9
-Morier. -złowieszczy szept napawał czarodzieja strachem. Ta intonacja naprawdę była dobra. Nie taka jak Matki Zaklęć, ale lepsza niż większości ludzkich czarodziei. Nie minęło mgnienie oka nim poczuł skutki zaklęcia. Smród krwi przez moment wszedł w jego nozdrza, przerwany natychmiast nadzwyczajnym bólem. Oto dotknęła go śmierć.
Palce do tej pory zwykłej czarownicy, a kiedyś młodego chłopca dotknęły jego twarzy. Przejechały po policzku. Szybkim ruchem przeszły na klatkę piersiową w każdym dotknięciu niosąc zagładę.
Czarodziej spojrzał z przerażeniem na swoją pierś, ale zobaczył tylko krew i kilka szram. Ropa płynęła z ran jak opętana, starając się pozbyć magicznego zakażenia. Tyle tylko, że było już za późno. Stał tak jeszcze chwilę, skołowany, przerażony własnymi ranami. Potem chciał walczyć. Zaczął intonować, krzyczeć:
-Mier... Mier! Mier!
A potem powoli, cicho, nieubłaganie nadeszła straszna śmierć. Straszna, bo miast gotowej pocieszyć kobiety z sierpem, zobaczył czarnooką czarownicę.
Koniec końców pozostało już tylko jego ciało poruszające się jeszcze w spazmach.
-Któryś się do mnie zbliży, a skończy jak ten tu! -krzyknęła Imfa, choć wiedziała, że zaklęcie wkrótce przestanie działać, a ona bez wzorca nie powtórzy właściwej intonacji. Żołnierze nie musieli tego wiedzieć. Na jej dłonie wstąpiły czarne żyły.
To dłonie Isamira - zrozumiała nagle.
- Wypuście mnie. - powiedziała do strażników, a ci przerażeni, bez słowa wykonali polecenie i rozwarły kraty. Imfa wyszła i cicho szepnęła:
- Nahi, nah. - dłonie przestały emanować morderczą energią, ale kilka czarnych naczynek pozostało wystających. -Przepraszam Isamir. - szepnęła jeszcze nim oddała chłopakowi kontrolę.
- Rzuciłaś zaklęcie. - Imfa szarpnęła się w umyśle.
Tak, zaklęcie śmierci. Wielkie osiągnięcie jak na śmiercionośną córkę samej Matki Zaklęć.
- Kilka dni temu byś się cieszyła. - stwierdził Isamir.
Ależ ja się cieszę! Ja wręcz skaczę z radości, że jedyne zaklęcie jakiego potrafię użyć, służy do zabijania i pozostawia mocno widzialne znamiona na rękach!
- Może nie skacz mi w głowie, jeszcze coś popsujesz. - mruknął chłopak.
Tam jest coś jeszcze do zepsucia? - odgryzła się Imfa.
- Tak. Dużo. - warknął z cicha. - Chyba, że już wszystko zepsułaś.
Hej! Myślałam, że się pogodziliśmy!
- A czy ja coś mówię? - Imfa zaśmiała się lekko i przez chwilę szli w ciszy. - Imfa?
Hm?
- Mówiłaś, że Mdima sam się zabił, a reszta?
Reszta?
- No, Moyo, Kukurvita, Kunala, oni też popełnili samobójstwa?
Co? Nie! Oni... Oni...
-Imfa, co tam się stało?
O... Oni...
- Isamir! - czyjś głos przerwał jej wyznanie. Isamir podniósł głowę i dostrzegł podbiegającego w ich stronę Menhera.
- Byłem pewien, że siedzisz w więzieniu! - Menher poklepał po plecach druha. - Jak się wydostałeś?
- Ja... - zająknął się Isamir. – Po prostu miałem szczęście.
– Chodźmy. – zaproponował Menher. – Twoi rodzice pewnie się denerwują.
– Nie wracamy na granicę?
– Kazali nam wziąć udział w tylko jednej bitwie. Właśnie, co z resztą żołnierzy? – Isamir pomyślał o śmierci czarodzieja i o tym jak Imfa rzuciła żołnierzom klucze do celi.
