I image du passé*

[*obrazy przeszłości]

Od dnia, w którym odczytałem list niejakiego Marco, minęło kilka tygodni. W tym czasie kompletnie nie miałem głowy do tego, by mu odpisać. To co tu się działo, przerastało nas wszystkich, napawając nienawiścią już nie tylko do wroga; ale i do samego losu, a był on dla nas wyjątkowo okrutny.

 Kolejna misja okazała się być naszą klęską, choć udało nam się wkroczyć na dalsze tereny, odbijając to, co nasze i rabując magazyn nieprzyjaciela. Tak uzupełniliśmy zapasy broni, prowiantu, a nawet odnaleźliśmy leki i bandaże, które w tej chwili były dla nas cholernie cenne. Uzupełnienie magazynów było dla nas szansą, to niczym małe zwycięstwo, które mogłoby być nawet powodem do świętowania, gdyby nie jeden istotny fakt. 

 Przechodziliśmy przez okopy i puste pola, na których towarzyszyła nam jedynie cisza, przerywana stukotem podeszew o ziemię i kruszących się pod ich naciskiem gałęzi. Wydawało się to być zbyt podejrzane, jednak każdy w jakimś stopniu chciał ignorować ten cichy głosik w głowie, który sugerował nam zbliżające się niebezpieczeństwo. Chcieliśmy jak najszybciej przebyć odkryte tereny i wrócić do bazy ze zdobyczami oraz oddać rannych w ręce medyków. Mimo pośpiechu, byliśmy niezwykle ostrożni, jednak to i tak nie uchroniło nas przed najgorszym.

Dosłownie kilkadziesiąt kilometrów od bazy, w szczerym polu, od nowa rozpoczęło się piekło. Jeden fałszywy ruch, głośne kliknięcie i wybuch, który przeraził nas wszystkich.

 - Idioci, uważajcie na miny, wróg się z nami nie cacka. - Kapral wrzasnął gniewnie, wysuwając się na przód, ignorując chmury pyłu i ziemi, które wznosiły się w powietrze. Zsiadł z konia i zsunął się na grunt, uważnie przyglądając się okolicy, którą pokrywały rozerwane szczątki jednego z żołnierzy. Oględziny te nie trwały jednak zbyt długo, gdyż z bliżej nieokreślonego kierunku ktoś otworzył ogień, wywołując kolejną falę irytacji Ackermana. 

Pierwszych kilka kul trafiło w nasze wierzchowce, które zerwały się do biegu. Ginęły na miejscu, rozrywane przez niszczycielską siłę, a ich części wzbijały się w powietrze wraz z kurzem i odłamkami gruntu. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy biec przed siebie, uciekać i próbować się ratować z tej beznadziejnej sytuacji, nawet nie wiedząc czy w ogóle uda nam się przeżyć.

  - Pomocy, ja nie chcę umierać, nie tak... - Rozżalony głos niósł się z mojej lewej, przedzierając się przez okrzyki, hałas wybuchów i postrzałów. Rozejrzałem się i zaraz dostrzegłem chłopaka, który leżał na ziemi, czołgając się po niej i wbijając paznokcie w rozkopane grudy. Nie mógł iść, ani się podnieść, z jego nogi sączyła się krew, gdy dwa pociski trafiły go w udo. Płakał przerażony, a gdy napotkałem jego wzrok, moje serce zamarło.

Był tak młody, młodszy nawet ode mnie. Ta myśl wywołała u mnie nagłą falę żalu, przez co nie bacząc na ponaglanie kaprala, rzuciłem się w stronę żołnierza i z łatwością wziąłem go w ramiona, by zaraz dumnie się podnieść i pognać przed siebie ile sił w nogach.

 - Przeżyjemy to, już niedaleko. - Wydyszałem ciężko, spoglądając na brudną twarz młodzieńca, który oparł skroń o moje ramię.

