IV peur paralysante

Nigdy nie pomyślałbym, iż w tak nieśmiałej istocie może spoczywać aż tyle energii. Choć czas mojej przepustki miał być dla mnie czysto wypoczynkowy, bym znów nabrał sił, nie mogłem narzekać na nudę. Nie mógłbym też powiedzieć, iż przesiedziałem ten czas w domu, pod ciepłą pierzyną, popijając przy tym słodką malinową herbatkę. Zamiast cudownego wylegiwania się, Bodt postanowił pokazać mi miasto, które przecież tak dobrze znałem, i które tak bardzo się zmieniło podczas mojej nieobecności. Widać było, iż i sam czerpał przeogromną przyjemność z oprowadzania mnie, opowiadania miliona historii czy nawet z chwil milczenia, które o dziwo, dopadały nas naprawdę rzadko. 

Polubiłem go, nie mogłem powiedzieć inaczej, w końcu piegus był naprawdę niezwykle pozytywną osobą. Przez bijące od niego ciepło, ogromne pokłady cierpliwości czy zwyczajne przyjacielskie nastawienie, bardzo miło dzieliłem z nim swój czas, który gospodarowaliśmy całkiem ciekawie. 

Zaczęło się niewinnie, od pokazywania mi całego domu, biblioteki i najbliższej okolicy. Poznałem kilku mieszkańców, na nowo mogłem podziwiać stary targ. Również po latach, mogłem znów odetchnąć pełną piersią, stojąc pośrodku lasu czy nad brzegiem sadzawki, do której później wiele razy zostawałem wrzucany. Oczywiście, nie byłem dłużny i nie pozwalałem by szczeniackie zabawy upiekły się Marco na sucho, przez co i on lądował po pas w wodę, piszcząc przy tym niemal jak dziewczyna. Wtedy wydawał mi się być grzecznym chłopcem, jednak moje spojrzenie na tego urwisa w dorosłej skórze zmieniło się całkowicie, gdy obaj znaleźliśmy się w kasynie.

Był to ostatni dzień mojej przepustki, następnego dnia miałem już wyjeżdżać i wrócić do piekła, któremu umknąłem na krótki moment. Obaj chcieliśmy spędzić go jak najlepiej, bym chociaż miał co wspominać, gdy powrócę do mojej paskudnej codzienności.

Musieliśmy razem wyglądać dość zabawnie, przez co nie dziwiły mnie spojrzenia ludzi, którzy czasami zerkali w naszym kierunku. Obaj siedzieliśmy przy barze, na wysokich i poobdzieranych krzesłach, śmiejąc się z własnych żartów. Na głowie Bodt'a spoczywał wianek z żółtych kwiatków, których pyłek osypywał się na jego wypłowiałą błękitną koszulę i jasne spodnie. Narzekał momentami, mówiąc, iż nigdy nie dopierze swych ubrań i z pewnością oberwie przez to od rodzicielki, choć jest już od dawna dorosły. Ja zaś co jakiś czas poprawiałem poły swojej szarej kurtki, na której znajdowały się podpisy moich kompanów z wojska. Obaj zapewne czuliśmy się niezręcznie, będąc po raz pierwszy w takim miejscu jak to, jednak również obaj staraliśmy się czerpać jak najwięcej, w końcu czas uciekał i to nieubłaganie. 

Tak po raz setny tego dnia zatraciliśmy się w rozmowie, popijając średniej jakości piwo i przyglądając się ludziom, którzy zaciekle grali w karty czy też kości, wygrywając lub przegrywając wszystkie swoje oszczędności. Powoli robiło mi się coraz to cieplej i weselej, jednak luźna atmosfera została doszczętnie zniszczona, gdy ktoś z zebranych w lokalu osób, postanowił nam przerwać ciągłe komentowanie.

- Czy to nie pan Kirstein? - Odezwał się dojrzały i zachrypły głos, a zaraz po tym poczułem jak czyjaś dłoń mocno klepie mnie po plecach. Obróciłem się niemal machinalnie, patrząc spod byka na właściciela ów ręki, jednak złagodniałem, widząc przed sobą starszego mężczyznę. W końcu komuś w takim wieku nie obiłbym twarzy, mam swoje zasady.

