5

"W każdym umyśle powstała świątynia powołania. Zrodziła się z pierwszym biciem serca i jest jedyną świątynia, która na pewno oddaje dzięki prawdziwemu bóstwu"

Pamiętniki Gansa z Fradhain - rozważania nad
czytaniem w myślach
Spisane w roku szóstym ery umysłu,
Opublikowane w roku trzynastym tejże ery

Imfa poprowadziła Isamira dalej zostawiając Shengha w twierdzy. Mały chłopiec rzucił im tylko jeszcze jedno spojrzenie i pobiegł do siebie. Isamir zobaczył kręcącą się w oku towarzyszki łzę i spojrzał na nią pytająco.

-Zawsze było mi go żal. -wytłumaczyła Imfa. -Widziałaś te blizny? -Isamir pokręcił głową, nie przypominał sobie żadnych blizn, ale może tam były. -Na czole ma bliznę, bo przed śmiercią próbowali zrobić mu trepanację czaszki. Chcieli zajrzeć małemu do mózgu, żeby poznać tajemnice jego umiejętności. Niestety, znaleźliby tylko mózg przetkany czarnymi nićmi. Zginąłby niechybnie tak czy siak, bo i mózg jego nie był przystosowany do takich zdolności czytania w myślach. Potrafił sięgać przez najgrubsze myślowe mury. Ale to wszystko sprawa trucizny...

-Trucizny? -zdziwił się Isamir. Imfa dopiero co mówiła, że to przez zdolności telepatyczne.

-Czytanie w myślach to trucizna. -wytłumaczyła Imfa. -Zazwyczaj mózg przystosowuje się do zwalczania jej nim przez rozwinięte zdolności zacznie zagrażać zdrowiu, ale nie w takim przypadku jak Shengh. Ale cóż, nie czas na rozdrapywanie starych ran, powinieneś wrócić do swojego ciała. 

-Czekaj jeszcze, Imfa. -poprosił Isamir. -Mówi się o tobie jako o demonie, potworze, ale nigdy jako o złym bóstwie, czemu? Nie jesteście bóstwami?

-Nie, w życiu! -zawołała dziewczyna. -Jesteśmy tylko Uosobieniami. *uosobienie to takie ładne słowo* Zdajemy sobie sprawę z tego, że jest Coś nad nami. Coś lub Ktoś. Jesteśmy tylko narzędziem, jakbyśmy wykonywali jakiś zawód na rzecz władcy... tylko... to wszystko jest na większą skalę.

-A cóż to? -zdziwił się Isamir, patrząc na wysoką iglicę ze srebra i złota, jak gdyby skręconych razem w szpilę.

-Światynia powołania. -uśmiechnęła się Imfa. -Chodź, pewnie jest piękna. -poszła, a nawet odrobinę podbiegła w stronę budowli, która okazała się być zbudowana z czarnego marmuru przetkanego złotem i srebrem. Świątynia była zbudowana na planie koła.

Imfa nie myliła się. Budowla była piękna. Wysoki strop błyszczał nieznanym światłem, choć nigdzie nie było świec ni okien. Po środku stała okrągła platforma z białego kamienia, może wapnia, a na niej leżało w kręgach wiele przedmiotów.

Między wszystkimi przedmiotami, Imfa wypatrzyła zielony kryształ splamiony krwią. Uśmiechnęła się lekko rozumiejąc jego znaczenie. Isamira jednak nie wtajemniczyła.

-Napatrzyłeś się? -spytała tylko, a gdy Isamir potwierdził, powtórzyła kilkukrotnie. -Agier sofs, agier sofs, agier sofs.

Raptem Isamir znów leżał na łóżku tyle tylko, że wypoczęty i o poranku. Snów żadnych z nocy nie pamiętał, jedynie przygodę w swoim umyśle.

Chłopak wstał, przyodział się i obudził Menhera, który zrobiwszy to samo, wyszedł z chaty jakby nie mógł tam znieść ani chwili dłużej.

I tak rzeczywiście było. Chłopak nie potrafił dłużej wytrzymać w chacie, bo to nie było dla niego. Nie, kiedy wiedział, że na granicy panuje wojna. Chciał być tam, walczyć, bić się, brać w niej udział. Bronić. Chciał pomóc w walce, choćby miał zginąć, bo śmierć zabrała już tyłu jego przyjaciół... Stała się tak nieodzowną częścią jego życia, że stała się jego przyjaciółka, choć nienawidził tego demona jakim była Imfa.

Ale nie potrafił też żyć bez niego. Nie wiedział, czemu tak lubił odbierać życie żołnierzom, czemu interesowało go to ryzyko, ten strach przed śmiercią. Nawet nie był żołnierzem! Tworzyli tylko oddziały pomocnicze. Czemu nie miał dość, gdy zginęła jego przyjaciółka, czemu go to nie ruszyło?

-Ruszyło. -poprawił samego siebie. -Ale nie wystarczająco. -Menher usiadł na ziemi i spojrzał w niebo. Zawsze kojarzyło mu się z przyjaciółką.

