Buntownik z wyboru. Part IX


Kolejny chłodny dzień i kolejny spacer do pustego, walącego mu się na łeb budynku. Dom. Kiedy jego rodzice się do niego wprowadzali zapewne tym właśnie miał być, ciepłym i przytulnym miejscem, którego nie będzie chciało się opuszczać. Na pewno Mary tego chciała. Chyba. Tak mu się wydawało. Nigdy jej oto nie zapytał, nie zapytał jak sobie to wszystko wyobrażała. Bardzo mało mówiła, a jak już się odzywała to bardzo cichutko niczym malutka, szara myszka. Szeptała Deanowi do ucha miłe słówka, przytulała go mocno, głaskała po głowie...a potem do pokoju wparowywał Pan i Władca, i Mary natychmiast się zamykała. Kołysanka leciała już tylko w wyobraźni. 

Czy to dlatego wszystkich od siebie odpychał? Przez kilkanaście lat obserwował toksyczną relację dwójki ludzi, którzy nigdy, przenigdy nie powinni byli się spotkać. Na własne oczy widział jak ojciec znęca się nad mamą, i nie tylko, bo i nad wszystkimi dookoła. Każdy w okolicy bał się Johna Winchestera i każdy miał ku temu powód. Facet trząsł miastem, miał kontakty wszędzie, słyszał i wiedział wszystko o wszystkich. Nikt nie pisnął słówka, bo i w policji zdarzały się jednostki wybitne, które mu pomagały.

Potrząsnął głową, a powietrze wypuszczone z płuc zamieniło w parę. Było jeszcze jasno, dochodziła dopiero druga popołudniu; normalnie o tej godzinie ślęczał nad notatkami, ale dzisiaj Rufus wyjątkowo kazał mu się spakować i wyjść. Dean na wszelki wypadek trzy razy zapytał czy na pewno, nie wiedział czy nie jest to znowu jakiś podstęp, po tym człowieku można było się wszystkiego spodziewać, ale ten naprawdę kazał mu opuścić salę. W sumie nawet go to lekko ugodziło, bo udało mu się dzisiaj wyprowadzić jedno z najważniejszych równań, co łączyło się z podstawą ich twierdzenia. W skrócie, mieli to, główny trzon był jasny i klarowny. Nie sądził, że Rufus wyprawi z tej okazji przyjęcie, ale liczył, że przynajmniej coś powie. A ten kazał mu po prostu wyjść, miło. 

Wracając wstąpił jeszcze przywitać się z Susan, poczęstowała go grzańcem, chwilę porozmawiali. Miał wrażenie, że kiedyś częściej i dłużej przesiadywał w barze z kumplami. Od pewnego czasu Adam pracował na różne zmiany w tej swojej fabryce i nie zawsze miał kiedy wyskoczyć na jednego, a Benny rozwijał swoją karierę jako kierownik budowy i również pracował w różnych godzinach. Z ich trójki tylko Dean miał czas i to go właśnie powoli zabijało. Miał czas, ale nie potrafił go wykorzystać. Nikt mu nie zabraniał zabierać książek do domu, dzięki pracy dla Turnera miał do nich wreszcie nieograniczony dostęp. Mógłby opracowywać inne twierdzenie, nie tylko matematyczne. Mógłby wrócić do czytania po nocach, do ekscytowania się nauką, do odkrywania nowych rzeczy! Czemu tego nie robił? Dobre pytanie.

Bardzo dobre pytanie.

Sam je sobie zadawał ostatnimi czasy, ale właśnie...tylko zadawał, a nic z nim nie robił. Nie szukał odpowiedzi, nawet nie próbował. Po prostu wyrzucał sobie, że tego nie robi i na tym się to kończyło. Ściana. Mur.

Wysoki mur.

Coraz częściej również myślał o Casie. Zastanawiał się nad jakim projektem teraz ten pracuje, co jada na kolację czy dalej wyciska sobie świeży sok z pomarańczy. Jak się czuje i czy wszystko u niego w porządku. Człowiek dopiero po czasie widzi konsekwencje swoich działań i zaczyna dostrzegać własne błędy, a ten Deana bolał chyba najbardziej. Im dłużej był sam, po tym jak poznali się z Casem, tym bardziej mu to doskwierało. Mieszkanie z facetem, w ogóle mieszkanie z kimś wcale nie było takie straszne. Parę rzeczy by pozmieniał, ale patrząc ogólnie nie było źle i nawet dawał radę, może...nadal by dawał gdyby tego wszystkiego nie rozwalił?

Kopnął z całej siły kamyk, który leżał na płycie chodnikowej, ten odbił się od płotu okalającego jego "posesje" i zatrzymał się na trawniku. Cholera! Nie, nie dałby rady bo prędzej czy później to coś w jego głowie i tak by wygrało. Zniszczyłby Casa i wszystko dookoła. Bardzo dobrze, że go zostawił, dał mu tym samym szansę na normalne życie z normalną osobą, na normalne randki i wyjścia do kina. Na – 

Po wyciągnięciu kluczy z kieszeni podniósł wreszcie głowę do góry i wstrzymał oddech. Na schodach prowadzących na werandę siedział ktoś kogo zobaczyć się tu nie spodziewał.

Serce zabiło mu mocniej.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

– Musimy poważnie porozmawiać. O Deanie.

– Ale na pewno nic mu nie jest?

Benny uniósł kąciki ust i wziął spory łyk nalewki, czy co to tam było. Skrzywił się delikatnie, a potem uśmiechnął, bo tak strasznie się cieszył, że Dean trafił właśnie na tego niepozornego na pierwszy rzut oka faceta. Jego najlepszy przyjaciel desperacko potrzebował kogoś takiego, kogoś na wyłączność. Kogoś tylko dla niego. Kogoś kto będzie go kochał całego, takim jakim jest, ze wszystkimi wadami, a umówmy się, Dean potrafił przyprawić swoją głupotą o ból głowy. Jeśli po tym wszystkim blondyn i tak ucieknie, to go znajdzie i zakopie głęboko dla świętego spokoju.

