III doux rêves, Jean*

* Słodkich snów, Jean 


- Jesteś pewien, że zabrałeś już wszystko? - Christa zapytała po raz setny tego poranka i westchnęła ciężko, gdy jedynie skinąłem głową w odpowiedzi. Troska dziewczyny była co najmniej kochana, jednak wywoływała u mnie równą irytację. W końcu nie byłem już dzieckiem, by musiała chodzić za mną krok w krok, pilnując każdego ruchu. 

- Mam prowiant na drogę, przepustkę, trochę ubrań, lekarstwa i inne potrzebne rzeczy. Przecież wiesz, razem pakowaliśmy mój plecak. - Przewróciłem oczami, jednak zaraz delikatnie uściskałem blondynkę, widząc jej zatroskanie. Uśmiechnęła się blado i cofnęła, zaczesując niesforny kosmyk za ucho. 


- Wybacz, jedynie się martwię. To pierwszy raz, gdy ktoś z naszych opuszcza bazę i to z powodu uszczerbku na zdrowiu. Chcę byś miał przy sobie wszystko, co będzie ci potrzebne. - Wzruszyła lekko ramionami, tupiąc w miejscu i przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. - Musisz mi to wybaczyć. 

Skinąłem tylko głową i delikatnie przesunąłem dłonią po jej jasnych puklach, po czym pożegnałem się z resztą towarzyszy. Po wielu bardziej i mniej miłych słowach, w końcu ruszyłem z resztą na określone miejsce, gdzie miały czekać na nas dwa pojazdy, które powinny zawieźć nas na dworzec.

Razem ze mną na wietrznych tego dnia polach, znajdowało się jeszcze kilku żołnierzy, jednak niespecjalnie zwracałem na nich uwagę, w końcu trzymała się mnie jedna dość głośna myśl; właśnie dziś wrócę do domu. 

Nim się obejrzałem, dwa opancerzone pojazdy podjechały po nas, a zaprzyjaźnieni żołnierze pomagali nam załadować nasze rzeczy i spokojnie wsiąść. Ruszyliśmy dość szybko, w końcu żaden pociąg, bez względu na status, nie czekałby na nas, a mieliśmy zaledwie piętnaście minut na dotarcie na dworzec. Następny miał być dopiero jutrzejszego ranka, a to zdecydowanie odpadało.


Jechaliśmy z taką prędkością, iż miałem niemałe wrażenie, że zjawiliśmy się tam niemal od razu po wyruszeniu, co oczywiście nie było możliwe; w końcu bazę, a dworzec dzieliła naprawdę duża odległość. 

Kolejne pożegnania trwały równie krótko, co poprzednie, nikt tutaj ich nie lubił i nie przywiązywał do nich zbyt wielkiej wagi. Tak po raz ostatni zasalutowałem towarzyszom broni, odebrałem swój bagaż i skierowałem się do swojego wagonu, zajmując odpowiednie miejsce. Ułożyłem się wygodnie na skórzanym siedzeniu i oparłem skroń o chłodną taflę szyby, przez którą mogłem podziwiać dość przyjemny krajobraz. Powolnie zieleniące się trawy, góry i lasy, nieśmiało wychylające się kwiaty oraz schludne, wydeptane ścieżki. Tak miła odmiana od frontu. 


Wreszcie nadszedł czas odjazdu. Koła skrzypnęły głośno pod wpływem ciężaru, a sam pociąg ruszył, oddalając mnie od piekła i prowadząc prosto do domu, którego szczerze powiedziawszy; nie mogłem się doczekać. Tak też w końcu pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku i relaksu, przymykając powieki i wsłuchując się w świergot ptaków, powolnie zapadając w słodki sen. 

-----------


Strzał, wiele strzałów. Krzyk, przerażenie i lepkie uczucie bezsilności. Strach, nienawiść i drżące dłonie. Krew dużo krwi, jej metaliczny zapach i smak, niosła się wszędzie, niczym karmazynowa rzeka, opływająca okolicę i wsiąkająca w rozgrzebany grunt. Nawoływania, pył wznoszący się w powietrze i zimne już ciała, spoczywające na ziemi. 

