3.

Stoję przed lustrem, dłońmi opierając się o blat komody. Głowa jest spuszczona, powieki przymknięte, palce bezwiednie zaciskają się na drewnianym elemencie. Oddech pozostaje nieregularny, szczęka mimowolnie spięta. Staram się odzyskać kontrolę, ale on wciąż walczy. Miota się jak rozszalałe zwierzę uwięzione na łańcuchu. Czuję, jakby moje serce płonęło żywym ogniem. Zalewa mnie irracjonalna wściekłość. Uczucie tak banalne, tak proste i prymitywne. Rzekłbym, że nawet niegodne człowieka o niegdyś tak wysokiej randze społecznej. Niegdyś. Wówczas nie miałem już nic do stracenia. Nic nie może bowiem zaszkodzić reputacji, która przestała istnieć.

Głośno wypuszczam powietrze z płuc. Niech słyszy, niech wie, że się waham, że nie jestem tak bezlitosny - nie ja. Powoli podnoszę wzrok. W odbiciu napotykam własne spojrzenie. Oczy przypominające okruchy węgla, niezabarwione emocjami, jakby zupełnie wyzbyte resztek człowieczeństwa. W jednej chwili dostrzegam lśniącą w nich iskrę. Przebłysk nienawiści, która we mnie szaleje. Rwie się na wolność, chce bym się jej poddał. Jest niczym kobieta wzbudzająca pożądanie, zmuszająca do bezwzględnego posłuszeństwa.

Odwracam się. Na posadzce siedzi pozornie zwykły chłopak, powód mojego moralnego upadku. Połamane nogi, nadgarstki związane jutowym sznurem, knebel uniemożliwiający krzyk. Nasze spojrzenia się spotykają. Mimo bólu, nie zamierza prosić o litość. Widzę tlącą się w jego oczach pogardę. Choć w tak niekorzystnej pozycji, wciąż patrzy na mnie z obrzydzeniem i wyższością. Życie okazuje się niewdzięczne, ale obaj jesteśmy świadomi, że robiąc to, okażę słabość. Fakt, jednak zupełnie nieistotny w obecnej sytuacji.

Puszczam sznurki. Niech zapłonie mój gniew. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top