– Powiedzieć, że jakoś się trzyma to jak nic nie powiedzieć. On jest w rozsypce, Cas. Udaje twardziela na siłę, a znam go prawie że od kołyski i doskonale wiem kiedy mi kit wciska. Dziwię się, że wciąż próbuje po tylu latach. Ale – westchnął – to też jest dla mnie jakaś wskazówka. On się całkowicie poddał. Nikogo nie słucha, nawet terapeuty. 

Castiel zmarszczył czoło.

– Co? Jakiego terapeuty?

Lafitte pociągnął nosem kończąc drugim haustem swojego drinka.

– Czyli tego też ci nie powiedział.

– Benny, zacznijmy od tego, że właściwie to niczego mi nie powiedział. Wiedziałem – brunet zagryzł wargę wpatrując się w swoje dłonie. Napój stał nieruszony na stoliczku przed nim. – Czułem, że Dean jest skryty, wręcz kruchy w środku. Nie naciskałem, ale widzę, że to właśnie powinienem był zrobić. Kazać mu to wszystko wykrzyczeć, wyrzucić z siebie. Jedyne emocje, które okazał to w momencie kiedy trzasnął drzwiami i zniknął z mojego życia. Wtedy zobaczyłem jak to się wszystko w nim kotłuje. Próbowałem się potem do niego dostać, ale sam wiesz, że mi się nie udało.

– Taaaak – potwierdził Benny pocierając kark dłonią. – Sorka za to. Po prostu my od zawsze tak działaliśmy. Mogliśmy na siebie liczyć, ale za bardzo się nie wtrącaliśmy w nie swoje sprawy. W Deana szczególnie, właśnie dlatego, że jest, jak to określiłeś, kruchy.

Po tych słowach w pomieszczeniu nastała cisza. Ogień trzaskał w kominku dając przyjemne ciepło, wiatr za oknem wzmagał się. Ciekawa aura na wyznanie największego sekretu przyjaciela. Benny zamyślił się. Oczywiście wiedział, że Castiel powinien się o tym dowiedzieć i że dobrze robi wyznając to jedynej osobie, która jest w stanie Deanowi pomóc, ale nic nie mógł poradzić na dziwne uczucie wywracające mu wnętrzności do góry nogami. To w pewnym sensie była zdrada, bo obiecał, że po pierwsze nigdy do tego tematu nie wróci, a po drugie nikomu o nim nie opowie. Nigdy. Ale co miał robić! To Dean postawił go przed tym wyborem i to z jego powodu w ogóle tu siedzi.

– Byłem pewien, że kieliszek doda mi odwagi, ale się myliłem. Castiel – w tym momencie ich oczy się spotkały. – To co Dean przeżył to największe gówno o jakim kiedykolwiek słyszałeś. Chłop ma siłę, że się jeszcze na tej ziemi trzyma, ale źle ją wykorzystuje. Nie w tym kierunku powinien iść. Dlatego ci o tym wszystkim dzisiaj mówię. Dlatego zdradzam swojego kumpla, choć obiecałem, że to gówno zostanie między nami.

Tutaj nawet najmocniejszy drink nie byłby w stanie pomóc. Castiel słuchał, a gula w jego gardle robiła się coraz większa. Łzy bardzo szybko uformowały się w kącikach oczu, a potem ciurkiem płynęły po policzkach. Benny kontynuował. Opowiadał o Johnie Winchesterze, którego nazywano Upiorem z Bostonu. O tym jakim był ojcem, a raczej jakim nie powinien być żaden mężczyzna. O systemie, który dosłownie i w przenośni napluł Mary Winchester w twarz. O chłopczyku, który uciekał do swojego przyjaciela po sąsiedzku, gdy tylko miał ku temu okazję. O małym Deanie, który przy świetle ulicznych lamp czytał swoje pierwsze książki, który drżącymi dłońmi ukrywał pod podłogą swoje zeszyty i notatki pamiętając jak większość ojciec spalił w kominku. O wszystkich sytuacjach, kiedy Dean przychodził do szkoły i milczał, a to oznaczało, że poprzedniego dnia w tym dwupiętrowym domu rozpętała się jatka. O marzeniach ucznia dostrzegającego więcej niż inni, który uwielbiał liczby, a one uwielbiały jego. O konkursach, które Dean z pewnością by wygrał gdyby John Winchester nie miał wtyk w oświacie. O psychicznym znęcaniu się i o wielu innych rzeczach, które nie powinny być nigdy przypisane do żywej osoby, a co dopiero do jednej.

Na koniec Benny opowiedział Casowi o pożarze, który zmienił Deana na zawsze. Powiedział to czego sam się domyślił. Tylko raz rozmawiał o tym z przyjacielem i było to kilka dni po całym zdarzeniu. Dodał dwa do dwóch i mniej więcej miał przed sobą obraz tego co prawdopodobnie wydarzyło się w ogrodzie państwa Winchesterów. Szczegóły znał jedyny żyjący świadek. Dean.

– To moje przepuszczenia, nie wiem jak to wyglądało po kolei, ale szczerze, chyba nie chcę wiedzieć. Mam swoje za uszami, wciąż nie sypiam spokojnie, ale wychodzę na prostą. To brzemię Deana i nawet będąc jego najlepszym przyjacielem nie chcę go mieć na swoich barkach. Zresztą nie powinienem. To nie moja rola.