Wszystkie te obrazy boleśnie obijały się w mojej głowie, powodując, iż od razu poderwałem się na siedzeniu, wydając z siebie głuchy krzyk. Otworzyłem szeroko oczy, łapiąc płytkie oddechy, a uczucie zdezorientowania potęgowało uczucie ciężaru ciepłej dłoni, umiejscowionej na moim kolanie. Odruchowo strąciłem ją i spojrzałem niepewnie na jej właścicielkę, która uśmiechała się do mnie przepraszająco. 

Skądś kojarzyłem jej twarz, którą okalała brązowa burza niesfornych włosów, upięta w kucyk. 


- Zgaduję, że i ciebie męczą koszmary, co Kirstein? - Zapytała i wyciągnęła w moją stronę dłoń z nadgryzioną kanapką, jednak odmówiłem poczęstunku, jednocześnie zastanawiając się czy przypadkiem nie jest to śniadanie przygotowane dla mnie przez Reinera, które pakowałem zaledwie dziś o świcie.

 - Ouh, zgaduję, że mnie nawet nie kojarzysz. - Zaśmiała się mimowolnie i otarła okruszki z kącików ust, po czym znów wyciągnęła dłoń ku mnie, chcąc się ze mną przywitać. - Sasha Braus. Nasze matki znały się dość dobrze. 

- Mam wrażenie, że połowa korpusu znała moją matkę. - Wymamrotałem pod nosem, jednak zaraz wlepiłem w nią zaciekawione spojrzenie. - Dlaczego wracasz do domu? 


- Z tego samego powodu, co ty. Paskudna rana. - Wzruszyła ramionami i biorąc ostatni kawałek pieczywa w usta, uniosła nogawkę, odsłaniając rozległą ranę, która wciąż lekko krwawiła, brudząc przy tym bandaż. - Kuleję, więc na razie średnio nadaję się naszemu oddziałowi. Więcej ze mnie szkody niż pożytku. - Skomentowała ostatecznie i podniosła się, chwytając swój plecak i mimo chwilowego chwiania się i krzywienia z bólu, odmówiła pomocy i twardo stanęła na ziemi, spoglądając przez okno. Uśmiechnęła się pod nosem i mocno zacisnęła palce na szelkach swojego bagażu. 

- Pora wracać w rodzinne strony. Przygotuj się na chwilę wolności. - Mrugnęła do mnie, po czym zaskakująco szybkim krokiem pokuśtykała ku wyjściu, zeskoczyła z podestu z cichym piskiem bólu, po czym oddała się w ręce rodziny, która od razu ją przywitała. 


Sam wziąłem w ręce swoje rzeczy, po czym powolnie stawiałem kroki ku wyjściu i prychnąłem pod nosem. Prócz rodziny Braus oraz kilku innych żołnierzy, na dworcu nie było nikogo innego. Pomyślałem o tym, jak bardzo musiałem być naiwny, sądząc, iż ktoś jednak naprawdę będzie na mnie czekał, przecież nie miałem nikogo. 

Sam gładko zeskoczyłem z podestu i ruszyłem przed siebie, prosto w stronę głównej bramy, która prowadziła do samego serca miasta. Stawiałem, kolejne to kroki, aż dotarł do mnie dźwięk mojego imienia, wymawiany przez obcy i męski głos. Przystanąłem i odwróciłem się powolnie, dostrzegając zmachanego chłopaka, który zgiął się w pół i oparł dłonie o kolana, sapiąc głośno z wycieńczenia. 


- N-najmocniej przepraszam. - Wydyszał i uniósł wzrok swych bursztynowych oczu, zaszczycając mnie łagodnym spojrzeniem. - Marco Bodt, miałem na ciebie czekać, ale coś mi wypadło i niestety nie mogłem być wcześniej. - Jego dłoń zjawiła się zaraz praktycznie przed moją twarzą, przez co nie miałem innego wyboru, jak zwyczajnie pewnie ją uścisnąć.

Po chwili nieco się cofnąłem, zabierając dłoń i uśmiechnąłem się pod nosem, zerkając na młodzieńca. 

