II Espor pour la liberté
* Nadzieja na wolność
11 kwietnia 854 rok
Gdzieś pośrodku piekła
Drogi Marco!
Miałeś cholerną rację, zaskoczyłeś mnie swoim listem, gdyż szczerze powiedziawszy, nie miałem bladego pojęcia, że w moich rodzinnych stronach ktoś wciąż o mnie pamięta i w dodatku ma niewymuszoną ochotę się do mnie odezwać.
Taka myśl, iż jednak ktokolwiek na mnie czeka i pragnie wiadomości ode mnie, jest naprawdę miłą odmianą.
Ostatnimi czasy nie jest nam tutaj do śmiechu, wróg nie daje nam spokoju, przez co nasze wojsko znacznie się przerzedziło. Straciliśmy wiele cudownych ludzi, którzy już nigdy nie wrócą do domów i do swoich rodzin. Nie powinienem ci o tym gderać, w listach nie mówi się o takich rzeczach, jednak to niezwykle przygnębiające, a w dodatku nikt tutaj o tym nie rozmawia.
Z drugiej strony, nie dziwi mnie to zbytnio; w końcu na froncie nie ma czasu na pogaduchy, a w samym obozie staramy się choć minimalnie odstresować. Chyba sam rozumiesz, że sączenie whisky, granie w karty i jednoczesne rzucanie tekstami "Hej [tu wstaw imię] nie żyje, wiedzieliście o tym? To już kolejny w tym tygodniu!" jest kiepskim pomysłem.
Niedługo jednak moi towarzysze będą mogli odpocząć od mojej osoby i marnego poczucia humoru.
Po ostatniej misji trochę ucierpiałem; fizycznie i psychicznie. To nic nadzwyczajnego, jednak z tego powodu dowódca Smith chce bym w maju został odesłany na przepustkę rehabilitacyjną.
Nie czuję się najlepiej z faktem, iż będę musiał opuścić przyjaciół by móc wygrzewać tyłek w domu. Jednak... W takim wypadku będę mógł się z tobą zobaczyć, a to jakiś plus, hm?
Mam nadzieję, że grzecznie dotrzymasz słowa i pokażesz mi zmiany, które zaszły w naszym mieście. Jestem ich ciekaw, samego ciebie również.
Pozdrów ode mnie swoją mamę i całą rodzinę, sam też doceń moje pozdrowienia i trzymaj się tam bezpiecznie, dzieciaku. Ah i póki pamiętam; dziękuję za podarek, sprawuje się dobrze i pomaga mi jakoś przeżyć w tym piekle.
Wreszcie kończę z tym biadoleniem, zanim zdążę cię do siebie zrazić, jeszcze przed pierwszym spotkaniem. W końcu niedługo się zobaczymy.
Jean
Ps. Byłoby miło gdybyś tego dnia odebrał mnie z lotniska, po takim czasie byłbym w stanie zgubić się we własnym mieście. Okej, teraz nie zostało mi już nic, niż powiedzieć "do zobaczenia".
Po skończeniu pisania, szybko zakleiłem kopertę, nie chcąc bym pod wpływem emocji wpadł na pomysł podarcia wszystkiego w cholerę. Było to bardzo możliwe, w końcu nie lubiłem swojego stylu pisma, ani tego, iż nigdy nie potrafiłem zręcznie posługiwać się słowem.
Gdy już wszystko było gotowe, schowałem list do szuflady i wyszedłem z naszego pokoju, kierując się na stołówkę, gdzie znajdowało się tylko kilka osób; w tym Reiner, który zajadał się gulaszem, który został jeszcze z kolacji. Wsuwał do ust kolejną łyżkę przysmaku, gdy dosiadłem się do niego, porywając w dłonie szklankę cytrynowej wody.
- Kirstein? Zachciało ci się socjalizowania z ludźmi? - Zapytał nieco zdziwiony, przez co w odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami.
- Niekoniecznie, ale chciałem porozmawiać... A raczej prosić cię o maleńką przysługę. - Mruknąłem, układając się wygodniej na ławeczce, przeciągając się nieco. Kości przyjemnie mi chrupnęły, przez co Reiner obrzucił mnie zniesmaczonym grymasem, który po chwili zmienił się w wyraz zaciekawienia.
- Przysługa? W co chcesz mnie wciągnąć? - Zapytał podejrzliwie, przez co nie mogłem powstrzymać cichego śmiechu.