Castiel siedział cicho wpatrując się tępo w punkt na podłodze i tylko po opadającej delikatnie klatce piersiowej Benny miał pewność, że facet oddycha. Czerwone i napuchnięte oczy Casa z minuty na minutę stawały się wyraźniejsze, jakby brunet odzyskiwał jasność umysłu. Po pewnym czasie poprawił się na kanapie i oparł się o własne kolana.

– Dlaczego? Dlaczego nic nie powiedział?! – mężczyzna podniósł głos wyraźnie zdenerwowany – Domyślałem się, że miał w domu niewesoło, ale kurwa, to przekracza wszelkie możliwe granice. On dawno powinien zostać objęty opieką i to specjalistyczną! Ktoś powinien mu pomóc, do chuja! Przecież on był tylko dzieckiem. Tylko dzieckiem!

– Nie zliczę ile razy próbowałem, uwierz mi. Sam już wiesz jak kończy się konfrontacja z Deanem. On ucieka, cały czas ucieka. Zna tylko taki mechanizm. Odrzuca wszelką pomoc, odpycha ludzi, którzy naprawdę chcą postawić go na nogi. Buntownik od siedmiu boleści, taki właśnie jest Dean Winchester. Nie byłem święty, za dzieciaka co chwila pakowaliśmy się w kłopoty, większe lub mniejsze zatargi z prawem, też nie jestem bez winy. Było kilka akcji na które sam Deana zabrałem i to jedna z rzeczy, która budzi mnie w środku nocy. Nigdy sobie tego nie wybaczę – pociągnął nosem – Ale przyszedłem tutaj, bo jesteś jego realną deską ratunku. Jesteś spoza kręgu, nie należysz do jego przeszłości. Możesz stać się jego przyszłością. Tą której ten skurczybyk nie widzi.

– Chcę mu pomóc, chcę być z nim. Naprawdę mi na nim zależy.

– Wiem, inaczej bym tu nie siedział. To też nie tak, że oczekuję od ciebie cudu i jak tego nie dokonasz to cię ukatrupię, bez przesady. Jeśli celowo go zranisz to inna sprawa.

Atmosfera delikatnie się rozluźniła, oboje parsknęli śmiechem.

– Benny, to miłe że pokładasz we mnie tyle nadziei. Cieszę, że tu jesteś, pomimo wszystkiego czego się dzisiaj dowiedziałem. Tylko, że – Castiel oparł się o poduszkę i odchylił głowę do tyłu – Ja nie wiem co miałbym zrobić. Jak mam do niego dotrzeć skoro w ogóle ciężko jest nawiązać z nim kontakt?

Mężczyzna po drugiej stronie stolika uśmiechnął się tajemniczo.

– Mam pewien pomysł.

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

– Cas?!

Brunet o niebieskich oczach przełknął ślinę po czym podniósł się ze schodków na których siedział.

– Witaj, Dean.

Winchesterowi szczęka opadła samoistnie. Gdyby ktoś go zapytał jak się w tej chwili czuje, nie potrafiłby wydusić z siebie najmniejszego słowa. Jeszcze chwilę temu myślał o Casie, a teraz ten stoi dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co innego to sobie wyobrażać, a co innego znaleźć się w sytuacji konfrontacji tak szybko. I to po takim czasie. 

Blondyn poruszył ustami, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego gardła. Czas się zatrzymał. Przeogromny żal, niczym gruby koc opatulił Winchestera, ale nie było to ani trochę przyjemne. Boże, wyrządził Casowi niewyobrażalną krzywdę. Uciekł bez wyjaśnienia, a to najgorsze co można zrobić drugiej osobie. Ludzie są w stanie przyjąć najgorszą prawdę, ale nienawidzą życia w niewiedzy. Dopiero teraz go to uderzyło, dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Chroniąc Casa – skrzywdził go. Skrzywdził człowieka, którego kocha. 

– Ja, ugh, ja – język mu się splątał. Cholera jasna! A taki był zawsze wyszczekany. Jakoś w mieszkaniu Casa był w stanie wykrzyczeć mu w twarz te wszystkie okropieństwa. 

– Może wejdźmy do środka. Jest chłodno, a mamy wiele do omówienia. 

Zmroziło go. Lodowaty dreszcz przeszył go na wskroś. Cas miałby wejść do JEGO domu. Cas miałby zobaczyć te sypiące się, obdrapane ściany, połamane meble i deski, grzyb pokrywający prawie pół salonu. Kiedyś krzykiem, a może i nawet siłą odciągnąłby mężczyznę i wywalił za próg. Ale czy teraz miało to jakikolwiek sens? To, że facet, który zaprosił go i przyjął pod swój dach miałby zobaczyć jego? Już i tak strasznie go zranił. Kurwa, zasługiwał by chociaż przez ten próg przejść. 

Gdy weszli do środka, zaraz po tym jak przekręcił klucz w zamku, zauważył, że Cas ma przy sobie konkretnie napakowany plecak. Dziwne, bo zazwyczaj nosił skórzaną torbę po swoim dziadku, nie lubił się z nią rozstawać. Kurwa, jak mógł tego człowieka zostawić! Westchnął ciężko opatulając się ramionami. Stali w ciemnym, zimnym przedpokoju, który przypominał te wyjęte prosto z horroru. 

– Nie mam cię czym poczęstować, nie miewam gości - łapczywie zaczerpnął powietrza jakby właśnie wspiął się na samiutki szczyt. – Ale mogę zrobić herbatę – 

– Dean – mężczyzna mu przerwał, delikatnie – Spokojnie, niczego nie potrzebuję. Niczego prócz ciebie. 