 - Dziękuję, że mnie nie zostawiłeś. - Wychrypiał, wczepiając się mocno, jednak zaraz wydał z siebie cichy okrzyk, gdy dosięgnęła go kolejna kula. Zakląłem pod nosem i przyspieszyłem,  choć nie było to łatwe. Dwa noże brzęczały u mych kostek, na plecach niosłem cholernie ciężki plecak wypełniony lekarstwami i suchym prowiantem. Na ramieniu przewieszony miałem karabin, zaś w moich objęciach trwał postrzelony chłopak, który wciąż dzielnie się trzymał.

W końcu dotarliśmy do lasów, które dzieliły nas od bazy i chroniły przed ogniem nieprzyjaciela. Skryliśmy się, chcąc oszacować straty, które okazały się być ogromne. Straciliśmy osiem koni oraz siedemnastu żołnierzy, resztę stanowili ranni.

Ułożyłem chłopaka na trawie, po czym rozdarłem rękaw koszuli, tworząc tym samym prowizoryczny opatrunek, który zaraz zawiązałem na poranionej nodze chłopaka. Przez cały ten czas przyglądał mi się mętnym wzrokiem, krzywiąc się z bólu, a po chwili wskazał palcem na moje ramię, lekko marszcząc brwi.

 - Krwawisz... Zranili cię? - Zapytał cicho, a sam skierowałem wzrok na wskazywane przez niego miejsce, w końcu odnajdując ranę. Nie była zbyt duża, jednak krew sączyła się z niej powolnie, plamiąc mundur. Oczywistym było, iż bolało to jak diabli, jednak mój ból w porównaniu z innymi rannymi był niczym ugryzienie komara; uciążliwy jednak bez większego znaczenia. A i przez ogarniające mnie emocje, niezbyt zwracałem uwagę na ów ranę.

Lekko wzruszyłem ramionami i skończyłem opatrywanie drobnego bruneta, po czym usiadłem przy jego boku. Mieliśmy odpocząć, pozbierać siły i dopiero wtedy wyruszyć do bazy, gdzie czekali już nasi. Przyglądałem się reszcie przyjaciół i towarzyszy, mając w głowie kompletną pustkę, jednak zaraz zastąpił ją niepokój. Młodziak oddychał coraz płycej, a jego palce zacisnęły się na mojej dłoni, przez co od razu spojrzałem na niego uważnie i nieco niepewnie. Był blady, wychudzony i prawdopodobnie nowy w naszej jednostce, nigdy wcześniej go nie widziałem, tych oczu pełnych bólu oraz zawodu. Słabł, a gdy jego oddech ucichł do końca, od razu przystąpiłem do ratowania chłopaka, nie chcąc by odszedł w ten sposób. Nie dawało to zbyt wiele, jednak starałem się z całych sił, błagając i modląc się w duchu, co mogło zdawać się wręcz śmieszne, w końcu od zawsze byłem niewierzący. 

  - Daj sobie spokój Jean, pewnie nie żyje. - Cichy głos odezwał się za moimi plecami. Berthold stał za mną, przytrzymując zakrwawioną chustę przy boku i kucnął w końcu, układając dłoń na moim ramieniu. - Jean, on odszedł. Nie żyje, wykrwawił się na dobre, a ty z każdą kolejną chwilą tracisz siły. - Szepnął łagodnie i cofnął się nieco, gdy z rezygnacją i głośnym męczeńskim jęknięciem opadłem na trawę, niechętnie odsuwając się od zwłok. On powinien przeżyć, był taki młody...

 - To naprawdę okropny dzień. - Warknąłem pod nosem, spoglądając kątem oka na młodszego bruneta, a między mną, a Berthem zapadła wymowna cisza. Nie trwała jednak zbyt długo, szybko została bezczelnie przerwana przez Jeagera, który chodził po lesie, informując nas wszystkich o podjętym planie powrotu do bazy.