- To nic takiego. Niedługo wyrzucają mnie do domu na trzy tygodnie, przez co myślałem, że mógłbyś coś dla mnie zrobić. - Lekko wzruszyłem ramionami i upiłem sporawy łyk napoju. - Załatwiłbyś dla mnie trochę czekolady i jakiś lepszy alkohol? Nie chciałbym wracać z pustymi rękami.
Chłopak skinął głową i gdy dojadł swoje danie, wykrzywił wargi w uśmieszku.
- Tylko pod warunkiem, że pozdrowisz od nas tę swoją cichą wielbicielkę. - Chłopak mrugnął do mnie znacząco i otarł usta wierzchem dłoni, śmiejąc się niemal serdecznie. - Nie no, dla dobrego kumpla wszystko. Przyda ci się odpoczynek po ostatnim... Po tym z tamtym dzieciakiem. - Westchnął ciężko i zbliżył się nieco, by poklepać mnie po ramieniu ze współczuciem. - Pogadam co nieco z kucharzem, w końcu to on sprowadza różne rzeczy do obozu i raczej nie będzie problemu z taką drobnostką.
Przez jego słowa odetchnąłem cicho, ciesząc się z takiego obrotu spraw. Wyszedłem z namiotu, mijając się z wartownikami i innymi żołnierzami, spoglądając na okolicę skąpaną w ciemności i chłodnym wiosennym powietrzu. Uniosłem wzrok ku górze, przyglądając się niebu, które gościło na swym atłasie tysiące błyszczących gwiazd. W zasadzie zdawałem sobie sprawę z faktu, iż ten widok jest jedynie iluzją, minionym obrazem przeszłości, która dopiero teraz do nas dociera.
Piękne i jasne punkty istniały już kiedyś, część z nich dawno umarła, a inne dopiero rodziły się gdzieś w tej niezmąconej ciszy i ciemności.
Jednak te filozoficzne gdybania nie miały teraz większego sensu, były skrzętnie tłumione przez dużo głośniejszą myśl. Wrócę do domu.
Do miejsca, które opuściłem wieki temu. Mój dom... Zmienił się, ja również się zmieniłem, jednak znów będzie mi dane zasmakować słodkiej i bezpiecznej przeszłości, której odbicie miało znów ukazać się w mojej aktualnej codzienności. Tyle na to czekałem.
[Marco]
Promienie słoneczne przenikały śmiało przez grube zasłony, wkradając się do niewielkiego pomieszczenia. Za oknem niósł się śpiew ptaków, które radośnie skakały z gałęzi na gałąź, czasem stukając dzióbkiem o szybę. Najwidoczniej nawet one były zaciekawione tym spotkaniem, które odbywało się w mieszkaniu pana Bodt'a.
Dźwięk pianina, słodkie nuty i radosny śmiech; to w czasie wojny nie było najczęstszym zjawiskiem. Jednak mieszkanie przy ulicy Rutland wręcz opływało w idealny, wesoły nastrój.
Wróciłem w końcu do salonu z kolejnymi kubkami herbaty, które parzyłem wręcz co moment. Przez ciągłe donoszenie kolorowych i parujących naczyń, na stoliku znajdowało się ich już dwanaście sztuk.
Swój ulubiony - ozdobiony bukiecikami kwiatów - dzierżyłem w dłoniach i poprawiwszy okulary, zasiadłem na fotelu, pozwalając siostrze na wdrapanie się na swoje kolana. Przytuliłem wolnym ramieniem rudowłosą istotkę i uśmiechnąłem się ciepło do pozostałej jedenastki dzieci.
- Omówiliśmy już kilka zagadnień z geografii oraz podstawy matematyki. - Zacząłem, spoglądając po zaciekawionych maluchach, które siedziały wpatrzone w swojego nauczyciela. - Zanim będę musiał uciekać do pracy, chciałbym podzielić się z wami moją największą pasją; literaturą.
- Marco strasznie lubi wiersze i grube nudne książki. - Dziewczynka odezwała się nagle, przerywając mi i zaśmiała się, gdy delikatnie wbiłem palce w jej bok, karcąc tym samym. - Mama czasem śmieje się, że z chęcią zamieszkałby w tej swojej bibliotece, bo usposobieniem jest równie stary, co karty książek, które czyta.