Tym bardziej, że staruszek uniósł czapkę, która spoczywała na jego głowie i skinął z szacunkiem w moją stronę. Po tym czynie uśmiechnął się niemal po ojcowsku, z niemałą dumą, której początkowo nie mogłem pojąć. - Wendy, słonko ty nasze, polej nam tutaj. Byle najlepszego alkoholu jaki znajdziesz. Ten młodziak, który przed tobą siedzi, zwykle walczy na froncie i zasłużył by porządnie upić się czymś wartym wlania w usta. 

Niepewnie spojrzałem na czarnowłosą kobietę, która zerknęła na mnie z błyskiem w oku i pognała na zaplecze, zostawiając nas samych. Zaraz po jej zniknięciu, starszy mężczyzna rzucił grubym plikiem banknotów na ladę, po czym przeniósł wzrok na naszą dwójkę. Jego czyn co najmniej mnie zszokował, w końcu były to ciężkie czasy, ludzie musieli przysłowiowo zaciskać pasa, by móc przeżyć kolejne dni, gdy on lekką ręką wyszczuplił swój portfel o naprawdę pokaźną sumę. Aż bałem się liczyć ile pieniędzy mogło się właśnie znajdować tuż przed moim nosem. 

Przez myśl przeszło mi również "Kto, do cholery, stawia alkohol komuś obcemu i to za taką sumę?", jednak przypomniałem sobie istotny fakt - facet znał moje nazwisko. Musiał mnie znać... A to było jeszcze dziwniejsze.

Nie byłem w mieście kimś popularnym, nikt też nie wiedział o moim powrocie, nie licząc oczywiście osób, które sam o tym poinformowałem. Wydało mi się być to szalenie dziwne, przez co zmarszczyłem brwi i kątem oka spojrzałem na Marco, który westchnął męczeńsko i oparł się o blat, spoglądając na nas obu. 

W tym czasie, gdy starzec milczał, spoglądając jedynie w naszą stronę, kobieta zdążyła wrócić, stawiając przed nami butelkę z trunkiem, który pachniał i smakował wręcz okrutnie paskudnie, jednak definitywnie był cholernie mocny. Dużo mocniejszy od alkoholi, które pijałem w wojsku, w końcu nigdy nie pijaliśmy niczego z wyższej półki. 

Dopiero po wypiciu jednego kieliszka, mężczyzna przedstawił się, a moja i tak marna pamięć podsunęła mi jego obraz, gdy był nieco młodszy niż teraz. Pamiętałem go z czasów, gdy moi rodzice wciąż żyli, a Pixis przychodził do naszego domu, mówiąc nam o państwowych sprawach.

Jak się z czasem okazało, jego zamiłowanie do picia, nie było jedynym problemem i wrogiem w karierze mężczyzny. Kolejną kłodą pod nogi był również zbyt długi język i rozpowiadanie w pobliskich barach poufnych informacji, przez co zrzucono go z jego wygodnej pozycji w społeczeństwie. Tak z ważnej osobistości stał się jedynie marnym listonoszem, który aktualnie dotrzymywał nam towarzystwa, pijąc razem z nami.

Mimo małej wprawy w spożywaniu takiej ilości wysokoprocentowego trunku, wciąż trzymaliśmy się całkiem dobrze. A przynajmniej mi się tak zdawało, do czasu, gdy wyszliśmy z kasyna i ruszyliśmy w stronę domu piegusa.

Musieliśmy być ekstremalnie cicho, w końcu było już dawno po ciszy nocnej i w każdej chwili mogło się nam dostać za zakłócanie spokoju. Oczywiście, po drodze wyrwało się nam kilka chichotów czy podśpiewywania starych żołnierskich piosenek, jednak, gdy tylko przekroczyliśmy próg domu, nastąpiła idealna cisza.

Obaj powlekliśmy się do jego sypialni, kładąc się na puchatym dywanie i wymieniwszy między sobą kilka zdań, które składały się głównie z pijackiego bełkotu. A potem, gdy otuliła nas cisza, obaj zasnęliśmy niemal w tym samym czasie.