Blondyn przełknął ślinę. Wystarczyło, że Castiel pojawił się w jego skromnych progach by zamienił się w warzywo, jakby go totalnie odcięło. W końcu mówi się, że gdy ci na kimś zależy twoje ciało potrafi zmienić się nie do poznania. Chyba właśnie to się z nim działo. Poczucie winy i emocje w obecności Casa połączyły się ze sobą wysyłając go w rejony jeszcze dotąd niezbadane. 

– Możemy usiąść na kanapie. Właściwie to jedyne miejsce do siedzenia. 

Mina Castiela właściwie niczego nie wyrażała. Dean zawsze z łatwością go odczytywał, facet był jak otwarta księga. Dużo się uśmiechał, a jego przenikliwe błękitne tęczówki potrafiły swoim blaskiem rozświetlić najciemniejszy kąt. Jak promyk słońca. A teraz nic. Nie uśmiechał się aczkolwiek nie był też smutny. Ani zniesmaczony widokiem jaki zastał. Jego mina ukazywała tylko dziwny spokój, czyli coś czego Dean nigdy nie będzie w stanie osiągnąć. 

Spokój. Cisza. Brak myśli. Och, marzenie niemożliwe. 

– Ładna ta kanapa. 

Dean przymknął oczy i parsknął śmiechem. 

– Cas, błagam, ona jest ohydna. 

– No dobra, trochę jest, ale goście tak nie mówią. 

– Tutaj możesz mówić wszystko. I tak czuję się jakbym był nagi. 

To prawda. Siedząc z brunetem na tej paskudnej kanapie czuł się obnażony. Bardziej niż na terapii u Singera. 

Castiel uniósł kąciki ust, a jego wzrok powędrował w stronę kominka. Blondynowi serce zabiło szybciej. 

– Tak – odpowiedział Dean na pytanie, które zakładał pojawiło się w głowie mężczyzny. – To tutaj spalił moje notatki, zeszyty i wszystko co znalazł, bo raczyłem nie poinformować go o moich ocenach. Jakbyśmy kurwa rozmawiali o nich co wieczór – rzucił z sarkazmem – Po prostu musiał znaleźć powód, szukał zaczepki, taką miał zachciankę. To i tak był jeden z tych przyjemniejszych wieczorów. Już więcej go tego dnia nie widziałem. 

– Dean. 

– A wiesz, że i tak to nie było najgorsze? Bo tak to trzepnął w głowę, kopnął w łydkę, ogólnie do przeżycia. Najgorsze było jak nie wracał do domu sam, tylko ze swoimi koleżkami. Mnie mieli w dupie, siedziałem zamknięty w pokoju, ale mama... – przełknął ślinę. – Mama musiała tam z nimi siedzieć. Była naprawdę piękną kobietą, Cas. Zjawiskową. 

– Dean – 

– Opiekowała się mną – blondyn zdawał się mężczyzny w ogóle nie słyszeć. Potok słów (wreszcie) wylał się z jego ust – Śpiewała mi kołysanki, nawet gdy już byłem starszy. Przykrywała kołdrą, głaskała po włosach, mocno tuliła do siebie. Całowała w czoło i mówiła, że jestem jej skarbem. Najcenniejszym w całym tym spierdolonym życiu. Robiła wszystko bym nie myślał o tym gnoju. Kiedy byliśmy sami udawała, że on nie istnieje, a my żyjemy w pięknym domu w pięknej dzielnicy. Starała się jak mogła. I po co? Po jaką cholerę, co?! Dostawała za to jedynie płacz i mieszanie z błotem, wyzwiska i szarpanie za włosy. A potem...potem – ostatnie słowo wyszeptał. Łzy uformowały się w kącikach oczu, przymknął powieki i pozwolił im spłynąć po policzkach. 

Castiel chwycił go mocno za rękę. Nic nie powiedział, nie odezwał się ani słowem. Przysunął się tylko bliżej, ich uda się ze sobą stykały. Z początku trzymał go tylko za rękę, lecz po chwili objął go swoim lewym ramieniem i mocno przyciągnął do siebie. 

– Musisz to w końcu powiedzieć na głos, Dean. Dlaczego? Dlaczego zostałeś w tym domu? 

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Ty niewdzięczny gnojku! Ukrywać zielone przede mną?! Przed WŁASNYM OJCEM! Jak śmiesz gówniarzu! Chodź no tutaj! Połamię ci wszystkie kości! 

Dean biegł, biegł ile sił miał jeszcze w nogach. Przeleciał przez krzesło w swoim pokoju, kiedy John wytargał go z łóżka. Szybko zebrał się z podłogi i czmychnął przez drzwi wpadając na schody, które pokonał o mało nie łamiąc sobie kostki. Słyszał jak ojciec rzuca czym popadnie w jego pokoju, a potem ciężkie kroki robią się głośniejsze, wyraźniejsze. Mężczyzna nie był tak zwinny jak mu się wydawało, na pewno nie tak jak dorastający chłopiec, ale w szale w jaki wpadł dostał zastrzyku adrenaliny i pomimo wszystko był w stanie Deana dogonić. To nie było wcale takie niemożliwe. 

Tak samo szybko zleciał po schodach wpadając na przedpokój, jak rozwścieczony byk, uderzył barkiem w ścianę. Zaklął, jakby nie znał innych słów. Przeczesał jedną ręką włosy, kropelki potu z czoła wplątały się teraz w ciemne kosmyki. Ciemne, bo włosy Dean odziedziczył po mamie. Właściwie to wszystko otrzymał od niej; spojrzenie, rysy twarzy, kolor oczu. John widniał jedynie w papierach jako biologiczny ojciec. Nic po za tym ich nie łączyło. 