- Nie są nudne, Rosie. - Bąknąłem pod nosem, po czym pokręciłem głową na boki, chcąc się należycie skupić.
- Nauczę was jak doceniać piękno literatury, jak ją czytać i samemu tworzyć. W końcu to niezwykle piękna sztuka. Jest przepełniona emocjami, które przelewa się na papier poprzez odpowiednie słowa. Te najgłębiej skrywane wewnątrz nas samych. Mogą być idealnym lekarstwem na bezprawie i okrucieństwa dzisiejszego świata, przynosząc nam i innym ulgę, a niekiedy wiarę czy utraconą pogodę ducha. Patrząc w ten sposób, ta dziedzina nie wydaje się być nudna, a piękna i cudowna. Taka właśnie jest i dlatego mam zamiar was jej nauczyć. - Odparłem, poprawiając zsuwające się okulary i zanurzyłem wargi w słodkim i gorącym napoju, kosztując go.
Po chwili odłożyłem naczynie tuż obok tuzina innych kubków i wychyliwszy się na fotelu, porwałem jeden z kilku egzemplarzy dzieł Ginsberga.
Powolnie przekartkowałem tom by po chwili zacząć czytać mój ulubionym fragment.
Dzieci z początku były sceptycznie nastawione, jednak z każdą kolejną frazą, stawały się coraz to bardziej zasłuchane i ciekawe kolejnych to słów. Tak wysłuchały ośmiu stron, które należycie skomentowałem, radośnie rozprawiając o zawartych na nich ideach.
Przybliżyłem im również inne świetne nazwiska, chociażby takie jak Bai, Herbert, Bukowski, Nabokov czy Hughes.
Niestety, musiałem oszczędzić sobie Charlesa Baudelaire. W końcu mimo jego niezwykłego życiorysu i ogromnego wkładu w sztukę, który czynił go moim ulubionym twórcą, był on również najbardziej skandalicznym paryskim poetą.
Mógłbym podzielić się z maleństwami jego „Kwiatami zła", jednak podświadomie czułem, iż w takim wypadku szybko straciłbym możliwość nauczania, a sami rodzice dotkliwie skarciliby mnie za pokazywanie ich pociechom dzieł, które wywołały aż taki skandal, że zostały zakazane wyrokiem sądu.
Moje lekcje mogłyby trwać wieczność, uwielbiałem dzielić się pasją i wiedzą, jednak praca na mnie czekała, a jej nie mogłem opuścić tego dnia. Przez to byłem zmuszony pożegnać się z dziećmi i wyjść z domu, wpierw kierując się na targ, na którym znajdowało się stanowisko mojej matki.
Mieściło się pomiędzy stoiskiem z zabawkami i słodkościami, a artykułami artystycznymi. Te trzy miejsca były chyba najbardziej lubiane na całym targu, w końcu były najczęściej odwiedzane i ludzie z chęcią się przy nich zatrzymywali. Nie tylko w celu zakupów, ale i dla zagajenia miłą rozmową, a nie ukrywając; moja mama była rasową przekupką.
Tak i teraz zagadywała jedną z gospodyń, która czasami przychodziła do nas na obiady ze swoimi dwoma pociechami Stephenem oraz Amelie. Uwielbiałem ją, jej dzieci oraz ciasto marchewkowe, które zawsze przynosiła.
Obie były tak zajęte rozmową, iż musiałem odchrząknąć z rozbawieniem, by moja mama w końcu mnie zauważyła. A gdy tak się stało, zamknęła mnie w swoich ramionach, tuląc czule.
- Marco, kochanie. Jak miło jest cię widzieć. – Mruknęła radośnie, szczypiąc palcami mój policzek, po czym wcisnęła mi w dłonie jedną z cynamonowych bułeczek, które tak chętnie sprzedawała. – Rozmawiałam właśnie z panią Braus , opowiadałam jej o tym, że odezwałeś się do Jeana. Obie uważamy to za szlachetne z twojej strony, że postanowiłeś do niego napisać. Każdy potrzebuje odzewu w takim czasie, by mieć jakąkolwiek nadzieję.
Zarumieniłem się mimowolnie przez słowa rodzicielki, w końcu nie rozumiałem tego całego podziwu. Nie zasłużyłem na ich spojrzenia uznania. Czym było skreślenie kilku słów na kawałku papieru, gdy on przechodził piekło na froncie? Nie odezwałem się jedna na ten temat i jedynie skinąłem głową z szacunkiem i uśmiechnąłem się w stronę pani Braus.
