Buntownik z wyboru. Part VII

– Jesteśmy coraz bliżej, Dean. To wszystko dzięki tobie – powiedział Rufus odkładając kredę na miejsce, na listwę pod tablicą.

Rozbudowane twierdzenie Cayleya jarzyło się przed nimi coraz mocniejszym blaskiem. Już prawie dobijali do brzegu, jeszcze kilka dobrze wyprowadzonym równań i wkleją ich zdjęcie do księgi przełomów matematycznych. Dean nigdy o niej nie słyszał, musiał wierzyć Turnerowi na słowo, a ten gadał o tym jak najęty. Po części blondyn go rozumiał, naukowiec poświęcił całe życie jednemu twierdzeniu i w końcu widział światełko w tunelu; z drugiej jednak strony odnosił wrażenie, że mężczyźnie bardziej zależało na właśnie tym zdjęciu w książce niż na samym odkryciu. No cóż, może była to po prostu przywara ambitnych umysłów. Może.

Westchnął przecierając zmęczone oczy. Padał na pysk, im bliżej byli rozwiązania tym więcej czasu to wszystko zajmowało, czasu i energii, nie wysypiał się, ponadto stracił apetyt i tę nutkę ekscytacji, która trzymała go w ryzach. Nie pomagał fakt iż każdego dnia okłamywał Casa, robiło się to coraz trudniejsze psychicznie. Castiel był cudownym facetem, wyrozumiał i troskliwym, dlatego właśnie było to tak trudne. Nie zasługiwał na takie traktowanie, szczególnie po tym jak się Deanem zaopiekował. Dał mu dach nad głową, pilnował by regularnie jadał i odpoczywał, by się nie przeciążał, by po prostu było mu w życiu lżej. A on czym się odpłacał? Seksem i kanapkami od czasu do czasu na śniadanie. Boże, był okropnym lokatorem, a na dodatek okropnym chłopakiem.

– Halo, halo! Dean, pobudka. Myślimy!

Rufus pstryknął mu palcami przed twarzą. Facet powoli doprowadzał go do szału. Okej, zgodził się na to wszystko, był mu wdzięczny za okazaną pomoc i za możliwości, które się przed nim otwierały, ale nie tak się umawiali. Miał pomagać w tworzeniu nowej gałęzi matematyki, a jak dotąd tylko on zajmował się wszystkimi obliczeniami. Ani razu żaden naukowiec nie pojawił się w sali, żaden naukowiec także nie przysłał swojej pracy albo jakichś wskazówek. Od czasu do czasu Turner rzucił jakimś pomysłem, który bardzo szybko okazywał się kompletnie bezużyteczny. Coś tu mocno nie grało.

– Zobaczysz mój drogi, niedługo całe Stany o nas usłyszą. Nie pomieścisz w torbie małych hotelowych mydełek; Chicago, San Francisco, Nowy Jork, Los Angeles, Waszyngton, Lebanon – wszyscy będą chcieli nas poznać, zrobić sobie zdjęcie, posłuchać naszego wykładu.

– Chyba twojego – prychnął Dean przewracając oczami – Ja się na to nie pisałem.

– Och, przestań – zacmokał Turner – To jest nasza wspólnie napisana praca, musisz przy tym być, a przy okazji trochę pozwiedzasz.

Blondyn zacisnął mocniej szczękę.

– Powiedziałem ci na samym początku, że nigdzie nie jadę. Zdania nie zmieniłem i nie zmienię.

– Zabierzesz kumpli, zrobicie sobie fotkę na tle Empire State Building i spędzicie noc w Vegas, żyć nie umierać.

Rufus gadał i gadał kompletnie ignorując słowa Deana, udawał że ich po prostu nie słyszy. Chłopak miał coraz większe wątpliwości względem mężczyzny i jego dobrych zamiarów, to wszystko brzmiało mu bardziej jak monolog narcystycznego dupka.

W końcu nie wytrzymał.

– To koniec na dziś, muszę się przejść i przemyśleć ostatni wniosek przy którym utknęliśmy.

Turner wybałuszył oczy.

– Jest dopiero południe, nie możesz tak o sobie wyjść.