- Wyglądasz co najmniej tak, jakbyś właśnie  przebiegł całe miasto. - Zażartowałem, jednak zaraz szerzej otworzyłem oczy, widząc jak chłopak spuścił wzrok, rumieniąc się nieznacznie. - Szkoda aż takiego zachodu na mało znaczącego żołnierza, Bodt. 


- Wróciłeś do domu po tylu latach, zasłużyłeś na miłe przywitanie. - Wzruszył lekko ramionami i posłał mi nieśmiały uśmiech. - Więc taki zachód jest jak najbardziej wskazany, a nawet niewystarczający. Bohaterów, nie ważne na jak dalekim planie umiejscowionych, powinno się szanować. 

Powaga w jego głosie oraz szeroki uśmiech były co najmniej ciekawym połączeniem. Sam chłopak po tym wstępie wydał mi się być niezwykle przyjazny, a ów opinię wzmocnił fakt, iż postanowił oprowadzić mnie po mieście, opowiadając o wszelkich zmianach, które pojawiły się po moim wyjeździe.

Pokazał mi niedawno wybudowane fontanny, w których kąpało się kilka gołębi, karmionych przez roześmiane dzieci. Przechodziliśmy obok straganu, który odwiedzałem, moja mama jeszcze żyła.


Minęliśmy również kasyno, o którym brunet wręcz trajkotał, obiecując, iż zabierze mnie ze sobą, gdy tylko dostanie co miesięczną wypłatę. Śmieszył mnie jego entuzjazm, jednak z drugiej strony było to niezwykłe miłe, jak bardzo przykuwał uwagę do tego,  by jak najciekawiej zapełnić mój czas. 

Po całej tej wycieczce, chłopak poprowadził mnie pustymi uliczkami, które prowadziły do jego domu. Otworzył przede mną drzwi i wpuścił mnie do środka, gdzie znajdowała się cała jego rodzina. Uprzejmie przywitałem się z wszystkimi, choć tak ogromna liczba osób zainteresowanych moją osobą, była co najmniej przytłaczająca. Na moje szczęście, Bodt prędko zauważył moje zakłopotanie całą sytuacją i poprowadził mnie do swojego pokoju, który nie był zbyt duży, jednak nie mniej, był całkiem przytulny.

Jedyną rzeczą, która szczerze mnie zaskoczyła, był fakt, iż chłopak posiadał moje szkice, które rozpoznałem od razu. Wisiały porozwieszane na tablice korkowej, która była dekoracją jednej ze ścian jasnego pokoju. Spojrzałem na piegusa nieco zdziwiony i wskazałem na swoje stare prace, oczekując wyjaśnienia. 

- Wybacz... Zwyczajnie naprawdę uwielbiałem twoją sztukę i nie chciałem, by to wszystko gdzieś zaginęło. Mogę ci oddać wszystkie szkice i naprawdę przepraszam, że miałem czelność cokolwiek ruszyć. - Zakłopotał się widocznie i zarumienił po raz kolejny, niezręcznie biegając wzrokiem po całym pomieszczeniu.


Sam jednak tylko wzruszyłem ramionami i podszedłem bliżej tablicy, przyglądając jej się dokładnie. Pożółkłe już kartki trwały na niej, poprzybijane drobnymi szpileczkami. Przypominały mi o mojej przeszłości i miłości związanej z rysunkiem, z którą wiązałem ogromne plany. Westchnąłem ciężko i odsunąłem się od ściany, spoglądając na chłopaka, który wciąż stał na swoim miejscu, przyglądając mi się z lekką zadumą. Jednak gdy tylko dostrzegł moje spojrzenie, od razu odwrócił wzrok i zmieszał się lekko, pocierając kark dłonią. 

- Rozgość się. Swoje rzeczy możesz zostawić w moim pokoju. - Mruknął i pomógł mi wszystko poukładać, choć nie ukrywając; nie maiłem ze sobą zbyt dużo rzeczy. 

- Marco? - Zapytałem po chwili, pozwalając sobie usiąść na jego łóżku. Chłopak wlepił we mnie uważne spojrzenie i cierpliwie czekał aż znów się odezwę. - Zaprowadziłbyś mnie tam? Dawno tam nie zaglądałem, pewnie już wszystko zarosło i jest w opłakanym stanie, hm? - Mruknąłem, a gdy skinął głową, wziąłem do rąk swój plecach i zacząłem przeszukiwać jego dno.