Dawno nie spałem tak głęboko i spokojnie. Nie była to już nawet kwestia alkoholu czy zmęczenia, a samej obecności Bodt'a, przyjemnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, które umknęło mi gdzieś przez pryzmat doświadczeń i minionych lat.

Rankiem, nawet mimo bólu głowy, suchości w gardle i lekkich mdłości, czułem się, że właśnie tak powinny wyglądać moje początki dni. Może nie z tymi przypadłościami, lecz z niezwykle ciepłym przeświadczeniem, iż wszystko jest dobrze, iż jestem bezpieczny i jestem w stanie wszystko sobie ułożyć. W pierwszej chwili nawet wojna wydała mi się być czymś odległym, a może nawet nieistniejącym. Jednak, gdy ja wylegiwałem się na miękkim dywanie, moi przyjaciele walczyli i o kraj, i o własne życia. Każda sekunda wypełniona strachem, śmiercią i tragediami. Krzykiem, rozkopaną ziemią i odorem gnijących ciał. To wszystko wróci do mnie zaledwie za kilka godzin i skłamałbym, mówiąc, iż nie paraliżowało mnie to od środka.

W końcu teraz prawie kończyłbym studia, mógłbym nawet zostać profesjonalnym malarzem, sprzedającym swoją sztukę. Te wyobrażenia bolały mnie w pewnym stopniu, w końcu od lat nie miałem pędzli w dłoniach i pewnie przez kolejne lata nie będę mógł ich trzymać w palcach. Nie byłem nawet pewien czy wciąż pamiętam jak się maluje, w końcu teraz moje dłonie wiedziały jedynie jak trzymać broń, odbierając życia i tym samym chroniąc inne, jednocześnie coraz bardziej odsuwając się od poczucia człowieczeństwa. Gdyby Marco poznałby mnie właśnie takiego, z pewnością by mnie znienawidził. Sam bym pałał do siebie nienawiścią, gdybym tylko mógł. 

W końcu moje rozmyślenia przerwało ciche ziewnięcie chłopaka, który w końcu się obudził. Nieśmiało zerknął na moje ramię, na którym spoczywała jego głowa i zarumienił się delikatnie, wręcz odskakując ode mnie.

- Całą noc tak spałem? - Zapytał, pocierając kark dłonią, przez co mimowolnie cicho się zaśmiałem.
- Nie wiem, nie sprawdzałem. - Wzruszyłem lekko ramionami, uśmiechając się przy tym pod nosem i pozwoliłem sobie na przeciągnięcie się na zaskakująco wygodnej podłodze. - I nie masz czego się wstydzić, durny. Nie raz zimą dzieliłem z kimś łóżko, by chociaż w jakimś stopniu się ogrzać. Ludzie zawsze lgną do ciepła, więc to nic dziwnego czy wstydliwego.

Bodt jedynie niepewnie skinął głową i wstał, odsłaniając okna. Zaraz po wpuszczeniu pierwszych promieni do pokoju, stanął on przed szafą i otworzył ją z zamiarem odszukania ubrań na ten dzień.

Nie chciałem przeszkadzać mu w tej czynności i jedynie utkwiłem wzrok w świecie za oknem, który pochłonięty był przez niekończący się deszcz. Ostatnie dni były bardzo ciepłe i pełne słońca, jednak dziś lało okropnie, co w żadnym wypadku nie poprawiało mi nastroju.

Westchnąłem ciężko, podnosząc się do siadu i spojrzałem na ciemnowłosego, który właśnie powolnie zamykał drzwiczki i oparł o nie czoło. Pragnąłem dowiedzieć się jakie myśli tlą się właśnie pod tą rozczochraną czupryną i niestety, dane mi było usłyszeć je wcześniej niż myślałem, gdy wypowiedział je głośno.

- Przyjedziesz jeszcze kiedyś, prawda? Wrócisz do domu cały i zdrowy. - Mruknął cicho, wciąż na mnie nie patrząc i jakby skulił się w sobie, bojąc się własnych słów. - Nie umrzesz.