Ale Dean był już przy drzwiach i chwytał za klamkę.

– Jutro będziesz miał gotowe rozwiązanie. Miłego, też trochę odpocznij.

I w ten oto sposób zostawił naukowca samego w sali, będąc przekonanym, że ten sam do niczego nie dojdzie. Kreda jak została odłożona tak zaczeka tam do jutra na Deana.

Turner jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w zamknięte przez chłopaka drzwi. Pierwszy raz ten opuścił ich spotkanie przed czasem, nie mieli sztywno określonych godzin pracy aczkolwiek ślęczeli nad tablicą zazwyczaj do czwartej czy piątej po południu. Podszedł do biurka i dopił zimną już kawę, papierowy kubek zgniótł i cisnął do kosza na śmieci po lewej stronie. W sumie i tak miał dzisiaj Deana przed trzecią zostawić samego, Singer umówił się z nim na obiad, swoją drogą pierwszy od dziesięciu lat. Na studiach byli najlepszymi przyjaciółmi, potem ich drogi się rozeszły i każdy zajął swoim życiem. Typowy scenariusz dla uniwersyteckiej przyjaźni, większość tak właśnie kończyła, rozdzielona przez los i jego trudy.

Westchnął opierając się plecami o biurko. Nie lubił mieć za dużo wolnego czasu. Skanował wzrokiem zapisy na tablicy, ale kredy nie podniósł. Ani razu.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Restauracja Sweet Cheeks przy Boylston Street o dziwo w porze lunchu nie była przepełniona, dwa góra trzy stoliki były zajęte. Wypatrzył Turnera chwilę po umówionym czasie, jak zawsze w koszuli i pod krawatem. Pamiętał jak na studiach dokuczali mu z kolegami, Rufus zawsze ubierał się zbyt elegancko, jakby chciał pokazać wszystkim, że on już jest dawno ponad nimi. Jak widać nie zmieniło się to nawet po tylu latach.

Przywitali się, Turner klapnął na krzesło po jego lewej stronie. Kiedy kelnerka podeszła zamówił żeberka, a do tego drinka.

– A ty co sobie wziąłeś? Piwko? Dwa piwka?

Bobby pychnął pod nosem.

– To stare dzieje, Rufus. Miałem ochotę na naleśniki i czarną kawę.

– To rzeczywiście ogromna zmiana, normalnie cię nie poznaję – naukowiec zarechotał dosyć głośno.

– Ludzie się zmieniają, a już szczególnie ci, których nie widziało się ponad dekadę.

– No wiesz, życie potrafi nas nieźle wciągnąć. Nam, ludziom nauki, nie jest to obce.

Singer chciał coś na to odpowiedzieć, ale tylko ugryzł się w język i oparł łokcie na stole. Uśmiechnął się gdy kelnerka przyniosła ich zamówienie, skinął jej głową i zaraz zabrał się za kawę. Potrzebował jej jak wody na pustyni. 

– Ale co tam u ciebie słychać? Kolejny doktorat? – zapytał Turner jednocześnie przeżuwając spory kęs mięsa.

– Nie, zatrzymałem się tylko na dwóch. A tak poza tym moja żona wciąż rozkłada się w grobie, a komoda zapełnia butelkami whisky. Zatem – odkroił nożem kawałek naleśnika – powiedziałbym, że po staremu.

Turner odłożył na chwilę sztućce, przełknął to co miał w buzi i wysilił się na delikatny, smutny uśmiech.

– Przykro mi, naprawdę. Szkoda, że nie mogłem być na jej pogrzebie, ale rozumiesz. Paryż i konferencja...

Terapeuta machnął tylko ręką.

– Spokojnie, rozumiem doskonale. Pocztówka przyszła, stoi na komodzie.

Rufus nie kontynuował dania, chwycił w dłoń kieliszek i opróżnił go jednym haustem.

– Dobra Bobby, do rzeczy. Nie zaprosiłeś mnie tutaj, żeby powspominać stare dzieje. W tej chwili łączy nas jedynie chłopak, więc pewnie chodzi o niego.

Brzdęk odsuwanego talerza poniósł się po restauracji.