- Więc Sasha jest w tej samej jednostce, co Jean? – Zapytałem zaciekawiony, a mój uśmiech poszerzył się nieco, gdy kobieta przybrała ekspresję pełną dumy.
- Z listu od panny Zoe wychodzi właśnie na to, iż od niedawna oboje są w tej samej jednostce i znają się dość dobrze. Ostatnio miałam przyjemność z nią korespondować, choć wieści od niej nie były zbyt... pozytywne. Uroki wojny, sam rozumiesz. – Wzruszyła ramionami i poprawiła płócienną torbę, która zsunęła się z jej ramienia.
–Kilku z żołnierzy ma zostać odesłanych do domów na niezbyt długi czas. W tym moja Sasha została zraniona i na trzy tygodnie mi ją zwrócą. W końcu będzie mogła wydobrzeć i znów godnie chronić kraj przed tymi parszywcami.
W odpowiedzi jedynie pokiwałem głową, zastanawiając się nad jej słowami. Ciężej ranni mieli zostać odesłani na przepustki rehabilitacyjne, by nie zawadzać jednostkom i nie zajmować miejsc w namiotach medycznych. Wiedziałem tylko tyle, iż miało być to kilka osób, niewielka garsteczka żołnierzy, którzy potrzebowali opieki do powrotu do zdrowia.
Mimowolnie pomyślałem o chłopaku, dla którego tyle razy pisałem ten jeden list. Prawdopodobnie już dawno do niego dotarł i przeczytał go w przerwie od desperackich prób przetrwania w piekle.
Czy coś mu się stało? Czy jednak pozostał całkiem zdrów i będę musiał czekać aż wróci z misji i zostanie na trochę w rodzinnych stronach?
Nie miałem zielonego pojęcia jak się trzymał i co aktualnie przeżywa. Myśli o nim, panience Braus i innych ich towarzyszkach nie opuszczały mnie przez resztę rozmów z matką i jej przyjaciółką. Trwały przy mnie nawet podczas spaceru do biblioteki „Skrzydeł Wolności" i gdy w końcu zasiadłem przy swoim biurku, katalogując najróżniejsze lektury.
Odkładałem akurat tom „Elegii na odejście", gdy pan Pixis wszedł do biblioteki, wesoło pogwizdując i podszedł do mojego biurka, opierając się o nie i zaczął szukać przesyłek w swojej obszernej torbie. Wpierw rzucił gazetę na blat, a zaraz na niej zjawiły się cztery koperty.
- Jedna jest dla ciebie, Bodt. Reszta jest adresowana do twoich rodziców. – Mruknął i spojrzał na adres zapisany drobnym pismem. – Czyżbyś miał kolegę na froncie? No, no, w końcu będziesz miał z kim sobie pogadać i wyzbędziesz się samotności. O ile biedaczek przeżyje. – Zaśmiał się cicho, po czym machnął na odchodne, zostawiając mnie samego w niemałym osłupieniu.
Od razu rzuciłem się w stronę listu i wręcz drżącymi dłońmi otworzyłem kopertę, wyciągając z niej kartkę złożoną na kilka części. Rozprostowałem ją na blacie i zacząłem czytać, choć nie było to zbyt łatwe. Pismo chłopaka było niezwykle małe, zbite i przechylone, a w dodatku bardzo ostre, co utrudniało rozczytywanie wyrazów. Jednak jakoś udawało mi się brnąć przez tekst, który upewniał mnie, iż nadawcą jest nie kto inny, a sam Jean.
W dodatku zwraca się do mnie tak przyjaźnie!
Mimowolnie zaśmiałem się z jego niestosownego żartu przepełnionego czarnym humorem. Doceniałem też fakt, iż chłopak nie chciał zasmucać mnie przykrymi wieściami, dlatego starał się nadać listowi żartobliwy ton.
Przesuwałem wzrokiem po kolejnych to frazach, aż napotkałem wiadomość o przyjeździe i jego szkodach. Ucieszyłem się z faktu, iż będę mógł go zobaczyć, jednak odruchowo zacząłem się zamartwiać, prosząc w duchu by nie było to nic poważnego.