 - Mamy zostawić ciała i sporządzić raporty w bazie. W niektórych przypadkach nawet nie ma czego zbierać. - Mruknął smętnie i poprawił plecak, który wręcz ciągnął go w dół przez swój ciężar. - Kapral sądzi, że cisza nie potrwa zbyt długo i jeśli nie wyruszymy teraz, znów nas zaatakują, a wtedy już nic nas nie zostanie.

Nikomu nie podobał się pomysł zostawiania swoich, jednak nie mieliśmy innego wyboru; byliśmy zmuszeni pokiwać zgodnie głowami i wstać, ruszając przed siebie.

Wędrówka trwała cholernie długo, przez co dopiero przed zmrokiem znaleźliśmy się w bazie, próbując jakoś dojść do siebie; zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

Inni zajęli się układaniem prowiantu i leków w magazynie oraz składaniem raportów. Reszta z nas musiała udać się do części medycznej; w tym ja wylądowałem na kozetce, niechętnie ofiarując się w ręce doktor Hanji. 

Mimo narastającego bólu, starałem się siedzieć spokojnie, wodząc mętnym wzrokiem po pomieszczeniu. Pielęgniarki biegały od łóżka do łóżka, opatrując rannych i posyłając im pokrzepiające słowa. Niektórzy z nich, trzymali się jakoś i opowiadali kobietom o naszej misji, podkreślając każdy szczegół przeżytej makabry.

W pewnej chwili w sali zjawiła się również Ymir, do której od razu podbiegła drobna postać, wtulając się w nią tęsknie. Brunetka mimo zmęczenia i obolałych mięśni, jak zawsze uniosła swoją ukochaną, otulając ją czułymi ramionami, po czym złożyła delikatny pocałunek na czubku jej głowy. Nie dało się ukryć, iż obie były poruszone i przejęte całą sytuacją, tym co mogło się wydarzyć. Wszyscy baliśmy się po równo, choć nie każdy mówił o tym głośno. 

W końcu, po długiej chwili czułości, odsunęły się od siebie, gdy Christa musiała wrócić do swoich obowiązków. Dopiero wtedy wzrok piegowatej dziewczyny spoczął na mojej osobie, a wyraz jej twarzy zmienił się minimalnie. 

Ymir od zawsze była charakterystyczną postacią i jedną z najtwardszych kobiet jakie dane było mi poznać. Miała mroczną przeszłość pełną bólu i żalu, nie zaznała w życiu zbyt wiele dobrego, przez co teraz wydawała się być wyprana z uczuć, chłodna i pozbawiona oznak człowieczeństwa. Tak mówiono o niej w innych oddziałach, które nie miały pojęcia o jej prawdziwej naturze, którą pokazywała nielicznym, w wyjątkowych chwilach. Tak stało się i teraz, gdy ulga opuściła jej szczupłą, opaloną twarz i zbliżyła się, wlepiając wzrok w ranę, którą zajmowała się panna Zoe. Wyglądała na zmartwioną, posłała mi krótkie spojrzenie przepełnione współczuciem, po czym przysiadła na niewielkim stoliku, przyglądając się pracy młodej lekarki. 

- Co mu jest? - Zapytała, leniwie machając nogami niczym mała dziewczynka i spojrzała uważnie na Hanji, która otarła czoło wierzchem dłoni i westchnęła ciężko. Było widać, iż była wręcz wykończona; psychicznie i fizycznie. Miała ręce pełne roboty, a bywało i tak, iż przez najróżniejsze rany czy schorzenia, jej pacjenci umierali, co dodatkowo ją przytłaczało. 

- Został postrzelony w ramię. Pocisk utknął i musiałam go wydobyć, uważając, by nic nie uszkodzić. - Wyjaśniła, wskazując na naczynie z zakrwawioną kulą i po ponownym odkażeniu, przystąpiła do zakładania opatrunku. - Spokojnie się z tego wyliże, tylko musi pamiętać o zmianie bandaży, by nie spaprać rany. 