– Po pierwsze ma na imię Dean. A po drugie, nienawidzę kiedy ludzie mają mnie za idiotę. Naprawdę myślałeś, że się nie domyślę, że cię nie przejrzę. Jemu możesz wciskać kit o swoim wielkim dobrym sercu, ale ja wiem, że to wszystko gówno prawda. Dzieciak jest twoją kartą przetargową i tyle.

Rufus w przeciągu sekundy zmienił wyraz twarzy; wymuszone współczucie ustąpiło miejsce przebiegłemu egoizmowi.

– Och Bobby, Bobby – wysyczał – Uroiłeś sobie coś w tej małej główce. Przypominam ci, że to ja przyszedłem z nim do ciebie. Załatwiłem ci robotę, a ty tak się odwdzięczasz.

– Robotę?! Ty pieprzony sukinsynu! – Singer starał się nie krzyczeć choć gdyby mógł już dawno by wstał i wypluł z siebie wszystko co nagromadziło się w środku przez te lata. – Zgodziłem się TYLKO i wyłącznie ze względu na niego, na Deana. Miałem jeszcze odrobinę nadziei, że może cię zmienił, że może rzeczywiście ci na nim zależy, ale jak zwykle dałem się ponieść fantazji. Chcesz go wykorzystać, jego umiejętności i geniusz, by samemu zyskać w oczach kolegów. Od ilu lat twój wydział boryka się z problemami, co? Kiedy ostatnio opublikowaliście jakąś pracę? Grunt ci się pali i postanowiłeś uderzyć w młodych, bo przecież oni głosu nie mają. Dean miał to nieszczęście, że wpadł w twoje sidła.

Matematyk uderzył pięścią w stół. Kelnerka i barman udawali, że nie zwróciło to ich uwagi.

– A powiedziałeś mu co robiłeś przez ostatnie lata? Nie zgrywaj świętego! Kto upijał się do nieprzytomności w każdym możliwym barze, hm?! Kto wylądował na dwadzieścia cztery za pobicie funkcjonariuszy bo zamierzali wypisać ci mandat? Zwierzyłeś mu się z tego? Hipokryta z ciebie. Gdyby nie ja dalej byś gnił we własnych odchodach na połamanym tapczanie.

– Poradziłem sobie bez twojej pomocy, nie przypisuj sobie czyiś zasług. To nie ty mnie z tego wyciągnąłeś, tylko ja sam. I jestem z tego powodu dumny. Lata temu przejrzałem na oczy, jesteś pasożytem, który złapie się każdego. Nie wtrącałem się, bo zwisało mi to, ale jego nie pozwolę ci zniszczyć. Dean jest wyjątkowy i nie można na niego naciskać, potrzebuje czasu, potrzebuje spokoju czyli wszystko to co ty mu odbierasz. Nawet jeśli ja mu nie pomogę, to sam dojdzie do tego jakim jesteś człowiekiem. Radzę ci, już teraz odpuść sobie albo skończy się tragicznie.

Turner oblizał usta, wstał od stołu, rzucił banknot na talerz i uśmiechnął się.

– Dzięki mnie nie gnije w więzieniu tylko się rozwija. Tak, naciskam na niego, bo uczę go, że w życiu trzeba się kurwa starać! Powinien błyszczeć na okładkach magazynów, odbierać nagrody, być w końcu kimś. A on to zaprzepaszcza, bo tatuś był niedobry. No i co z tego. Może po prostu chciał go nauczyć dyscypliny, a gówniarz miał to gdzieś.

Singer również wstał od stołu. Nie uśmiechnął się tak jak jego znajomy, raczej zagotował w środku.

– Wal się, gnoju. Tyle ci powiem.

Naukowiec skinął głową i opuścił lokal. Terapeuta opadł bezwładnie na swoje krzesło. Chryste, dawno nie był tak wkurwiony. Za każdym razem ilekroć postanawia dać komuś drugą szansę, zamiast pojednania otrzymuje soczysty strzał w policzek. Turner od dzieciaka był łasy na sławę i pieniądze, pochodził z dobrego domu, rodzice opłacali czesne i mieszkanie. Wydawało mu się, że to wystarczy by coś osiągnąć. Owszem, miał nagrody i tytuły, ale zdobyte dzięki pomocy z zewnątrz. Nigdy nie pracował sam, on tylko użyczał swojego nazwiska. Uczepił się twierdzenia Cayleya bo ubzdurał sobie, że to on będzie tym, który jako pierwszy w historii rozpracuje homeomorficzne drzewka i utworzy nowy nurt w nauce. Nie wychodziło mu, więc przybrał maskę dobrodusznego nauczyciela.