 W końcu natrafiłem na zaszytą kieszeń i wyjąłem z niej dość dużą tabliczkę czekolady, butelkę bursztynowego alkoholu, oraz nieduże pudełko, które zawierało kilka truskawek. Chłopak szeroko otworzył oczy, oglądając to, co wpakowałem mu do rąk i spojrzał na mnie zszokowany. 

- To prawdziwe? - Zapytał cicho i zarumienił się, zapewne myśląc jak głupiutkie musiało być jego pytanie, gdy z uśmiechem skinąłem głową. - Jakim cudem udało ci się to dostać i to jeszcze przywieźć? 

- Mam swoje sposoby, Bodt. - Wzruszyłem ramionami, wciąż przyglądając się, jak chłopak ostrożnie obserwował ów rarytasy. Po jego oględzinach, obaj byliśmy zmuszeni zejść na obiad, który swoją drogą, był naprawdę wyśmienity.


 Lubiłem wojskową kuchnię, jednak nie mogła się ona równać z daniami pani Bodt. Zostałem poczęstowany domowym rosołem i drugim daniem, a nawet kawałkiem szarlotki, którą podano z kawałkami czekolady i truskawek, które przywiozłem specjalnie dla nich. Wypiliśmy również po szklaneczce alkoholu, rozmawiając na milion tematów, którymi chcieli mnie zagaić. Dopiero po skończonym posiłku i musie powrotu do swoich codziennych obowiązków, Marco wstał od stołu i udał się do przedpokoju, ubierając się powolnie.

Szybko poszedłem w jego ślady i nim się obejrzałem, przeszliśmy przez uliczki, by przejść przez pola i udać się do mniej uczęszczanej części miasta. 

Przejście kolejnej alejki zajęło nam zaledwie kilka minut, w tym czasie czułem jak stres zalewa mnie coraz głębiej i głębiej. W końcu tak dawno mnie tu nie było. 

Chłopak chciał okazać mi odrobinę szacunku i zrozumienia, zostając w tyle i pozwalając bym samotnie przystanął przy marmurowym nagrobku i złożył na nim kwiat, zerwany z pobliskiego ogródka. Nigdy nie byłem najlepszy w wyrażaniu swoich myśli i uczuć poprzez słowa, przez co wolałem uczcić tę chwilę ciszą i po chwili klęczenia przy pochówku mojej jedynej rodziny, wstałem i otrzepałem ubrudzone ziemią nogawki. W końcu należycie się pożegnałem. 

---------------------------

- Opowiesz nam jak to się stało? - Dziewczynka zapytała, wskazując palcem na moją ranę, którą byłem zmuszony odsłonić. Po skończonej kąpieli, obiecałem, iż pozwolę się należycie opatrzyć i tak przez to siedziałem teraz w samych piżamowych spodniach, wiercąc się nieco na niebyt wygodnym taborecie postawionym przy świecy, i byłem zmuszony trwać pod czujnym okiem bruneta. 


- Rosie, nie wypada zadawać takich pytań! - Chłopak skarcił siostrę i pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym posłał mi przepraszające spojrzenie, dostrzegając mój nieumiejętnie skrywany grymas. - Zobacz czy mama nie potrzebuje pomocy, tam się lepiej przydasz niż wypytując Jeana o jego prywatne rzeczy. 

Rudowłosa prychnęła cicho w odpowiedzi, wystawiła język i zbiegła prędko po schodach, jakby bojąc się ukarania. Sam mimowolnie cicho się zaśmiałem z abstrakcji całej sytuacji i pozwoliłem by miękkie i ciepłe dłonie przesuwały się powolnie po moim ramieniu.

Muskał opuszkami moją skórę, pokrywając ją pachnącym olejkiem i maścią, która miała zapobiegać dalszemu papraniu się rany. Gdy skończył, okrył ją nasączoną gazą i zaczął powolnie zakładać mi bandaż, cały czas przypatrując się zranionemu kawałkowi mojego ramienia. Zawiązał go na supeł i nawet nie wiedząc kiedy, musnął go wargami, po czym osunął się z cichym śmiechem. 