Oboje pokiwaliśmy głową na znak zrozumienia, a między naszą trójką zapadła cisza, nikt nie miał ochoty na niepotrzebne rozmowy. Zamiast tego, przyglądałem się kolejnym to osobom, które trafiały w ręce pielęgniarek. Wielu z nich było bardzo młodych i niedoświadczonych, mieli całe życie przed sobą i przenikliwy strach w błyszczących oczach. Pamiętam, gdy sam byłem w ich wieku, nieco młodszy niż teraz, bardziej beztroski, a nawet szczęśliwy. Pamiętam jak dziś, dzień w którym to wszystko się zaczęło. 

Był to gorący dzień września, dopiero od kilku tygodni byłem już samodzielny; wyleciałem z rodzinnego gniazda i próbowałem poukładać swoje nowe życie za murami Rose, wiele kilometrów od domu.

Dwudziesty pierwszy września, termin mojej prezentacji, która miała zadecydować o tym, czy zostanę przyjęty do akademii sztuk pięknych, o której marzyłem latami.

Na ramieniu miałem przewieszoną teczkę, prawie większą ode mnie. Bujała się radośnie przy moim boku, czasem obijając się o biodro, gdy przyspieszałem kroku, nie mogąc się już doczekać wejścia do uczelni. Gdy w końcu stanąłem przed potężnymi drzwiami, nabrałem powietrza w płuca i drżącymi dłońmi pchnąłem gładkie drewno, torując sobie drogę. Wręcz wbiegłem po schodach, jednak w ostateczności chciałem zachować klasę, by nikt nie wziął mnie za rozemocjonowanego szczeniaka, choć i tak byłem nim w głębi duszy. W korytarzu znajdowało się wiele osób, rozmawiały ze sobą lub po raz setny sprawdzały swoje prace i dokumentację, chcąc wypaść jak najlepiej. Stres wypisany był na ich twarzach, a i mną targały nerwy.

-Następny... Kirstein Jean. - Starsza kobieta wyczytała moje nazwisko, przez co serce podeszło mi do gardła. Od razu zerwałem się z miejsca, wchodząc do środka i zasiadłem przed biurkiem, układając na nim swoją teczkę. Mężczyzna niewiele starszy ode mnie przywitał się i od razu zaczął przeglądać moje prace, mrucząc coś pod nosem.  Nie powstrzymywałem już podekscytowania czy przeogromnego zdenerwowania, odpowiadając na nieliczne pytania, które zadawał, chcąc zdobyć kilka istotnych informacji o mojej osobie.

Liczyłem na to, iż będzie to mój szczęśliwy dzień, dostanę się na wymarzone studia i będę mógł się kształcić w swoim ukochanym kierunku. Byłbym wtedy najszczęśliwszy na całym świcie.

Długą chwilę ciszy przerwało uporczywe pukanie, które szybko przemieniło się we wściekłe uderzanie pięścią w drzwi. Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż drzwi otworzyły się z hukiem, wprawiając nas w niemały szok, który powiększył się diametralnie, gdy dostrzegliśmy trzech wojskowych, którzy dostali się do pomieszczenia. Wręcz dumnie rozejrzeli się po gabinecie, by po chwili wlepić wzrok w naszą dwójkę, a zaraz jeden z mundurowych wszedł dziarskim krokiem do wnętrza pokoju, po czym zacisnął palce na moim przedramieniu, zmuszając mnie do wstania. Mimowolnie cicho syknąłem z bólu i popatrzyłem krytycznie na stojącego przy mnie mężczyznę. 

- Co się dzieje? - Zapytałem w końcu, rozglądając się po pomieszczeniu z dezorientacją. 

Nie dostałem jednak odpowiedzi, za to zostałem siłą wyprowadzony z gabinetu, oraz z samego budynku. Jak się później okazało, nie tylko ja zostałem bezczelnie wyrzucony; na dziedzińcu znajdowało się wielu przyszłych studentów, a wśród nich przechadzali się wojskowi, mówiąc coś w niezrozumiałym dla mnie języku.  