Westchnął, pozbierał naczynia, ustawił je w stosik i zapłacił przy barze za oba zamówienia. Przeprosił za krzyki oraz zostawił napiwek.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Dean nie blefował, naprawdę potrzebował się przejść. Pogoda temu sprzyjała, było ciepło i przyjemnie, nie za gorąco, choć sierpień potrafił już zaskoczyć temperaturami. Szedł przed siebie jak na autopilocie, przemierzał ulice bez większego zainteresowania, pozwalał by nogi same go niosły. Gdyby zorientował się wcześniej, mógłby jeszcze zawrócić, mógłby jeszcze odbić w inną stronę, ale tego nie zrobił. Nie zauważył.

Jego własne nogi zaprowadziły go pod dawny adres, rozpadający się dom Winchesterów. Oczy zaszły mu łzami, zanim poleciały ciurkiem po policzkach zdążył szybkim spojrzeniem oblecieć fasadę. Nic się nie zmieniło. Nie było go tu od dawna, a ten pierdolony dom nadal stał. Ledwo, ale stał. Zatrzymał się przy schodkach prowadzących na werandę. Wiedział, że powinien stąd jak najszybciej uciekać, tak długo mu się udawało, ale...zamiast tego, przysiadł na pierwszym stopniu. Wziął głęboki wdech. Ciekawe czy przydreptał tutaj bo świadomie się stęsknił czy też nieświadomie sprawdzał stan budynku. Nigdy mu się nie podobał. Co było dziwne, bo wszystkie domy w okolicy uznawał za niczego sobie, a tylko ten w którym przyszło mu mieszkać wydawał mu się brzydki. Jakby przesiąknięty złem. Cóż, patrząc na spędzone tu lata istotnie musiał taki być. Przesiąknięty najgorszym paskudztwem.

Mieszkanie Casa od samego początku mu się podobało. Nie wierzył, ale po pierwszej nocy tam spędzonej naprawdę czuł się dobrze. Niczego nie słyszał, nikt go nie nawiedzał. Pierwszy raz w życiu uwierzył, że to ten moment. Jego chwila by zrobić krok do przodu, by nigdy tu nie wrócić. Spakował plecak i nie odwracał się za siebie. W takim razie, co się stało? Dlaczego nawet przy Castielu, w tym ciepłym i wygodnym łóżku wciąż słyszał? Ostatnimi czasy nawet widział. Dlaczego?

Rozpłakał się. Bobby miał rację. W którymś momencie rzuci się w przepaść.

I nikt go nie znajdzie.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Kilka dni później nadal nie czuł się lepiej. Turner udawał, że poprzednia rozmowa nie miała miejsca i wciąż zachowywał się jak dupek. Castiel jak zawsze był uroczy i kochany; przygotowywał Deanowi kąpiel po pracy, masował plecy, całował po szyi, szykował jedzenie i dzielił się pomysłami na nowy projekt. A Dean jak ten grzeczny chłopiec pocałunki oddawał, posiłki zjadał, masaże przyjmował. I tak w kółko. Nie winił Castiela za swój stan, przecież to nie była jego wina. Prawdą było, że to właśnie mężczyzna był jedynym jasnym punktem dnia. Dean naprawdę cieszył się widząc jego uśmiech, te piękne niebieskie oczy. Naprawdę rozbawiały go jego żarty i śmieszne historyjki, jego spostrzeżenia po nowo przeczytanej książce. Biczował się w środku, że choć te wszystkie chwile były warte zapamiętania, przelatywały przez niego jak woda przez sitko. Nie potrafił ich zatrzymać, a co za tym idzie, nie potrafił ich potem przywołać by pomagały mu w tych najgorszych chwilach.

Tonął i nie miał się czego chwycić. 