Chłopak spojrzał na swoje dłonie. Czy naprawdę chciał by były splamione krwią wrogich żołnierzy? Tak. Chciał. Nie, nie chciał. Nie wiedział. Nie rozumiał tego. Nie rozumiał mechanizmów, które nim rządziły. To wszystko było... dziwne. Ile by dał za to, by wiedzieć co rządzi jego umysłem. Gdyby potrafił czytać w myślach... Ale ta umiejętność była dla niego zastrzeżona. Bądź co bądź był tylko zwykłym człowiekiem o dziwacznych upodobaniach. Bez możliwości czytania w myślach, czy rzucania zaklęć. Takie życie musiało być dużo łatwiejsze. Chwila i wiesz co ktoś miał na myśli. Moment i przenosisz góry. A on nie potrafił nawet zrozumieć samego siebie.

W końcu Menher wstał i powiódł wzrokiem w stronę chaty. Ale nie poszedł tam. To naprawdę nie było dla niego. Poszedł w drugą stronę, drogą, którą jak pamiętał podążał z ranną przyjaciółkach na plecach. Ah, przecież już jej nie zobaczy! Ale to nie wpływało na jego niedaleką podróż. Chłopak szedł więc drogą wśród drzew, by w końcu zobaczyć czerwoną łunę. Wcześniej schowała się za wzgórzami, ale teraz widział dokładnie czerwień nieba ponad płomieniami obejmującymi całe pola.

Menher czuł jak serce obija się o jego żebra, gdy wchodził na pagórek. Po drodze znalazł wciąż ostra siekierę, utraconą pewnie przez jakiegoś obecnie martwego człowieka, lub dezertera.

Chłopak schwycił broń i wyszedł na wzgórek. Widok sprawił, że nogi miał przez chwilę jak z waty. Jego głowa zaczęła pulsować w znajomym rytmie, a żołądek podszedł do gardła, gdy toczył wzrokiem po pobojowisku. Nie szło rozróżnić wrogów od przyjaciół. Nieważne było jakie nosili barwy, jakie znaki na zbrojach. Każdy chciał tylko przeżyć. Po szykach pozostały rozsiane po polu bitwy grupki żołnierzy walczące ostatkiem sił.

Tą bitwę wygrają obrońcy, ale wiele będzie ofiar - ocenił Menher nim jego wzrok przykuł ogień na prawo od wzgórza. Właściwie nie ogień. Tak naprawdę była to tylko jasna łuna pochodząca z jego rodzinnej wsi. Wieś owa, cała była zniszczona. Spalona do gołej ziemi. Ta łuna... to tylko deski dogorywały pomarańczowym żarem. Po bitwie ocalali żołnierze zbiorą się śród resztek żaru, podgrzeją resztki zapasów i postarają się nawzajem opatrzeć, choć nie będzie to sprawa prosta.

Tylu ich już zabrała krwawa zemsta Imfy. Tylu pochłonęła wojna.

Menher zrozumiał, że nie może się teraz tak po prostu rzucić w wir walki. Nie miał na to ni odwagi ni szaleństwa, odszedł więc, wiedząc, że jego nieobecność nie odmieni losów tej bitwy. A jednak... może ocaliłby jednego z żołnierzy? Ale kimże był jeden wobec setek?

Przyjacielem, ojcem, bratem, synem...

-Nie tym razem. -powiedział sam do siebie Menher i dostrzegając potworna ironię poszedł pomoc żołnierzom. Uzbrojony jedynie w siekierę, z marnym doświadczeniem, uczony walki jedynie na specjalnym placu, po kilku ledwie bojach i tak nieźle uszczuplił oddziały wroga, był bowiem wypoczęty i silny. Wynik tej bitwy był przesądzony, ale Menher przyspieszył wygraną. Może zabił szybciej kilka osób, bo i sam nie oberwał zbyt mocno od zmęczonych żołnierzy drugiej strony. Mimo to, nie został z żołnierzami, gdy go o to prosili, gdy prosili, by pomógł im się opatrzeć. Miał inny pomysł. Szybko obwiązał rany kawałkiem płótna i poszedł z powrotem do wsi Isamira.

Drogą powrotną zajęła mu wiele dłużej i do chaty znajomego dotarł długo po zmroku, ale nikogo tam to chyba nie obeszło. Znaczy się, obeszło, ale nie w negatywny sposób. Matka Isamira bowiem zarzuciła chłopakowi ręce na szyję i przytuliła do piersi jak własnego syna. Menher czuł się z tym dość dziwnie, ale odwzajemnił uścisk, po czym udał się do stołu. Przy stole zaś siedział Isamir i ojciec jego również. Oboje widząc Menhera musieli odetchnąć z ulgą, podobnie zresztą jak Imfa, która w pewnym momencie straciła z oczu iskierkę życia Menhera.

-Gdzie byłeś, Menher? -spytał Isamir.

-Na granicy. -odparł chłopak. -Muszę tam wrócić, na wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top