Wyleciał na podwórko dysząc niemiłosiernie. Strach odjął mu mowę i zabierał siły, niby instynkt przetrwania powinien go prowadzić, a miał wrażenie, że tylko rzuca mu kłody pod nogi. Czemu wybrał ogród? Czemu wybrał miejsce okolone wysokim płotem, który John postawił sobie by nikt nic nie widział? By nikt nie mógł Deana teraz uratować. Sam zaklął pod nosem. Kurwa mać, trzeba było wybiec frontowymi drzwiami na ulicę, a nie tam gdzie ciemno i skąd nie ma ucieczki, bo żeby wydostać z ogrodu musiałby przejść przez dom, a aktualnie drogę zagradzał mu jego własny ojciec. 

Niemiłosiernie wkurwiony ojciec z kanistrem w dłoni. 

Dean nie mógł tego pojąć, nie mógł zrozumieć dlaczego to wszystko AŻ TAK podziałało na Johna. Jak płachta na byka. Wiadomość o możliwości otrzymania wysokiego stypendium przez Deana wyprowadziła Johna Winchestera z równowagi. Zaraz po wyważeniu drzwi krzyczał coś o chowaniu przed nim JEGO pieniędzy, o okradaniu go, o braku szacunku! O braku kurwa szacunku do niego! Jeszcze nic nie było pewne, na razie Dean dostał tylko zawiadomienie, że znajduje się na takowej liście. Stypendium było wysokie jak na fakt, że miał otrzymać je uczeń, ale też zaraz bez przesady. W każdym razie mógłby sobie te pieniądze odłożyć na studia. A prawda jest taka, że jak tylko dowiedział się o nim to od razu pomyślał o mamie. To jej chciał je podarować albo chociaż jakąś część bo pewnie nie zgodziłaby się przyjąć całości. Cieszył się, bo mógłby jej pomóc. Radość jednak nigdy długo mu nie towarzyszyła. Wystarczyło, że przekroczył próg domu by uleciała z niego wszelka nadzieja. 

I to przez wspomnienie o pieniądzach, które nie miały trafić prosto do niego, stary Winchester stał właśnie w drzwiach, czerwony jak burak, dyszący jak lokomotywa. Dopiero gdy poczuł na sobie ciecz Dean zrozumiał co się dzieje, co jego OJCIEC chce zrobić. Cała krew odpłynęła z jego twarzyczki. 

– Nikttt – wysyczał John pokonując teraz jeden schodek po drugim, cały czas kropiąc syna benzyną – nie będzie spiskował za moimi plecami, a już na pewno nie bachor, który tylko je i narzeka. Już dawno miałem się ciebie pozbyć. Dziękuj swojej pierdolonej matce, że jeszcze żyjesz. Jeszcze! 

Deanowi oczy rozszerzyły się z przerażenia. Zaczął krzyczeć z całych sił, wydzierał się na całe gardło modląc jednocześnie by ktoś go usłyszał. By ktoś po niego przyszedł i go uratował. Zrobił krok w tył, począł się wycofywać, nawet jeśli nie miał do tego manewru za dużo miejsca. Oparł się plecami o ten cholerny płot. Zamknął oczy i zagryzł dolną wargę czując na języku słony smak łez. 

Mógłby rzucić się na niego, czmychnąć mu nawet pod nogami, ale tak bardzo się bał. Tak bardzo się bał. Nie miał pewności, że ojciec nie zdąży odpalić zapalniczki i że iskra go nie dosięgnie. Strasznie płakał, ale oczu nie otworzył. Nie chciał by twarz ojca była ostatnią rzeczą jaką zobaczy przed śmiercią. Tę nienawiść i to obrzydzenie. On nic złego nie zrobił! Nie był złym dzieckiem. Po prostu najzwyczajniej w świecie nim był i to zdawało się przeszkadzać Johnowi najbardziej. On i jego ponadprzeciętna inteligencja. 

Kiedy tak czekał aż ogień zacznie trawić jego ubranie a potem skórę, wydarzyła się rzecz, której się nie spodziewał. W uszach słyszał swoje dudniące serce, a gdzieś pomiędzy uderzeniami wyłapał krzyk swojej mamy, Mary. A gdy otworzył zapłakane oczy dostrzegł ją, jak siłuje się ze swoim mężem. Z człowiekiem, którego poślubiła. 

Ogień objął ich oboje. 

– Siedziałem pod tym płotem i patrzyłem na ich ciała. Nie poruszyłem się nawet o milimetr, po prostu wpatrywałem się w zawodzące zwłoki swoich rodziców. Właściwie to mamy, ojca miałem głęboko. Zginęła, bo mnie ratowała. Zginęła, bo nikt nie chciał jej pomóc. Aż wydarzyła się tragedia. Nie pamiętam niczego później. Byłem w takim szoku, że wpakowali we mnie dawkę środków uspokajających jak dla słonia. Babcia od strony mamy przejęła nade mną opiekę, sprzedała swoje mieszkanie i przeniosła się tutaj. Zmarła w tym salonie. A co za tym idzie potem byłem już tylko sam. Sam jak palec. 

Zamrugał, odchrząknął i spojrzał w górę, na twarz Casa, a ta była cała zapłakana. Castiel płakał, mocno. 

– Cas, hej, Cas. Proszę cię, nie płacz. 

Brunet pociągnął nosem po czym padł przed Deanem na kolana. Oparł łokcie na udach chłopaka i ujął jego buzię najdelikatniej jak potrafił. 

– Dean, tak strasznie mi przykro. Nie mogę uwierzyć ile cię w życiu spotkało, ile złego. To niesprawiedliwe. Tak nie powinno być. Żałuję, że wypuściłem cię wtedy z mieszkania. Powinienem był zamknąć ci drzwi przed nosem, powinienem był coś zrobić, a nie puszczać cię samego. Powinienem bardziej się starać, być bardziej stanowczy i konkretny! 