Czuł, że Bobby zauważył jego nastrój, więc starał się za wszelką cenę odsuwać ten temat. 

– Kiedy wiedziałeś, że kobieta na którą patrzysz to ta jedyna?

Singer, widocznie zdziwiony pytaniem, poprawił się w fotelu i odłożył zeszyt wraz z ołówkiem na biurko. Wolne ręce zaplątał na piersi.

– Dwudziesty pierwszy października. Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty.

– Zalewasz! – blondyn prychnął – Nie pamiętałbyś daty. 

Ale terapeuta nie żartował, mówił całkiem poważnie, jego wyraz twarzy nie zmienił się po reakcji chłopaka. Ani trochę.

– To był szósty mecz w rozgrywce Red Socks. Czekałem w barze aż się zacznie, a wtedy weszła ona. Świetny mecz swoją drogą. Carlton Fisk uderzył i piłka poleciała wysokim łukiem. Ponad trzydzieści tysięcy ludzi powstało z miejsc krzycząc jego imię, a ten biedny pałkarz wrzeszczał na piłkę by przeleciała. Po chwili facet wariuje z radości, kibice wbiegają na boisko. Chaos i radość. Roztrąca ich na boki, biegnie i biegnie przed siebie.

– Niesamowite, że miałeś bilety! – Dean usiadł na fotelu po turecku.

– Nie miałem. Nie było mnie tam.

Blondyn zamrugał. Co kurwa? Jak nie było jak przed chwilą opowiedział mu o najważniejszej akcji?

– Byłem w barze z moją przyszłą żoną.

– Opuściłeś akcje Fiska dla kobiety, którą dopiero spotkałeś?!

Bobby wcisnął się mocniej w miękkie oparcie.

– Gdybyś ją wtedy widział, była zjawiskowa.

– Kumple ci na to pozwolili? – zadał to pytanie, bo automatycznie pomyślał o Benny'm i Adamie. Ci nie dali by mu spokoju do końca życia. Do dzisiaj potrafią wytknąć mu, oczywiście żartobliwie, że wystawił własnych braci dla faceta.

– Podarłem bilet na kawałki i powiedziałem, że chcę spróbować szczęścia z dziewczyną.

– To im powiedziałeś?! – Dean zaśmiał się, nie mógł w to uwierzyć – I cię puścili po czymś takim?!

– Nie mieli wyboru. Widzieli jakie to dla mnie ważne.

Przypomniał sobie, że on w sumie też nigdy nie usłyszał słowa sprzeciwu. Może z początku Benny był trochę nastawiony negatywnie, ale to wynikało tylko i wyłącznie z troski. Oboje wiedzieli, że to może być dla Deana ważne, choć on sam w tamtym momencie nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy.

– Ale serio? – jeśli to była prawda, to właśnie usłyszał o jednej z najpiękniejszych historii miłosnych świata. Zakończonej niestety tragicznie, rak nie wybierał, brał kogo chciał. Mimo wszystko, wpaść tak przypadkiem na miłość życia to szansa jedna na milion.

– Wiesz, mógłbym na tym zakończyć. Nie muszę ci opowiadać jak w siedemdziesiątym piątym spotkałem dziewczynę, którą mogłem poderwać i żałuję, że tego nie zrobiłem. Nie żałuję osiemnastu lat małżeństwa z Karen, sześciu bez pracy kiedy chorowała i ostatnich lat, kiedy była naprawdę chora. A już na pewno nie żałuję, że opuściłem ten cholerny mecz.

No tak, ależ Dean był naiwny. Oczywiście, że takie historie nie istnieją. Zaczynają się pięknie, ale zawsze kończą fatalnie. Tragicznie. Jeśli coś mu dała ta historia, to tylko potwierdzenie iż tym bardziej on nie może mieć tyle szczęścia w życiu. 

– Ale miło by było go zobaczyć – Dean przerwał ciszę, która zawisła między nimi. Nie spodziewał się tak gorzkiejpuenty.

Singer pochylił się do przodu z szerokim uśmiechem.

– Nie wiedziałem przecież, że Fisk tak zagra.