Wstałem bezszelestnie, by zaraz podejść do niego, układając dłoń na ramieniu chłopaka. Nie spodziewałem się po nim ckliwych rozmów, nie w takim momencie. Jednak mogłem go zrozumieć, w końcu praktycznie nie miał nikogo spoza rodziny i liczył na normalną znajomość. A nie ukrywajmy, wojna zawsze pochłaniała niezliczone liczby ofiar. Bał się o mnie. 

Powolni odwrócił się w moją stronę, rumieniąc się ze wstydu. Zapewne pomyślał, iż jego słowa w tej chwili były nieodpowiednie i nie powinien ich nigdy wymawiać, jednak mogłem zrozumieć jego strach. W końcu sam nie chciałem dla siebie przykrego końca, każdy bał się śmierci, czy to swojej, czy też czyjejś. 

- Nie martw się, dzieciaku. - Odparłem miękko, delikatnie klepiąc go po ramieniu. Zaraz nasze spojrzenia się spotkały i naprawdę musiałem się postarać, by nie brzmieć jak przerażony młodziak, którym przecież wewnętrznie byłem. - Jesteśmy teraz przyjaciółmi, a przyjaciela w życiu bym nie zostawił. 

-----------
Podróż na stację była jedną z najgorszych w moim życiu. Ulewa wciąż nie ustawała, a Bodt co moment narzekał na papieros w moich ustach. Czasem "przypadkowo" trącał mnie parasolem podczas swoich kazań o szkodliwości tej trucizny, którą się zaciągałem. Miałem ochotę odpowiedzieć mu, iż i tak najpewniej zginę na froncie, jednak przypomniała mi się obietnica, którą złożyłem mu rankiem. Szlag by trafił jego ckliwe rozmowy. 

W końcu znaleźliśmy się na miejscu, a mój pociąg stał już na określonym peronie. Do odjazdu zostało mi jeszcze piętnaście minut, które mieliśmy spożytkować na pożegnanie. Jak jednak to wyglądało w rzeczywistości? Z
Staliśmy przed sobą, wpatrując się w siebie nawzajem i nie mówiąc zbyt wiele. W końcu co można powiedzieć w takiej chwili? 

Niezręcznie ściskałem materiał mojej kurtki, chroniąc się pod parasolem chłopaka, który nagle rzucił się w moje ramiona, mocno mnie obejmując. 

- Jeśli nie dotrzymasz słowa i zginiesz, sam cię zabiję. - Bąknął pod nosem, przez co naprawdę nie mogłem się powstrzymać przed cichym chichotem. Mogłem dostrzec jak patrzy na mnie z wyrzutem, jednak złagodniał znacznie, dostrzegając delikatny uśmiech na mojej twarzy, gdy odsunąłem się nieznacznie. 

- Nie masz o co się martwić, serio.- Zapewniłem go, po czym odsunąłem rękaw kurtki, by mógł dostrzec słonika, który wciąż nosiłem na nadgarstku. - Ten maluch ciągle nade mną czuwał, więc ochroni mnie i tym razem. 

Chłopak zarumienił się nieco i roześmiał nieśmiało, pozwalając mi wsiąść do pociągu. Sam jednak pozostał na swoim miejscu, spoglądając na okno, przy którym stanąłem, opierając się rękoma o opuszczoną szybę. Staraliśmy się porozmawiać jeszcze chwilę, jednak koniec nadchodził wręcz ogromnymi krokami, a oznaczało to tylko jedno; zbliżał się również i czas pożegnań. 

- Jeszcze raz przepraszam cię za to rządzenie się twoimi obrazami, wciąż mi głupio i obiecuję, że następnym razem oddam ci je wszystkie. - Chłopak odezwał się cicho, mocniej ściskając rączkę parasola, który ochraniał go przed wcale nie słabnącym na sile deszczem. 

- Przy następnej wizycie wolałbym zobaczyć swoją galerię. - Parsknąłem cicho i pomachałem energicznie do chłopaka, gdy maszyna ruszyła z cichym klekotem. - Trzymaj się, Marco. Dbaj o siebie, o rodzinę i pisz do mnie! - Zawołałem, na co odkrzyknął mi coś, czego nie zdołałem już usłyszeć. W końcu wygodnie usadowiłem się na swoim miejscu i uśmiechnąłem się lekko, widząc, iż i Sasha wraca już na "stare śmieci", o ile można było nazwać tak bazę. 