Niezbyt wiedząc co zrobić, podszedłem do drobnego blondyna, który przystanął z boku, obserwując całe zajście z niepokojem. 

- Rozumiesz cokolwiek z tego cyrku? - Zapytałem, ściągając na siebie całą jego uwagę. Chłopak niepewnie skinął głową i westchnął ciężko, pocierając ramiona dłońmi. 

- Obce wojsko wdarło się za mury. Mają zamiar przewieźć nas wszystkich za miasto, chcąc postawić tu tymczasowe bazy. - Odparł, spoglądając na wszystkich tych zabieganych ludzi. - Czekają na pociąg, by dopilnować, że wszystko się uda i przejdzie w miarę sprawnie. Raczej są zdolni do wszystkiego, nie cackają się z nikim. - Przyciszył głos, dostrzegając jak pewien brunet opada na ziemię, spoliczkowany przez jednego z żołnierzy. Mimo mocnego uderzenia, wciąż miotał się niczym urażony kundel, trzymając się za obolałą twarz. Oberwałby po raz kolejny, gdyby nie dziewczyna u jego boku, która odciągnęła go od grupki mężczyzn jednym zamaszystym ruchem. Sama z oburzeniem uderzyła go w tył głowy, po czym oboje podeszli do nas, kłócąc się cicho ze sobą. 

- Chciałem się więcej dowiedzieć, ale nic z tego nie wyszło. - Chłopak burknął cicho, po czym wlepił we mnie zaciekawione spojrzenie. - Kim jesteś? 

- Jean. - Odparłem krótko, z grzeczności wyciągając przed siebie dłoń i czekając aż chłopak odwzajemni gest. Prychnąłem cicho, gdy jednak tak się nie stało i wcisnąłem obie dłonie w kieszenie spodni, spoglądając na niego spod byka. 

- Musisz mu wybaczyć, Eren już taki jest... - Blondyn wytłumaczył swojego przyjaciela i uśmiechnął się przepraszająco. W odpowiedzi pokiwałem obojętnie głową, po czym skierowałem wzrok w stronę wozów, które przyjechały na dziedziniec. Padło kilka komunikatów, po czym załadowano nas niczym worki ziemniaków, nie przejmując się protestami czy oburzeniem zebranych uczniaków. Wszystko odbywało się w zabójczym tempie; na stacji czekał już na nas pociąg, w którego wagonach jechaliśmy ściśnięci niczym sardynki w puszce, niewiele rozumiejąc całą sytuację. Po kilku żmudnych godzinach trafiliśmy do Shiganshiny, gdzie wyrzucono nas wręcz siłą; niektórzy po raz kolejny obrywali od mundurowych, którzy najwidoczniej czerpali chorą satysfakcję ze swoich zachowań. Sam szybko zebrałem swoje rzeczy i poganiany opuściłem stację, przemierzając brudne ulice miasta.

Nie było mnie w nim zaledwie chwilę, jednak zmieniło się ogromnie; ludzie wyglądali na wystraszonych i jeszcze bardziej szarych niż zwykle, w każdej dzielnicy roiło się od policji i podejrzanych typków. Sam nie odpowiadałem na zaczepki, uparcie szedłem przed siebie, by w końcu zacząć wręcz biec w stronę swojego domu.

Spieszyłem się na tyle, że wpadłem na jakiegoś chłopaka, który spojrzał na mnie przestraszonym spojrzeniem bursztynowych oczu, by zaraz uciec, mrucząc pod nosem przeprosiny. Wyminąłem go prędko, wchodząc do domu i trzaskając drzwiami z ogarniających mnie emocji.
Pozwoliłem teczce zsunąć się z ramienia i opaść na posadzkę z cichym klekotem, po czym rozejrzałem się po pomieszczeniach, szukając kogokolwiek. Dopiero po chwili odnalazłem matkę wraz z siostrą, siedzące smętnie przy kuchennym stole. 