Atmosfera zelżała, roześmiali się obaj. Singer nie różnił się jakoś szczególnie od innych ludzi, dźwigał na swoich barkach bagaż nie mniejszy od przeciętnego obywatela, a jednak potrafił sprawić by Dean poczuł się mile widziany w jego towarzystwie. Facet wykonywał tylko swoją pracę, mógł wpisywać w tabelki brednie i nikt by nie zauważył, podpisałby się i umył ręce. Mógłby. Wybrał jednak tę drugą ścieżkę, o wiele trudniejszą, bo wymagającą zaangażowania.

Gdyby wpadł na Bobby'ego kilka lat wcześniej, być może częściej dostrzegałby te piękne zachody słońca.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Donośny huk wypełnił klatkę schodową od parteru po ostatnie piętro. Ciche tupnięcia, wygłuszone przez dywan, przyspieszały im bliżej im było do końca schodów. Kolejny trzask, tym razem potężnymi mahoniowymi drzwiami i po chwili w kamienicy zapanowała cisza.

Ciężka i przejmująca. Gęsta i mroczna. Wysysająca wszelkie resztki dobrej nadziei. Castiel oparł się plecami o ścianę a jego bezwładne ciało samo pociągnęło go w dół. Czuł, że łzy już nie mają siły się opierać, muszą znaleźć gdzieś ujście. Zapłakał, gorzko, bo takiego obrotu zdarzeń nie spodziewał się nawet w najgorszych koszmarach. Schował twarz w dłoniach. Mógł zareagować szybciej, mógł coś zrobić wcześniej, ale...skąd miał wiedzieć. No skąd.

Jebany Turner i jego gierki. Jeszcze nie dokończyli twierdzenia, a ten już rezerwował im nocleg w motelu w Lebanon, by w Instytucie Nauki przedstawić swoje odkrycie. Kompletnie nie słuchał Deana i jego sprzeciwu, w ogóle żadne słowa do niego nie docierały. Po raz drugi opuścił spotkanie szybciej, po prostu z niego wybiegł. W drodze do mieszkania Casa przypomniał sobie swoje życie sprzed tego całego matematycznego cyrku, Chryste, ależ było mu wtedy dobrze. Bez kłamstw, bez nacisku, bez chaosu. Mop, muzyka, ewentualne skoki nastroju, które rozładowywał w domu i tyle. Piwko w barze, kilka rundek Impalą po mieście, radio, burgery – żyć nie umierać. Dlaczego sobie to zrobił? Dlaczego pozwolił sobie to odebrać?

Castiel był cudownym człowiekiem, najlepszym partnerem jakiego można sobie wyobrazić. Robił wszystko, DOSŁOWNIE wszystko by ta druga osoba czuła się jak w niebie. Po prostu źle trafił. Dean nie był tym jedynym i trzeba stawić temu czoła. Przez jakiś czas mogli się oszukiwać, mogli zamknąć się w tej pięknej bańce idealnego związku, w którym problemy zakopywane są głęboko i nie są podejmowane, bo przecież Dean tego nie chciał. Wszystko dla Deana, wszystko tak jak tylko chciał Dean.

Dean, Dean...ten kruchy chłopiec, to delikatne stworzenie.

Rankiem, kiedy Castiel wyszedł szybciej na spotkanie z klientem, blondyn spakował plecak. Zorientował się dopiero w trakcie wpychania spodni co tak naprawdę robi. To był odruch, działanie zapobiegawcze. Głosy w nocy stawały się nie do zniesienia, prawie w ogóle nie sypiał, nie mógł się na niczym skupić. Tłumaczenie się z tego Casowi kolejnym kłamstwem tylko to pogłębiało. To musiało się skończyć jak najszybciej.

Spakowane rzeczy zostawił za drzwiami przesuwnymi i pojechał do Turnera. Prawdę mówiąc już od jakiegoś czasu myślał by się zawinąć. Od podjęcia ostatecznej decyzji odsuwał go kolejny pocałunek, kolejny uścisk, kolejne wyznanie miłości. Boże, gdyby tylko Dean potrafił to w siebie wchłaniać, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na tej ziemi.

Nie potrafił.