– Poradzą sobie. Pewnie już to zrobili. – uspokoił Menhera, ale przyjaciel wydawał się wciąż zdziwiony pewnością słyszalną w głosie Isamira. – Nie martw się, ktoś mi pomógł. – nagle Isamir poczuł, jakby coś ciągnęło go w las. Nie psychicznie. Fizycznie. Opieranie się temu wywoływało ból. – Poczekaj chwilę, muszę... pójść w krzaki. – nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę lasu, który okazał się dużo ciemniejszy niż mu się zdawało. W najciemniejszym miejscu siedział blady jak ściana mężczyzna.
– Imfa! – zawołał i kontynuował niezrozumiałym dla Isamira językiem. – Ge aher mari done? He ora ester? – Imfa przejęła kontrolę nad ciałem:
– Isamir. Fe vaser Mdima?
– Mas, Inera. – Imfa zdenerwowała się z jakiegoś powodu.
– Morier a mas, Mdima! Nah ter ma Inera!
– Aher.
– Aher alhen, Mdima. Nah vaser.
– Ter ma Iner.
– Nah. Fe vaser? Ner nah mas.
– Inera...
– Nah ter ma Inera! – zirytowała się Imfa. – Fe vaser? – ponowiła pytanie.
– Vaser te morier, Inera. – warknął Mdima. – Aher monsien.
– Alh, Mdima! – wypluła Imfa. – Goer. – po tych słowach odeszła odbierając chłopakowi truchło ptaka, które trzymał w dłoni.
Oddaj mi ciało, Imfa. O co chodziło? – spytał Isamir na chwilę przed tym jak Imfa oddała mu władzę nad ciałem.
To był właśnie Mdima. Mój przyrodni brat. Ten arogant chciał udowodnić, że żyje. Alh!
– Dość długa rozmowa jak na udawadnianie swojej egzystencji.
Nie dawaj popisu elokwencji, Isamirze, też tak potrafię. Z grubsza to robił też Mdima.
– "Goer" to jakieś pożegnanie?
Po waszemu znaczy tyle co "mam cię w rzyci", tylko u nas to trochę bardziej wulgarne.
Powoli wrócili do Menhera, który zdążył już rozpalić ogień.
– Mam dość twoich sekretów, Isamirze. Żaden człowiek nie załatwia tak długo podstawowych potrzeb. – oznajmił ten na powitanie.
– Po drodze spotkałem naprawdę dziwnego mężczyznę... – odparł Isamir, ale Menher tylko uniósł brwi z powątpiewaniem.
– A cóż to był za człowiek? I co robił w lesie?
– Nie wiem. Mówił jakimś dziwnym językiem.
– Może coś powtórzysz? – Isamir speszył się.
– "Goer". – Imfa zaśmiała się w jego myślach.
– Ciekawe... Może to ten sam człowiek, który pomógł ci wyjść z zamku?
– Nie.
– A kto ci pomógł?
– To jakieś przesłuchanie?
– Nie, to rozmowa.
– Irytująca.
– Zwyczajna.
Głupia. – prychnęła Imfa, a Isamir zdębiał.
– Co żeś tak stanął? – spytał go Menher.
– Nic. – odparł chociaż wiedział, że to bezsensowne kłamstwo.
Imfa, czego ty właściwie ode mnie chcesz, co?
– Czemu mnie okłamujesz, Isamir?
Ja chcę zabić Mdimę.
– Nie wiem czy mogę ci tak po prostu powiedzieć.
Dlaczego?
– Możesz mi zaufać. Chyba o tym wiesz?
– Tak, wiem.
Żeby wskrzesić resztę.
Zaklęciem?
– To dlaczego po prostu tego nie powiesz?
Tak.
A nie jesteś...
– To trudniejsze niż myślisz.
Dlatego to nie takie proste.
– To nie może być aż takie trudne!
– Zamknijcie się oboje! – popisał się, ani Imfa, ani Menher się nie odezwali. – Dobrze, Menher, powiem ci o co chodzi, ale najpierw sam muszę się dowiedzieć.
Twoja kolej, Imfa.
Muszę znaleźć pieczęci, takie kryształy. A potem nauczyć się zaklęcia razem z intonacją. Jest szansa, że się uda. Potem muszę znaleźć, albo przyzwać Mdimę. Wtedy jest szansa, że się uda.
To wszystko?
Wszystko.
Doskonale. – Isamir zwrócił się z powrotem do Menhera.
– Lepiej rozpalamy ogień, robi się chłodno.
– Dobra, ale przejdźmy jeszcze kawałek. Tu nie ma sensu rozpalać ognia.
Gdy w końcu parę mil dalej rozpalili ogień Isamir postanowił wreszcie zwierzyć się z obecności Imfy.