Znów udało mi się przespać podróż, a zaraz po niej czekały mnie oględziny u Hanji, która dokładnie sprawdzała stan mojej rany. Wyglądała na zadowoloną, gdyż to paskudztwo zaczynało się zabliźniać, znacząc moje ramię zaróżowionym wzorem. Zmieniła opatrunek i odesłała mnie z kwitkiem do dowódcy, by poinformować go, iż znów jestem przydatny. Smith dopytał jedynie o moje zdrowie i przekazał mi, iż już pierwszego dnia będę znów zesłany na sam środek piekła, towarzysząc moim przyjaciołom na misji. 

Sprawa była prosta, mieliśmy odbić zajęte tereny i odesłać zagrożonych ludzi w bezpieczne miejsca. Tak przygotowaliśmy się wszyscy, omawiając główną strategię. Ymir jak zwykle miała zbyt wiele energii i była chętna do przelewania krwi, jak nikt nigdy. Tak woęc została wystawiona na sam przód, razem z Reinerem i Berthem. Mikasa wraz z Erenem mieli odwracać uwagę od osobnego oddziału, który odpowiedzialny był za ewakuację cywili. Zaś mi przypadło osłanianie tyłów, krocząc na samym końcu z kilkoma nowymi rekrutami. 

Gdy już wszystko było ustalone, wyszliśmy w teren, przedzierając się bezszelestnie przez las, który miał być naszym sprzymierzeńcem. Natura jednak nie sprzyjała nam do końca. Przez kilka dni ulew, ziemia zdążyła rozmoknąć, przeistaczając się w paskudne błoto, w którym zatapialiśmy się co jakiś czas. Nietrudno było grzęznąć w nim, będąc uzbrojonym aż po zęby, w końcu broń również swoje ważyła. Jednak musieliśmy dać sobie radę, nikt nie miał innego wyboru. 

Byliśmy zzmuszeni by działać w pełnym skupieniu. W końcu znaleźliśmy się na terytorium wroga, który chciał naszej zguby, a schwytanie mogło wiązać się z najgorszym. 

Starałem się nie myśleć, o tym, co mogło pójść nie tak. Musiałem być maksymalnie skoncentrowany na misji i na moich towarzyszach, których życie i bezpieczeństwo musiałem w tej chwili przekładać ponad własne. W końcu wszyscy byliśmy odpowiedzialni teraz za innych. 

Po godzinie marszu dało się słyszeć pierwsze krzyki, które należały do obcych nam osób. Wrzeszczeli coś niezrozumiałego, jednak z pewnością były to dźwięki agonii, co mogło tylko oznaczać to, iż Ymir w końcu osiągnęła swój cel.
Nie tylko dała upust swojej agresji, ale i utorowała nam drogę do małej wioski, którą mieliśmy ewakuować z tego paskudnego miejsca. 

Idąc coraz to dalej w las, mijaliśmy zakrwawione trupy, które krótkowłosa jeszcze chwilę wcześniej ugodziła swoją ulubioną bronią białą, uciszając ich ostatecznie. 

Odział, w którym znajdowali się Armin i Christa, popędzili w umówionym kierunku, pomagając ludziom wsiąść na skradziony wóz i skierowali się ku bezpiecznemu miejscu, w którym czekał sam dowódca z kapralem oraz pielęgniarzami. 

Zaraz po udanej akcji, mieliśmy wrócić do bazy, zdać raport i ochłonąć, by przygotować się do kolejnej wyprawy. Jednak spokojny powrót przemienił się w kolejny taktyczny odwrót, gdy kilku naszych zostało zaatakowanych i jak się okazało, znaczną część rozległego lasu pokrywały najróżniejsze pułapki. Wróg jak zwykle nie cackał się z nami i wydawać by się mogło, iż znał każdy nasz krok, nawet ten najpóźniej zaplanowany, co mogło zadziwić każdego z nas. 

Jednak zdecydowanie nie był to czas na analizowanie myśli czy w naszych szeregach nie kryje się szpieg, który mógłby wyjawiać wrogowi najważniejszych informacji o naszych taktykach. 