Jebany Turner. Wparował do mieszkania bardzo starając się nie trzaskać. Pamiętał o plecaku w szafie, teraz jeszcze czekała go konfrontacja z facetem, którego przez chwilę myślał, że kocha.

- O, jesteś już. Właśnie kończę miksować koktajl, odśwież się i usiądziemy – przywitał go brunet krzątając się po kuchni. Wyglądał jak z obrazka. Biała koszula, podwinięte rękawy, granatowe spodnie, nie przebrał się po spotkaniu biznesowym, a sadząc po nastroju, poszło mu ono jak z płatka.

Kiedy obrócił się w końcu do chłopaka, mina mu zrzedła.

– Kochanie, wszystko w porządku?

Nie, oczywiście, że nie było. By zebrać myśli zerknął w swoje prawo, na komodę i to był błąd. Spostrzegł swój zeszyt, jeden z pięciu których używał na zajęciach z Rufusem. Co do chuja on tam robił? Przecież wszystkie pilnował, wszystkie chował!

– Grzebałeś mi w rzeczach? – tak rozpoczynało się większość kłótni w związkach. Zawsze chodziło o brak zaufania.

– Dean, jesteś przemęczony, usiądź i –

– PYTAM CZY GRZEBAŁEŚ MI W RZECZACH! ODPOWEDZ!

– Jezu nie! Zostawiłeś ten zeszyt na fotelu, podniosłem go i położyłem tutaj. Choć muszę przyznać te obliczenia są niesamowite, robią wrażenie.

O kurwa. Castiel zapewne sądził, że ten komplement zostanie odebrany przez chłopaka jako coś dobrego, no w końcu pochwalił jego pracę. Nie mógł się bardziej mylić.

– Czytałeś moje zapiski! CZYTAŁEŚ JE BEZ MOJEJ ZGODY! – Dean zaczął się trząść objął się szczelnie ramionami i próbował uspokoić. – Nie podchodź do mnie! – krzyknął kiedy Cas chciał do niego podejść.

– Spokojnie Dean, nie czytałem. Po prostu gdy go wziąłem z fotela zerknąłem na obliczenia, ale potem od razu zamknąłem. Nic więcej nie widziałem, przysięgam – Cas obszedł wyspę, znalazł się przed Deanem, miał go na wyciągnięcie ręki. – Dlaczego tak bardzo cię to zdenerwowało? Dlaczego nie chcesz, żebym je zobaczył?

Brunet ze wszystkich sił starał się załagodzić ten wybuch, używał bardzo spokojnego tonu, choć nie powinien. Dean coś przed nim ukrywał, a on wciąż był miły, kurwa, chciał go przeprosić za dotknięcie kartek papieru.

– Kurwa! – przeklął chłopak przez zaciśnięte zęby – Mam tego wszystkiego dość! Chcecie mnie stąd wywieźć! Boston to MÓJ DOM! I chuj wam do tego! – gwałtownie wycofał się, gdy Castiel zrobił jeszcze jeden krok w jego stronę – Powiedziałem nie podchodź! Głuchy jesteś?!

– Uspokój się –

– NIE! NIE USPOKOJĘ SIĘ! Taki już jestem, właśnie taki! – łzy ciurkiem płynęły po jego policzkach – My nie mamy sensu, to ukrywanie się w tym pięknym mieszkaniu nie ma absolutnie żadnego sensu. Było miło, ale życie to suka, która pozwala tylko na krótką chwilę przyjemności.

– O czym – brunet zapowietrzył się – O czym ty mówisz?

Dean w chaosie jaki go otaczał odnalazł smutne tęczówki Casa łapiąc z nim kontakt wzrokowy.

– Nie kocham cię. Wydawało mi się, że tak jest, ale się myliłem. To było zauroczenie i potrzeba bliskości, nic więcej. Myślisz, że dlaczego wyznałem to po pijaku pod drzwiami? Nie mogłem zrobić tego tutaj, nie chciałem by mieszkanie tym przesiąkło. Powiedziałem to wtedy na ulicy i już nigdy nie powtórzyłem. Pomyśl co to oznacza! Wykorzystałem cię, a ty się tak łatwo dałeś.