- Co tu się właściwie wyprawia? Dopiero wróciłem z uczelni, odesłany siłą do domu. Wszędzie szlaja się wojsko, w dodatku wrogie. Dziwni ludzie panoszą się po naszej okolicy, strasząc innych. - Mamrotałem nerwowo, po czym usiadłem naprzeciw matki i małej Noemie, która kolorowała coś zawzięcie, próbując usunąć się z całej rozmowy i jednocześnie śmiało podsłuchiwać, co dzieje się w dorosłym szarym świecie. 

Matka od razu nakazała dziewczynce by wróciła do pokoju, prosto do łóżka. Ostatnimi czasy dużo chorowała - ciągłe przeziębienia, gorączki i zapalenia płuc - dodatkowe stresujące rozmowy mogły źle wpłynąć na i tak marne zdrowie Noemie, a tego właśnie obawiała się nasza matka.

Dopiero, gdy zostaliśmy sami, opowiedziała mi wszystko, każdy najmniejszy szczegół; o tym jak będąc w pracy, sama musiała rzucić wszystko i wrócić do domu, przepędzona przez obcych mężczyzn. Dopiero później, po powrocie dowiedziała się o szokujących informacjach; o wojsku, które weszło na nasze tereny oraz o stanie wojennym, który ogłoszono równie nagle. Za plecami cywilów, państwo chciało już wcześniej załagadzać sytuację, chronić granice i zapobiec najgorszemu, jednak to nie osłabiło woli wroga, przez co to my mieliśmy ucierpieć. 

Dowiedziałem się również o tym, iż ów mężczyźni przyszli po mojego ojca, który po miesiącach rozłąki, po raz pierwszy zajmował się swoją małą córeczką. Pojmali go, pobili po małej i zabrali do siebie, gdzie przetrzymywali go aż do teraz. 

Z czasem sytuacja się pogarszała, strach było wychodzić z domu, Noemie wciąż chorowała, a matka zaczęła popadać w depresje związane z nowym losem, który dla nas nadszedł. Ojciec wciąż nie wracał, nie wiedzieliśmy czy wciąż żyje i czy ma się dobrze; a to wprawiało nas w ogromne zmartwienie i niepokój, który rósł z każdą chwilą. 

Wiele zakładów pozamykano, przez co matka straciła dotychczasową pracę i nasze główne źródło dochodów, a nie kryjąc, naprawdę potrzebowaliśmy pieniędzy. Powoli przymieraliśmy głodem, mała potrzebowała lekarstw, a i zakupy musiało się jakoś opłacić, co samo w sobie było dość trudne. Od czasu nagłego natarcia, miasteczko zaczęło przymierać głodem i nędzą, jedynie bogatsi mogli pozwalać sobie na więcej, wykupując wszelkie luksusy. 

W końcu z desperacji porzuciłem swoje marzenia o zostaniu malarzem i na rzecz utrzymania rodziny, zatrudniłem się jako mechanik, chcąc wnosić chociaż kilka groszy do domowego gospodarstwa. Tak udawało mi się opłacać lekarstwa Noemie oraz zakupy, które były co najmniej marne, jednak starczały by w jakimś stopniu wykarmić rodzinę.

Trwało to dwa tygodnie, gdy dzień w dzień pracowałem jak wół, dostając za to śmiesznie małą sumę, by potem za każdym razem wracać do domu ze spuszczoną głową.

Wszystko się powolnie sypało, przytłaczało nas. Pewnego razu, gdy skończyłem pracę i zawitałem w kuchni, dostrzegłem matkę, która z bólem rozcinała moje obrazy, paląc je w piecu z zamiarem ogrzania domu, który przez pierwsze dni października stał się niemożliwie zimny. W głębi serca ten widok okropnie mnie bolał, widziałem jak każda moja praca ginie, trawiona przez niszczycielskie języki ognia, jednak nic nie mogłem na to poradzić. Sytuacja tego wymagała, racjonalnego myślenia i podejmowania trudnych decyzji. Musiałem się z tym pogodzić. 