Blondyn również się rozpłakał, teraz oboje zalewali się łzami. 

– Kurwa Cas, przestań tak mówić. To JA cię oszukałem i zostawiłem, to ja jestem tutaj winny. Kopnąłem cię w dupę i jestem za to na siebie wściekły. Nie zasługiwałeś na takie traktowanie. Przepraszam. 

Po tych słowach wykonał pierwszy ruch. Pochylił się by oprzeć swoje czoło o czoło Casa, starł również kciukiem kolejny strumień łez. Och, płacz to jedna z najlepszych metod oczyszczania duszy i ciała. Jakby łzy zabierały z organizmu cały ten syf, ból i śmieci, których nie powinno tam być. Tak się w tej chwili Dean czuł i miał nadzieję, że Castiel również. To już dawno powinno mieć miejsce, ta rozmowa, to wyjawienie tajemnicy. 

Pociągnął Casa by wrócił na kanapę i tam ponownie się w niego wtulił. W sumie wcale aż taka niewygodna nie była. 

– Nie wyprowadziłem się stąd, bo ona wciąż tu jest – wyszeptał blondyn gdy w miarę się uspokoił – Moja mama. Słyszę ją w tych ścianach. Nie mogę jej zostawić, nie potrafię. Tyle dla mnie poświęciła. Do cholery, oddała za mnie życie. Ja nic teraz nie mogę jej podarować, więc chciałem przynajmniej być blisko niej. To w tym domu się mną zajmowała. 

– Ale jego też słyszysz, prawda? 

– Tak. Wydawało mi się, że jak wyżywam się na meblach, tak jak on kiedyś, to rzadziej go słyszę. Jakbym go tym zagłuszał. Więc kiedy tylko pojawia się jego głos, nie mogę się powstrzymać. 

Dean mówiąc to czuł się...tak inaczej. Wyjawił to wszystko bez zająknięcia, bez zbędnego owijania. Prosto z mostu opisał swoją przeszłość i to jak na niego wpłynęła. Choć słyszał to od dawna od wielu ludzi, dopiero gdy padło to z jego własnych ust dotarło tam gdzie powinno. No i jeszcze miał obok siebie Casa, a to na pewno pomagało. 

– Dean, ale zdajesz sobie sprawę, że nie tędy droga. Mieszkanie tu, samobiczowanie się i zamykanie na cztery spusty to nie jest rozwiązanie. Przeżywanie tego wciąż od nowa to nie terapia, to masochizm. Każdy człowiek radzi sobie z traumą jak najlepiej potrafi, ale czasem warto spróbować nowego sposobu niż trzymać się kurczowo jednego bezużytecznego – mężczyzna urwał nagle jakby się zagalopował i powiedział za dużo. Odchrząknął. – Gdybym zrobił tak jak ty, nie byłoby mnie tutaj. Ja też muszę ci coś opowiedzieć. 

Tego tym bardziej Dean się nie spodziewał. On nawet jakby chciał, nie potrafił ukrywać, że życie rzuca go na prawo i lewo, przerzuca jak szmacianą lalką. Nie umiał kontrolować emocji, był sarkastyczny i wyszczekany. Wystarczyło go posłuchać by wiedzieć, że to tylko maska. Castiel natomiast był spokojnym, wiecznie uśmiechniętym od ucha do ucha facetem, którego kariera pięła się w górę, szczebel po szczebelku. Nigdy na nic nie narzekał, problemy rozwiązywał od tak, jakby wystarczyło pstryknąć palcem. Do tego momentu Dean nie wiedział, że wszystko to było pokłosiem wydarzeń z przeszłości Casa, który był wtedy przeciwieństwem mężczyzny jakiego blondyn znał. 

Młody Cas, to jest zaraz po skończeniu liceum, był zaborczym gościem, ładnie ujmując. Miał dziewczynę, z którą chodził do klasy i z którą potem dostał się na tę samą uczelnię. Ich związek rozkwitał, byli najlepszymi przyjaciółmi, wszystko zawsze robili razem, toteż nic dziwnego, że bardzo szybko razem zamieszkali. 

– Nie umiem wytłumaczyć swojego zachowania. Po prostu byłem zazdrosny o najmniejszą rzecz. Musiałem wiedzieć gdzie wychodzi i z kim, o której wróci. Nie przestawałem do niej wydzwaniać, a gdy nie odbierała, zasypywałem ją toną wiadomości. Między innymi przez to straciłem pracę w restauracji. Przez siedzenie z nosem w telefonie. Nie mogłem się na niczym skupić. Wiedziałem, że ją to wkurza, ale nic sobie z tego nie robiłem. Chodziłem za nią i jej koleżankami, byłem wtedy straszny. Oczywiście rozstaliśmy się w burzliwych okolicznościach. Po kilku miesiącach dowiedziałem się od wspólnych znajomych, że rzuciła się z okna swojego mieszkania w wieżowcu. Zginęła na miejscu. 

Dean podniósł się z Casa, usiadł prosto i bacznie obserwował oczy mężczyzny, które nie płakały, ale były bardzo smutne. 

– Czy zrobiła to przeze mnie? Nie wiem i nigdy się tego nie dowiem. Czy żałuję tego co jej zrobiłem? Jak najbardziej, ale ona również się tego nie dowie. Mogłem zamknąć się wtedy w pokoju, rzucić studia, samemu skoczyć z okna. Tak, to były jakieś opcje. Niektóre rozważałem. W końcu wziąłem się w garść, poszedłem na terapię i zrozumiałem, że pomimo błędów nie jestem złym człowiekiem. Nie chciałem jej przecież zabić. Po prostu osaczyłem ją i to nie było dobre. Teraz to wiem. Zastanawiam się czasami co by było gdybym w porę się ogarnął, ale potem wyrzucam szybko te myśli, bo tak naprawdę w jakim celu to robię? Robię to bo jest mi źle i sam próbuję się dobić. To się już wydarzyło, to przeszłość, nie przywrócę jej tym życia. Tak miało najwyraźniej być i nie ja o tym decydowałem. 

