale.

Sen z powiek spędzał mu artykuł napisany kilka lat temu oraz dołączone do niego zdjęcie zapłakanego chłopczyka, owiniętego w gruby koc. 

Tytuł głosił: Rodzice chłopca spłonęli żywcem na jego oczach. 

  ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Benny Lafitte z reguły nie wtrącał się w nie swoje sprawy. Dbał o swoich najbliższych, kiedy wymagała tego sytuacja reagował, ale było to zazwyczaj dopiero w ostateczności. Uważał, że każdy jest kowalem swojego losu, jeśli więc ci się coś nie podoba, to musisz coś z tym zrobić, a nie narzekać jak bardzo jest źle. Na własnej skórze nie raz poczuł jak to jest, gdy życie ci się wali i jest naprawdę zjebanie. Stare dzieje, było minęło. Zaparkowawszy Impalę niedaleko kamienicy już przynajmniej trzy razy rezygnował z tego pomysłu. Przecież miał się nie wtrącać, takie były jego zasady, a zawsze starał się ich trzymać. Aczkolwiek krew go zalewała gdy widział Deana w takim stanie. Normalnie by go skopał i postawił przed drzwiami Casa, ale coś czuł, że i to by nie pomogło. Przyjaciel był kurewsko uparty, a po rozmowie przy piwie zrozumiał również, że i wyjątkowo głupi. Męczennik od siedmiu boleści.

Zgasił silnik i ciężko westchnął. Gdyby nie widział światełka w tunelu, nie robiłby tego, ale Castiel był jednym z tych dobrych ludzi i do chuja należały mu się jakiekolwiek wyjaśnienia. Najlepiej od Deana, ale ten prędzej skoczy z mostu niż przyzna się do winy. Otaczają go idioci. Wcisnął kluczyki do kieszeni, podciągnął spodnie na biodra i przebiegł przez ulicę, przepraszając dłonią nadjeżdżający wóz. Przynajmniej wiedział, że mężczyzna jest w mieszkaniu, Adam miał się tym zająć, swoją drogą prawie mu się wpakował do auta, żeby również być świadkiem tej rozmowy. No idioci, nie można inaczej tego określić. Westchnął po raz drugi, kurwa, Dean mu się za to do końca życia nie wypłaci. Dobra, strzepnął ramionami i wcisnął guziczek domofonu.

– Tak? Słucham?

Benny'emu zaschło w gardle. Albo mu się wydawało albo Castiel brzmiał jakby co najmniej od miesiąca nie widział drugiego człowieka. Był to głos pusty, bez jakichkolwiek emocji.

– Cześć, z tej strony Benny. Benny Lafitte, wiesz, ten z baru – specjalnie unikał imienia swojego przyjaciela.

Nastała cisza, po drugiej stronie dało się słyszeć tylko delikatny szum co oznaczało, że lokator nie odłożył słuchawki, wciąż trzymał ją w dłoni. Już Benny miał się odezwać gdy uprzedził go w tym dźwięk odblokowania drzwi wejściowych. Przełknął ślinę. Powolnym krokiem (robi to dla Deana, ale bez przesady, nie będzie się katować kardio) wspiął się na drugie piętro. Drzwi natychmiast się otworzyły, jakby Castiel nasłuchiwał każdego jego kroku. Uśmiechnął się szeroko, a jego klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała.

Benny o mało się nie zaśmiał, Castiel przypominał mu w tym momencie pieska, który cieszy się na powrót pana do domu. Kurwa, czemu o tym pomyślał. Potrząsnął głową i oddał uśmiech, wszedł do mieszkania. Od razu uderzyło go przyjemne ciepło i ciekawy zapach, taki domowy. Nie dziwił się, że Dean tyle czasu tutaj spędzał, sam chciałby tu zostać dłużej...ale do rzeczy, miał przecież zadanie do wykonania.

– Przepraszam cię za bałagan, ale trochę projektów mi się nawarstwiło i chciałbym je szybko skończyć. W ogóle to witaj, wybacz, ostatnio nie wychodziłem z domu i nie spotykałem z...nikim – zatrzymał się na ostatnim słowie, po czym jego twarz ukazała przerażenie – Jezu, coś się stało Deanowi? Wszystko u niego w porządku?!

Lafitte delikatnie drgnęło serce. Fuck, Casowi wciąż zależało na Deanie, czego akurat był pewien, ale teraz widział to na własne oczy. Pomimo tego że, znając Deana, ten kazał mu spierdalać, nadal o nim myślał. Nadal go...kochał. Gdyby rzeczywiście coś się wydarzyło, Castiel wybiegłby z mieszkania nawet nie czekając na Benny'ego. Dean był najważniejszy.

– Nie, nic się nie stało. Dean ma się chujowo czyli tak jak zawsze. Nie wie, że tu jestem i lepiej żeby tak zostało. Na razie.

Castiel wypuścił powietrze z płuc i oparł się o ścianę. Wyglądał jakby zaraz miał zejść z tego świata. Benny rzucił się w jego stronę.

– Wow, wow, stary! Kiedy ty ostatnio spałeś albo brałeś prysznic? Bez urazy oczywiście.

Brunet pozwolił poprowadzić się do kanapy, klapnął na nią i przetarł twarz dłonią, jakby to miało postawić go na nogi. Benny stanął przed nim z rękoma opartymi na biodrach, właściwie tak samo jak ostatnio przed Deanem. 

– Chciałem ci przynieść wody, ale dzisiaj potrzebujemy czegoś mocniejszego, oboje. Gdzie trzymasz alkohol i szklanki?

Castiel machnął głową na barek pod lustrem. Po chwili mężczyźni znaleźli się dokładnie naprzeciw siebie, Cas wciąż na kanapie, Benny natomiast na krześle po drugiej stronie szklanego stołu. Rozsiadł się wygodnie, oparł łokcie na kolanach i patrząc prosto brunetowi w oczy oznajmił:

– Musimy poważnie porozmawiać. O Deanie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top