– Jakiś czas temu w moim umyśle ktoś się pojawił.
– Czekaj... Co?! – w spojrzeniu Menhera zaczaił się strach.
– Tak, Imfa, ale ona nie chce kontynuować tej wojny.
– Wiesz, że może być po prostu doskonałą manipulatorką?
– Nie! Słuchaj, ja potrafię wejść w jej myśli, a ona w moje, ale nie manipuluje nimi. Mam pełną kontrolę.
– A jeśli to ona to mówi? – Isamir westchnął, ale Imfa poddała mu właściwe wspomnienie.
– Pamiętasz jak cię uratowałem? Byłeś ranny. Nie miałbym pojęcia jak cię opatrzyć, gdyby nie Imfa. To ona powiedziała mi co robić. Tak samo ranni na granicy. To ona się nimi opiekowała, nie ja. Ja jestem tylko zranionym chłopcem, ona potężną siłą.
– Miesza ci w głowie, Isamir. Gadasz jak obłąkany. Po za tym sam mówiłeś, że Imfa zabrała ci siostrę, nie pamiętasz już?
– Pamiętam. Chciałem jej wtedy dopiec. I nie zrozum mnie źle, długo ja o to obwiniałem, ale ona nie zabiera ludzi. Nie kontroluje śmierci.
– To tak wydostałeś się z twierdzy? Co? Zabiła tam wszystkich? – Menher wpatrywał się ostro w oczy Isamira. Imfa, której nie spodobało się, że mówi się o niej bez jej udziału, przejęła władzę nad ciałem Isamira.
– Tak, zabiłam kilku ludzi, ale w obronie własnej i Isamira. Rozumiem, że straciłeś przyjaciółkę, też kiedyś straciłam przyjaciółkę. Rozumiem, że Isamir stracił siostrę, moja siostra też nie żyje.
– Zabiłaś je, idiotko!
– Chyba nadszedł czas, żebyście oboje poznali tą historię. To nie ja ich zabiłam. Moyo, Kunala, to dzieło mojego brata. Kukurvita postanowiła poświęcić się, żebyśmy nie cierpieli tak bardzo. A Mdima wciąż żyje. Ja dopiero planuje go zabić. Jeśli wciąż mi nie wierzycie... patrzyliście na martwe ciała... Ja musiałam pozwolić na śmierć ukochanego. Musiałam pozwolić na śmierć siostry i wielu przyjaciół. – oczy Imfy zaszkliły się. – Rozumiecie? Musiałam śpiewać i tym samym pozbawić życia ich wszystkich. Właściwie macie rację. Zabiłam ich. Ale to nie ja chciałam ich śmierci. Ja musiałam na nią pozwolić. Nie chciałam. Musiałam.
– Zawsze jest jakieś wyjście. – rzucił Menher.
– Wiem! Alh, przecież wiem! Myślisz, że dlaczego potem się zabiłam? Myślisz, że chciałam sprowadzić na was wojny? Myślisz, że chciałam, żeby ludzie mnie nienawidzili?
– Mówisz bez sensu.
– Tak, mówię! Mówię bez jakiegokolwiek sensu, bo i nie potrafię mówić z sensem! Jestem równocześnie odpowiedzialna i nieodpowiedzialna za ich śmierć! Wiem tylko, że nie chce wojen i nigdy ich nie chciałam. Czemu miałabym chcieć czyjejś śmierci, za co miałabym się mścić?!
– Za to, że się ciebie nienawidzi. – odparł niewzruszony Menher.
– Przecież to błędne koło! Za co mielibyście mnie nienawidzić, skoro nienawidzicie mnie za jakąś zemstę, której nigdy nie było?
– Najpierw zabiłaś tą całą resztę...
– Oni mają imiona, wiesz? Moyo, Kukurvita, Kunala, Mpumulo, Riro, Kusarira oni wszyscy też byli jak ludzie!
– I mamy ci uwierzyć dlatego, że mają imiona?
– Nie, uwierzcie jej dlatego, że wam to proponuję. – odezwał się ktoś zza pleców Isamira. – Co jak co, ale to jest prawda.
– Kim jesteś i skąd niby wiesz? – warknął Menher.
– Nazywam się Let i wyczytałem to z jej myśli.
~~~
Tiaaa, wiem, pokićkane te dialogi... Lepiej się nie zastanawiajcie kto co mówił... No, ale... Jest!
Tylko jakim kosztem....
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top