Ich oczy się spotkały. 

– Ty również nie decydowałeś za swoją mamę. Tego co zrobiła nie da się opisać odpowiednimi słowami, ale to był jej wybór. To straszne co działo się w waszym domu i że nikt wam nie pomógł, ale na to również nie miałeś wpływu. Wybacz, że to mówię, ale wątpię by twoja mama była szczęśliwa widząc, że wciąż tu mieszkasz i męczysz się codziennie tymi samymi myślami. Dała ci życie, wykorzystaj je. Nie pozwól by ojciec wygrał. 

Dean odetchnął głęboko. Złączył swoją dłoń z dłonią Casa, kciukiem głaszcząc jego skórę. 

– A co jeśli jest już za późno? 

– Och, Dean. Na takie rzeczy nigdy nie jest za późno. Możesz być po siedemdziesiątce i stwierdzić, że rzucasz swoje dotychczasowe życie i pragniesz spróbować czegoś nowego. Po to ono właśnie jest, życie, by próbować nowych rzeczy. 

– Chciałbym mieć w sobie tyle chęci ile ty masz. 

– To również przyszło do mnie z czasem, bez pracy nie ma kołaczy. Pozwól sobie pomóc. 

Dean mimowolnie zerknął na plecak stojący w zasięgu jego wzroku. 

– Co w nim masz? 

Castiel poprawił się na swoim siedzeniu, zaczerwienił delikatnie. 

– To był właściwie pomysł Benny'ego, ale w pełni go popieram. Ty musisz ten dom zostawić raz na zawsze, Dean. To on stoi ci na przeszkodzie w zrobieniu kroku – blondyn ukrył twarz w dłoniach, a właściwie chciał, lecz brunet był szybszy. Zatrzymał je i mocno obie ścisnął. – Hej, hej. Nie ma uciekania. Ja wiem, że to cholernie trudne, zdaję sobie z tego sprawę. Ale musi do ciebie dotrzeć to, że nie jesteś w tym sam. Kocham cię, Dean. Zakochałem się w tobie. W twoim uśmiechu, w twoim humorze, w twoim pięknym umyśle. Pamiętasz jak pomagałeś mi w moim projektach? Jesteś naprawdę dobry, genialnie łączysz kropki i jeszcze lepiej analizujesz. Jestem oczarowany twoją osobą od samego początku. Nie robię tego z litości. Ja cię po prostu najzwyczajniej w świecie kocham. 

Wylał dzisiaj z siebie morze łez, a jednak wciąż z jego oczu wypływały nowe, choć nie powinno już nic tam być. Zamrugał bo kropelki skleiły jego rzęsy. Boże kochany, jak to wszystko bolało, jak bardzo bolało. Niełatwo jest zderzyć się z samym sobą, z rzeczami, które się ukrywało głęboko w umyśle. Niełatwo jest też pokazać je drugiej osobie. By się tak obnażyć potrzebne jest zaufanie. A Dean Casowi ufał i nigdy nie przestał. Pogubił się, to prawda, oj bardzo się pogubił. Czy to był moment w którym się wreszcie odnalazł? Nie wiedział, jeszcze nie znał na to pytanie odpowiedzi. Ale...chyba chciał ją poznać. 

– Ja ciebie też kocham, Cas. I wtedy przed kamienicą mówiłem szczerze, nawet jeśli temu sam zaprzeczyłem. Przepraszam cię za wszystko, za te słowa, które wykrzyczałem. Chciałem szybko się od ciebie odsunąć i dlatego ich użyłem. Nie myślę tak. Uważam, że byłeś cudownym chłopakiem. To ja zjebałem po całości. 

– Oboje nawaliliśmy i oboje to zrozumieliśmy. Chcę być przy tobie, chcę ci pomóc. Pytanie czy ty mnie chcesz? 

Dean parsknął śmiechem przez łzy. 

– Głupi jesteś jeśli myślisz żebym nie chciał. 

Castiel szeroko się uśmiechnął. 

– Powiesz mi w końcu co masz w tym plecaku? 

Brunet westchnął po czym wstał z kanapy i podszedł do plecaka. Przeniósł go na miejsce obok Deana i otworzył. W środku znajdowały się narzędzia, dużo młotków i dwa łomy. Blondyn uniósł brew do góry. 

– Zestaw małego budowlańca? 

– Bardziej zestaw, który rozwali ten dom w pizdu. Benny opowiadał mi co tutaj robisz i zanim zaczniesz na niego krzyczeć, to naprawdę bardzo mi pomógł. Potem ci opowiem - pochwycił podbródek Deana i uniósł delikatnie – Dean, skończmy to tu i teraz. Będzie to trudne, bardzo, ale przynajmniej spróbuj. Będę cały czas przy tobie. I wróć ze mną do domu, do naszego mieszkania. Będziemy dużo rozmawiać, ja przestanę tak chuchać na ciebie i zaczniemy się komunikować tak jak powinniśmy od samego początku. Co ty na to? 

Chłopak wziął głęboki wdech. Czy chciałby opuścić ten dom? I tak i nie. To w końcu te ściany miały w sobie wspomnienia o niej, o jego mamie. Mary Winchester. Miałby się ich od tak pozbyć? Z drugiej jednak strony, przecież wciąż pamiętał jak go tuliła, wydawało mu się że wciąż od czasu do czasu czuje jej dłoń na swoich włosach. Nie potrzebował kanapy, ściany czy deski by myśli o niej z nim zostały. Miał je w sobie. 