- Mama zawsze mówi, że od tego wszystkie zranienia szybciej się goją. Mam nadzieję, że to prawda, bo twoja rana jest naprawdę paskudna. - Mruknął i zasłonił usta dłonią, rumieniąc się mimowolnie. - Znaczy, nie jest tak paskudna-paskudna tylko... Mogłoby ci się coś stać, gdyby wdało się zakażenie, więc trzeba o ciebie dbać. - Starał się jakkolwiek wytłumaczyć, czym wywołał u mnie leniwy uśmiech. Wstałem i poczochrałem mu włosy, spoglądając na chłopaka z góry. 


- Zrozumiałem i naprawdę dziękuję, dzieciaku. - Mruknąłem, kierując się w stronę materaca, na którym ułożyłem się wygodnie. Z tego miejsca mogłem patrzeć na rozgwieżdżone niebo, spoglądając przez okno umiejscowione w suficie, a to czyniło ów miejsce jeszcze wspanialszym. Sam Bodt zajął swoje łóżko po niedługiej chwili, kładąc się na boku i spoglądając na mnie ze swoim - jak sądziłem - typowym uśmieszkiem. Dokładnie przypatrywał się mojemu nadgarstkowi, na którym wciąż nosiłem podarek od niego. 

Po chwili ciszy postanowiłem odpowiedzieć mu na pytanie, które wcześniej zadała jego siostra. Tak dowiedział się bez zbędnych szczegółów o naszej ostatniej misji, przez którą zostałem wysłany do domu.

Uśmiech chłopaka zniknął w jednej chwili, a zastąpił go grymas pełen współczucia. Nie mówił nic, między nami panowała cisza, aż w końcu wydał z siebie długie i ciężkie westchnięcie, po czym położył się na drugim boku, przez co nie mogłem dostrzec jego twarzy. Materac skrzypnął cicho pod ciężarem jego ciała, a sam chłopak nakrył się szczelniej, po czym wydał z siebie ostatnie tego wieczoru słowa;

- Zauważyłem, że wciąż nosisz słonika, którego dla ciebie zrobiłem. - Mruknął cicho, tak iż ledwo mogłem usłyszeć jego głos. - Nawet nie wiesz jak mnie to cieszy i jestem niemal pewien, że to właśnie on cię do nas sprowadził; prawie całego i zdrowego. 


Nie miałem pojęcia co mu odpowiedzieć. Chłopak był naprawdę przyjazny i opiekuńczy, a to momentami mnie przerastało. W wojsku miałem wielu przyjaciół, przez tyle lat nawiązałem dużo znajomości, jednak nikt nigdy nie okazywał mi tyle uwagi i zrozumienia, co ten jeden chłopak, a to sprawiało, iż nie wiedziałem jak reagować. Dlaczego zadawał sobie tyle trudu i zachodu? Nie jestem tego wart. 

- Idź spać, zaczynasz bredzić. - Mruknąłem rozbawiony i ułożyłem się wygodniej, utkwiwszy wzrok w pięknym widoku. - Ale może masz rację? Nie wiem... Nie mniej dzięki ci za wszystko, miło jest mieć gdzie się zatrzymać. Chyba nikt nigdy nie... Marco?- Wymamrotałem, podnosząc się na łokciach i mimowolnie zaśmiałem się pod nosem, słysząc jak chłopak posapuje i mruczy sennie, śpiąc już w najlepsze. Nie mogłem uwierzyć, iż zasnął w połowie mojego wywodu. 


- Dobranoc, Marco. - Mruknąłem cicho, choć wiedziałem, iż już mnie nie usłyszy. Posłałem mu ostatnie spojrzenie i sam pozwoliłem sobie na zapadnięcie w spokojny sen, pozbawiony strachu. 

-------------------------

Po miesiącu Sam wróciła z wojny, co? *ba dum tss* Okej, nie bijcie. aktualnie dzieje się u mnie tyle, że nie wiedziałam za co się zabrać i czaiłam się z tym ficzkiem jak cholera. Ale w końcu przychodzę z nowym rozdziałem i u w a g a, to jeden z pozytywniejszych rozdziałów! Normalnie zasługuję na order 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top