Zamiast tego, byliśmy zmuszeni uciekać, tłumiąc w sobie wszelką dumę, jedynie to mogło uratować nas i niewinne istnienia. 

Doglądałem tego czy wóz zdołał uciec przed linią ognia oraz pilnowałem by reszta moich przyjaciół pozostała bezpieczna. Biegłem ile sił w nogach, dzierżąc broń w dłoniach, by zatrzymywać się co jakiś czas, strzelając do wroga, który aktualnie deptał nam po piętach. Nie mogłem pozwolić sobie na nerwy, drżenie dłoni czy niepewność. Musiałem zachowywać się jak profesjonalny żołnierz, trafiając celnie i broniąc własną piersią innych, którzy powierzyli mi swoje życie. Nie mogłem zawieźć. 

Prócz mnie, na tyłach piekła znajdowała się również Sasha, która mimo miliona plotek na jej temat, które głównie mówiły o jej tchórzostwie, już dwa razy zdążyła ocalić mi tyłek, celując w wrogich żołnierzy. Nie przejęła się nawet, gdy skończyły się jej naboje, za to wyjęła dwa noże zza pasa, rzucając się na jednego z mężczyzn, który kroczył w jej stronę. Chciałem jej pomóc, jednak dziewczyna poradziła sobie i ze zwycięskim uśmiechem odebrała mu jego broń, po czym pognała na dalszy teren. Nawet wtedy nie zostałem sam, u mojego boku wciąż pozostawali Thomas i Samuel, nowicjusze. 

Kroczyliśmy ramię w ramię, osłaniając siebie nawzajem, a cisza przerywana była jedyna klekotem naszego ekwipunku czy chlupotu błota pod naszymi stopami. Jednakże już po niedługiej chwili do tego duetu dźwięków dołączył inny i to znacznie niepokojący niż cisza na linii frontu. 

Wszystko działo się szybko. Trzask, dźwięk osuwającej się ziemi i głuchy krzyk Thomasa, który wpadł w sidła czegoś, co przypominało wyglądem pułapkę na niedźwiedzie. Przełknąłem głośno ślinę, rozglądając się po dole, w którym wylądowaliśmy i z niemym przerażeniem spojrzałem na kompana, który powolnie wykrwawiał się w tych cholernie tragicznych warunkach. 

Starałem się zachować spokój, jednak nie pomagał mi w tym nagły huk strzelaniny oraz wzrok Sam'a, który spoglądał na mnie zaszklonymi oczami pełnymi nadziei, jakby cokolwiek na tym niesprawiedliwym świecie, zależało właśnie ode mnie. 

Chciałem już cokolwiek powiedzieć, coś co mogłoby wydawać się choć odrobinę odpowiednie i uspokajające, gdy stało się coś jeszcze bardziej niespodziewanego, niż nasz nagły upadek. Kilka metrów nad nami, tuż nad pułapką, zawisła rozwiana brązowa czupryna i jej przerażona właścicielka. Wsparła się dłońmi o grudy rozkopanej ziemi i omiotła rozbieganym wzrokiem całą scenę, jakby oceniając wszystko na szybko. 

- Co ty tu robisz, do cholery? - Warknąłem na Sashę, nie mogąc ukryć swojego zdziwienia i buzujących we mnie emocji. Nie powinna wracać, a uciekać i to jak najdalej. Trzymać się jednostki i być bezpieczna. Głupia dziewucha, szlag ją w końcu trzaśnie za to bawienie się w bohaterkę. Ile jeszcze razy będzie próbowała mi ratować skórę? 

- Co ty tam robisz? Obiecałeś Marco, że nie zginiesz, a w ogóle się nie starasz, by nie wpadać w kłopoty! - odkrzyknęła, zapewne nie mogąc się powstrzymać przed wyciągnięciem moich prywatnych brudów na wierzch. Przełknąłem jedynie gorzką gulę w gardle, która utworzyła się, gdy słuchałem jej słów. Odwróciłem wzrok, spoglądając kątem oka na Thomasa, który trzymał się jeszcze resztkami sił. Podniósł się do siadu i zgromił nas wzrokiem pełnym bólu, ale i... zawodu? 