Kolejny uśmiech wywołało u mnie wspomnienie o słoniku i fakt, iż go nosił. Oczywiście mógł skłamać i rzucić go gdzieś w kąt, jednak cieszyła mnie sama myśl, iż jednak zwrócił na niego uwagę. Pamiętam jak po zdobyciu adresu od pani Braus, ręcznie zacząłem wyrabiać zwierzę. Wysłuchałem wtedy wielu opowieści o jego symbolice od matki, która zgodziła się ze mną, iż będzie to idealny prezent.
Nie pamiętam już dokładnie jak wyglądał, może to i dobrze... W końcu moje dłonie lekko drżały z emocji, gdy starałem się wyrzeźbić tego małego słonika. Przyłapywałem się nawet na modlitwach w duchu by choć odrobinę mu się spodobał.
Obawiałem się, iż Jean okaże się być nieco krytycznym, ze względu na swój artyzm i może go wykpić. W końcu nie raz mama opowiadała mi o tym, jak za dzieciaka Kirstein potrafił przechadzać się po targu i wyśmiać ulicznych artystów. Wytykał im techniczne lub estetyczne błędy i niekiedy śmieszyło mnie to do tego stopnia, iż zalewałem się łzami rozbawienia. Mimo wszystko myśl, iż mógłby zareagować tak na mój prezent, wprawiała mnie w niemałe przerażenie.
Lecz jak zwykle wszystko wyolbrzymiałem i przejmowałem się na zapas, a mój podarunek został ciepło przyjęty, co niezwykle mnie cieszyło.
Gdy skończyłem czytać, poskładałem list i gładko wsunąłem go do koperty, która spoczęła w kieszeni mojej koszuli, tuż przy sercu. Trwała tam do samego końca mojej pracy, który nadszedł zadziwiająco szybko. Czas uciekł mi, sam nie wiem kiedy, jednak był wyjątkowo przyjemnie spędzony.
Mogłem układać księgi pachnące starością, spisywać je i wypożyczać ludziom, którzy zdecydowali się zajrzeć do biblioteki. Spędziłem też kilka chwil przy oknie, zaczytując się w swojej lekturze i powolnie sącząc kawę. Podczas tej leniwej czynności, na moich kolanach wygodnie ułożył się Cecil; biały bezpański kot. Wyjątkowo polubił to miejsce i niekiedy odwiedzał mnie, wdrapując się do środka przez otwarte okno.
Był to naprawdę miły dzień, przez co na moment mogłem zapomnieć o stanie wojennym. Wszystko odeszło na bok, nawet batalie rozgrywane gdzieś hen daleko czy wszelkie nieprzyjemności dnia codziennego. Uśmiech gościł na mej twarzy i nie opuszczał mnie przez cały spacer do domu, gdy mijałem opustoszały już targ i przyglądałem się polom, które rozciągały się przy granicy miasteczka.
Nie mogłem jednak swobodnie przemierzać uliczek i zachwycać się pięknymi widokami. Niestety musiałem pospieszyć się by zdążyć do domu przed godziną policyjną. Nie chciałem przecież wpaść w kłopoty, przed którymi nie uratowaliby mnie nawet rodzice.
Minąłem kilku żołnierzy, witając ich z szacunkiem i przemknąłem się odpowiednią uliczką, by zaraz przejść przez bramę i dostać się do domu.
Od progu przywitał mnie zapach owsianki z miodem oraz radosne szczekanie. Zdziwiło mnie to nieco, w końcu nigdy nie mieliśmy zwierzęcia w domu, jednak słuch mnie nie mylił. Widok skaczącej kulki o złotej sierści, która przyłasiła się do moich nóg, jedynie upewnił mnie w przekonaniu, iż jednak nie zwariowałem. Spojrzałem pytająco na matkę, która zaraz z rozbawieniem spojrzała na moje siostry.
- Dziewczynki uparły się by przygarnąć go do domu, podobno był przywiązany do słupa, a gdy go uwolniły, przyszedł za nimi aż tutaj. – Wytłumaczyła i zabrała ode mnie szczenię, które ułożyła na przygotowanym dla niego legowisku.
Mimowolnie zaśmiałem się pod nosem, a po chwili pociągnąłem rodzicielkę za rękaw, prowadząc ją prosto do kuchni.