Castiel zacisnął szczękę i jednym susem znalazł się przy Deanie pchając go na ścianę. Przygniótł go swoim ciałem, stabilizując mocnym chwytem.

– Nie, w to nigdy nie uwierzę – wyszeptał tuż przy jego ustach – Możesz mnie kopać i obrażać, ale nie uwierzę, że nic nie poczułeś.

– Okłamałem cię. Właściwie okłamuję cię od początku naszej znajomości. Nie pracuję na mopie. Profesor matematyki zaproponował mi pracę przy twierdzeniu. Odkrył, że rzeczy, które dla mnie są pestką, im zajęły lata. Nie remontuję szkoły i nie kładę jebanych płytek – wypluł mu prosto w twarz – Jestem przestępcą Cas, mam wyroki. Pobiłem policjanta, okradałem sklepy, takie ze mnie ziółko. I owinąłem sobie wokół palca smutnego wykładowcę. Dobry jestem, co?

Mężczyzna wypuścił powietrze przez nos puszczając chłopaka. Podszedł do blatu w kuchni i oparł się o niego dłońmi.

– Wybrałeś mnie bo byłem najłatwiejszy. Jako jedyny stałem sam w barze, grałem sam, postanowiłeś więc dołączyć. Gadka poszła w ruch i się zaczęło. Nie wiem, może masz jakiś pociąg do młodych chłopców, nie mnie oceniać. Mieszkasz sam, pracujesz by zapełnić pustkę i czekasz aż jakiś ładny się nawinie.

– Zamknij się.

– A gdy taki wpada w twoje sidła, jest już po wszystkim. Zgadzasz się na wszystko. Na wspólne mieszkanie, życie, robienie zakupów, gotowanie. I ani razu nie zajękniesz, nawet gdy sytuacja wymaga tego od ciebie. Ty się uśmiechniesz jak w jakiejś pierdolonej reklamie i tyle. Swoją drogą zastanawiałem się czy może na studiach nie zrobili ci jakiegoś prania mózgu, że jesteś taki sztywny –

– ZAMKNIJ SIĘ!

– Oho! No wreszcie jakieś emocje Castiel, jednak masz je w sobie!

Brunet odwrócił się do niego przodem, policzki miał czerwone.

– W co ty kurwa grasz, co? Pytam o wszystko – źle. Nie pytam – też źle. Gotuję, opiekuję się tobą, dbam o ciebie, bo taki jestem! Tak okazuje uczucia. Sprawia mi to przyjemność i nigdy nie zauważyłem by tobie było źle. Wręcz przeciwnie. Zmieniłeś się przy mnie i wszyscy to widzą. W czym jest zatem problem? Dawałem ci przestrzeń, nie chciałem naciskać a ty teraz wyjeżdżasz z czymś takim. Co się wydarzyło w tamtym domu? O co chodzi z ogniem?

Dean zacisnął pięści wbijając sobie paznokcie w skórę.

– Nie masz prawa! Nie masz prawa mnie oto pytać! Wal się!

– Widzisz?! Widzisz to Dean?! – ponownie się do niego zbliżył, mocno chwycił go za nadgarstek – To jest twój problem i nie chcesz się z nim zmierzyć. Może właśnie powinien pytać, naciskać, żebyś wreszcie to z siebie wydusił! To cię zabija!

Chłopak wyrwał się z uścisku i skierował do szafy by wyciągnąć plecak, czyli prawie cały swój dobytek.

To ty mnie zabijasz! To twoje słodko-cukierkowe podejście. Duszę w tym Cas, duszę się przy tobie. Obracaj innego małolata, ja mam dość. Jeśli nadal po tym co usłyszałeś, o tym że wciskam ci pierdolony kit od miesięcy, nadal chcesz to ratować to jesteś zdrowo pieprznięty. Mocniej niż ja. Takie kompleksy się leczy.

– Czyli co?! – musiał krzyknąć, bo Dean szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi – Po tym wszystkim robisz ze mnie jebanego sponsora?!

– A kim niby byłeś? Chłopakiem? Proszę cię. Takie rzeczy znajdziesz tylko w bajkach.

Donośny huk wypełnił klatkę schodową od parteru po ostatnie piętro. 

Spokojnie, ta historia ma happy end. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top