Pamiętam jak tamtego dnia moja mała siostra przytulała się do mojego boku, przepraszając za zniszczenie moich obrazów. Dostała leki, a nawet moją porcję owsianki z miodem, co było przeogromnym rarytasem, jak na tamten czas.

Zasnęła wtedy niemożliwie smutna i rozżalona, mimo uspokajania i zapewnień, iż nic się nie stało. A zaraz po jej zaśnięciu, matka w końcu odważyła się opowiedzieć mi o losie mojego ojca, który zginął od postrzału, gdy ja przesiadywałem w pracy. Pokazano jej ciało, jednak nie mogła go zabrać, nie mogła go pochować czy chociaż pożegnać się z własnym mężem i ojcem jej dzieci. Bolało ją to, niezwykle bolało, przez co z dnia na dzień zaczęła gasnąć, była zestresowana, wściekła i schorowana. Zaczęły męczyć ją koszmary, noce stały się być bezsennym horrorem, który zapoczątkował przemęczenie i gorączki, które zaczęły trawić jej ciało. Tak nim się obejrzałem, dwa miesiące później straciłem matkę, zostając sam z Noemie, która mimo niezwykle młodego wieku zaczynała rozumieć całą sytuację. Była zdana tylko na mnie i los, który nie był dla nas zbyt łaskawy. W domu wciąż się nie przelewało, nie zarabiałem zbyt dużo i nadal starałem się opłacać najlepsze leki, chcąc by w końcu wyzdrowiała. 

Jednak i jej walka nie trwała zbyt długo, zmarła po dwóch miesiącach męczarni i jak się okazało - po takim czasie chorowania na gruźlicę. 

Gdy i ona odeszła, nie zostało mi już nic, zostałem całkowicie sam. Co prawda, znajoma mojej matki oraz jej rodzina chcieli mi pomóc, jednak nie miałem siły na tego typu bzdury. Nie miałem siły na nic, nawet na życie. Jednak nie chciałem umierać na próżno, z bezsilności i niechęci, gdy to właśnie mnie los oszczędził, zabierając resztę moich bliskich. Tak niedługo po śmierci siostry, spróbowałem wziąć się w garść, przeszedłem przeszkolenia i zaciągnąłem się do wojska, chcąc sprać tyłki wszystkim, którzy rozpoczęli cały ten cyrk. 

Od tamtej chwili minęło wiele czasu, tyle się pozmieniało; w tym ja. Nie byłem już dwudziestoletnim chłopaczkiem, który marzył o studiach i własnej galerii. Stałem się dorosłym mężczyzną, który pędzle zamienił na broń i starał się chronić ludzi, którzy stali się jego nową rodziną, najbliższymi...

To wszystko wydarzyło się tak szybko; lata upłynęły niczym ułamki sekund. Wcześniej byłem szczęśliwym przyszłym studentem z planami na spokojne życie. A teraz? Teraz znalazłem się tutaj, w samym sercu piekła. Nienawidziłem niepewności, która odradzała się we mnie każdego dnia, coraz mocniej się zakorzeniając. Nie wiedziałem co się ze mną stanie, czy podzielę los towarzyszy i również zginę na froncie przez atak nieprzyjaciela. Czy zostanę tylko kupą mięsa, pozostawioną i zapomnianą przez towarzyszy broni.

Każda myśl, każde wspomnienie... To tak okropnie mnie wściekało, w takim stopniu, iż w końcu musiałem zająć się czymkolwiek, byleby nie zwariować. W ten sposób nerwowo otworzyłem szufladę, prawie ją wyrywając, po czym przeszukałem ją i gdy w końcu odnalazłem kawałek papieru i węgla, zacząłem skreślać kolejne to słowa, pisząc do Bodta i marząc, by wojna w końcu ucichła i zakończyła się na dobre. Teraz jedynie tego chciałem; spokoju i bezpieczeństwa.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top