- Dostałem odpowiedź na list Jeana. Coś mu się stało, nie tłumaczył dokładnie co, ale wraca w rodzinne strony by zregenerować siły. – Mruknąłem, siląc się na spokojny ton. Kobieta uśmiechnęła się szeroko i aż klasnęła w dłonie z zadowolenia. Ten czyn wywabił z salonu zaciekawionego psa, który znów zjawił się u naszego boku. Nie mogąc się powstrzymać, wziąłem go na ręce, a ten trącił zimnym nosem mój policzek oraz oprawę okularów, których zapomniałem zdjąć.
- Przyjmiemy go do nas, prawda? On nie ma domu, nie ma rodziny czy kogokolwiek, kto by się nim zajął, a skoro jest ranny... To niezaprzeczalnie potrzebuje opieki. – Mruknąłem z nadzieją, na co mama roześmiała się cicho.
- Głuptasie, oczywiście, że go przyjmiemy. Jego mama była dla mnie jak siostra, złamałabym jej już dawno nie bijące serce, nie przyjmując jej syna w swoje progi.
Uśmiechnąłem się szeroko, tuląc matkę z wdzięcznością. Dopiero po dłuższej chwili wypuściłem ją z objęć oraz postawiłem ruchliwe zwierzę na posadce, by móc ruszyć w stronę swojej sypialni. Z początku starałem się zająć notatkami czy też czytaniem, jednak nic z tych rzeczy nie wychodziło mi przez ogarniającą mnie ekscytację.
W końcu odsunąłem od siebie niepotrzebne przedmioty i położyłem się na miękkim dywanie, spoglądając przez okno, które znajdowało się w centralnej części sufitu, umożliwiając mi oglądanie gwiazd.
Były tak jasne i piękne, migotały na ciemnym tle niczym perły, zachwycając swym widokiem.
Przyglądałem się im dość długo, a z czasem, gdy robiłem się coraz to bardziej senny, moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy przeszłości.
Wczesne dzieciństwo. Wtedy widziałem go po raz pierwszy, został mi przedstawiony przez jego mamę.
Poznałem jego rodzinę, w tym maleńką siostrę, której poświęcał wiele uwagi i mimo złudnego chłodnego usposobienia, był dla niej bardzo czuły.
Jego dom był niezwykły, a najbardziej fascynował mnie pokój blondyna; pełen był szkiców i rysunków, którymi mógłby się pochwalić nie jeden dorosły. Był utalentowany, to niezaprzeczalne, a przy tym niezwykle skromny. Nie lubił komplementów, jednak z fascynacją opowiadał o swoich pracach, dzieląc się ze mną ich historiami. Z czasem coraz bardziej niknął w swoim świecie, pochłonięty przez sztukę.
Nie widywałem go, jednak nie raz słyszałem od matki jej słowa podziwu, opiewające obrazy chłopaka. Raz poinformowała mnie nawet o egzaminie, na który długo się przygotowywał i dla którego później wyjechał za mur, by zdać go śpiewająco. A przynajmniej takie były jego zamiary.
Niestety, pech chciał, iż jego plany musiały legnąć w gruzach. Gdy wrócił, miasto znacznie się zmieniło, wojsko wkroczyło na nasze tereny, a wraz z nim zawitała bieda.
Podobno w tym czasie musiał porzucić swoją pasję i ogrzewać dom, niszcząc swoje obrazy, które były wręcz uwielbiane przez wielu. Nie chciałem sobie nawet wyobrażać jaki ból musiało mu to sprawiać.
Spotkałem go jedynie dwa razy; będąc dzieckiem i w dniu, gdy zestresowany wpadł na mnie, wracając do domu w dniu wybuchu wojny.
Nie licząc tych zdarzeń, widziałem go raz jeszcze; gdy w końcu mógł godnie pochować swoją matkę i siostrę. Widziałem łzy spływające po jego poszarzałych policzkach, które ocierał rękawem. Pożegnał się, nie bacząc na ludzi zebranych na pogrzebie, w bólu i samotności przeżył swoją żałobę, a zaraz po tym zaciągnął się do wojska i tyle go widziałem.
A teraz miałem mieć kolejną okazję, by móc go ujrzeć i chciałem wykorzystać ją jak najlepiej; starając się wywołać u niego uśmiech, który zapamiętałem z dziecięcych lat. By choć na chwilę mógł zapomnieć o piekle, które musi przeżywać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top