- Przestańcie się przekomarzać jak durne bachory. - Wychrypiał, a z kącika jego ust popłynęła krew, nie zwiastując niczego dobrego. - Ty, krzykaczka. Zabierz Sam'a, potem sprowadzisz pomoc. My tu przeczekamy. 

Nie powiem, byłem szczerze zaskoczony nagłymi poleceniami. W końcu ten chłopak był typem milczka, który potulnie maszerował razem z nami, nie stawał przed szereg. Teraz jednak sytuacja była co najmniej podbramkowa, liczył się czas i dobre decyzje, które podjął za nas wszystkich. 

Samuel był gotów coś powiedzieć, zaprotestować, jednak skulił się sam w sobie, czując palący wzrok cierpiącego katusze kolegi. Skinął więc potulnie głową, po czym podszedł do mnie, nie wiedząc co zrobić dalej. Niewiele myśląc, przykucnąłem, by podsadzić chłopaka i pomóc mu się wspiąć. Gdy stał już na moich ramionach, desperacko próbując dosięgnąć wyciągniętych ku niemu dłoni, sam utkwiłem wzrok w wzburzonej dziewczynie. 

- Hej, Sashka... Gdybym nie - 

- Nie, nie napiszę wtedy do Marco. - Odburknęła, a widząc moje zdziwione i nieco zasmucone spojrzenie, prychnęła z wyczuwalna urazą. - Bo to nie nastąpi, rozumiesz? Nie pieprz mi tu o swojej śmierci, Kirstein. Wrócimy po was, choćbym miała siłą zmusić do tego kaprala. Przeżyjesz i wrócisz do domu, gdy to wszystko się skończy. 

Nigdy nie widziałem by mówiła z taką zaciętością w głosie. Składała mi tę ulotną obietnicę, patrząc na mnie odważnie, choć pewnie i jej serce ledwo wytrzymywało nagromadzony stres i strach. Zasalutowała z szacunkiem i nikłym uśmiechem, choć żal rozdzierał ją od środka. 

W końcu nie wszystkie dobre decyzje, muszą być tymi najprzyjemniejszymi. 

Zaraz po krótkiej wymianie spojrzeń i pożegnaniu, ruszyła biegiem z Samuelem u boku. Modliłem się w duchu, by przeżyli tę ucieczkę i przysiadłem przy towarzyszu niedoli, wplatając swoje palce w jego drżącą dłoń. Spojrzał niepewnie na mój niewzruszony profil, który obojętniał z każdą minioną chwilą. Czas mijał, krzyki powoli cichły, a słońce, jakby niewzruszone rzezią i niesprawiedliwością, leniwie zachodziło na horyzoncie. W tych niepewnych chwilach, próbowaliśmy dodawać sobie otuchy tym mało znaczącym gestem, jakim było ściskanie swoich chłodnych od przerażenia dłoni. Jednak i to nie pomagało, gdy obaj usłyszeliśmy coś dużo gorszego, niż wszystkie te dźwięki, które przez cały dzień dobiegały do naszych uszu. 

Był to ten cholerny obcy język, bardzo blisko nas i wzbierał on na sile w duecie z charakterystycznym ciężkim krokiem. Z pewnością nie był to nikt z naszych i przez tę palącą myśl aż sam zacząłem dygotać, panicznie bojąc się o swój los. 

Czy właśnie w tej chwili, wszystkie obietnice składane tego dnia, zostały brutalnie złamane? 

---------------------------

Nie tykałam tego AU od bardzo dawna. Powód? Byłam wściekła na swój styl, dopadła mnie dziwna pisarka depresja i nagle zaczęłam w złości kasować swoje prace. Teraz po czasie, chyba z czystej ciekawości, spojrzałam na ostatnio edytowaną część. Zaczęłam czytać i... Cóż, jestem w szoku, jaką karuzelę emocji potrafiłam Wam zafundować. I jakimś cudem, po takim czasie, dokończyłam to, co zaczęłam wieki temu. Nie jest to raczej wielki powrót tego AU, choć nie chcę go też kończyć. Nie mniej jednak, zostawię je tutaj, niech sobie istnieje na moim profilu i jak zachce mi się je kasować, to niech ktoś mi da po łapach, zgoda? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top