Wstał. Zabrał dłoń Casa z plecaka i przyłożył ją sobie do piersi, tam gdzie biło jego serce. 

– Ona jest tutaj, prawda? 

– I zawsze będzie. 

Łzy oczyszczają, za to pocałunek potrafi wtłoczyć w ciało nową nadzieję. Dean Winchester zdawał sobie sprawę, że przed nim tak naprawdę najtrudniejsze, że od tak się wszystko nie naprawi. Nadal będzie budził się w nocy, nadal będzie miewał kłopoty z agresją, nadal ogień będzie działał na niego pobudzająco. Ale pierwszy raz w całym swoim życiu nie bał się tego co nadejdzie. Upadnie nie jeden raz, potknie się, los wytarza go w ziemi, ale potem wstanie na nogi bo ma kogo chwycić za rękę. Ma kogoś kto nigdy go nie zostawi. 

Westchnął w usta bruneta gdy ten zacisnął dłonie na jego biodrach. Boże, jak on się za tym stęsknił! Za poczuciem bycia kogoś, za możliwością wtulenia się w ciepłe ciało, za całowaniem tych wspaniałych warg. Za tym cudownym zapachem. 

 – Przyniosę gogle ochronne – powiedział, gdy oderwali się od siebie. – Będą nam dzisiaj potrzebne. 

≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥ ≥

Wsunął teczkę do torby, pochwycił pęk kluczy i zgasił lampkę przy biurku. To był długi dzień, za oknem było już całkiem ciemno. Przyzwyczaił się do kończenia o tej porze, jednak jesienią nie było to przyjemne, gdzieś mu to słońce w ciągu dnia uciekało. Zamknął drzwi gabinetu i skierował się w stronę recepcji by oddać klucze woźnemu. Od czasu do czasu prowadził zajęcia w różnych szkołach w Bostonie, dyrekcja oddawała mu na ich czas wolną salę. Dzisiaj znajdował się w Fenway High School. 

Mijając puste sale w pewnym momencie coś zwróciło jego uwagę. W jednej wciąż paliło się światło, a to dziwne bo podobno miał być jedyną osobą na tym piętrze. Nie umiał wygrać z ciekawością, uchylił drzwi, ich zgrzyt poniósł się echem po holu. Salę oświetlało tylko to małe światełko, po całej jej szerokości rozstawione były tablice z różnymi zapiskami, jakimiś wzorami matematycznymi, tak wywnioskował Singer po symbolach. Obrzucił je wzrokiem po czym wzdrygnął się bo zauważył kogoś za nimi. 

– Boże, przepraszam. Myślałem, że nikogo tu nie ma. 

Zmrużył oczy po czym wciągnął powietrze przez nos. 

– Rufus, to ty? Co ty robisz na podłodze? 

To było bardzo dobre pytanie. Otóż Rufus Turner siedział pod ścianą z rękoma opartymi na kolanach, oczy miał zamknięte i nawet nie poruszył się kiedy Bobby się odezwał. Wyglądał, w tak zastanym stanie, przerażająco. 

– Rufus? 

– Udało się. Opracowaliśmy równanie. – nie brzmiało to jakby się cieszył. W tych słowach Bobby wyczuł zrezygnowanie i chłodną obojętność – Właściwie to Dean opracował, ja tylko udawałem, że wiem co robi – dodał po chwili. – Ten chłopak jest niesamowity, Robert. Wyprzedza swoją epokę. Odnieśliśmy sukces, ogromny, a ja kazałem mu wyjść. Dlaczego czuję się jak się czuję? Powinienem się cieszyć, prawda? Prawda? 

Singer westchnął, po czym obrócił się wokół własnej osi. Zlokalizował krzesło, którego szukał i przysunął je pod nogi przyjaciela, dawnego przyjaciela. Usiadł na nim. 

– Bardzo dobrze wiesz, dlaczego się nie cieszysz. Prawie go zniszczyłeś swoimi gierkami. Miałeś gdzieś z czym się mierzy, liczyły się dla ciebie tylko liczby. Udało mu się i w końcu przejrzałeś na oczy. Boli cię twoja własna chciwość i głupota. To dobrze, bo to znaczy, że jakieś dobro gdzieś tam w tobie pływa. Zrób z niego dobry użytek. 

– Ale co ja mam zrobić? – załkał niczym małe dziecko, które nabroiło i teraz boi się konsekwencji. 

Bobby wzniósł oczy ku niebu. 

– Chryste, człowieku! Weź się w garść! Przede wszystkim to z nim porozmawiaj, podziękuj. Przyznaj się do błędu i szczerze przeproś. A potem wykorzystaj swoje znajomości i mu pomóż. Spójrz na siebie, co do tej pory robiłeś i wznieś się ponad to. On na to zasługuje, to dobry dzieciak. 

– Tak, to prawda. 

Kiedy cisza wypełniła przestrzeń, a Bobby nie miał nic więcej do dodania, wstał, odstawił krzesło na miejsce i ruszył do wyjścia. 

– Przykro mi z powodu Karen. I z tego, że nie było mnie na jej pogrzebie. 

Singer zatrzymał się. Wspomnienie o żonie wciąż było świeże i ból, który odczuwał żywy, ale tym razem tylko pociągnął nosem. Nie rozkleił się. Zapanował nad tym. 

– Mnie również. 


Mamy to kochani <3 Przed wami jeszcze rozdział podsumowujący wraz ze sceną, którą miałam w głowie już na samym początku pisania tego opowiadania. Dziękuję każdemu kto zechciał tutaj wstąpić i poznać historię Deana Buntownika. Po raz kolejny polecam również obejrzeć "Buntownika z wyboru". Naprawdę warto <3 













Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top