6. Kobaltowe łzy

     Mężczyzna poprawił okulary i ponownie przeczytał treść kartki. Zrobił to już chyba trzeci raz. Jego błękitne tęczówki sunęły po zapisanych słowach, uważnie studiując każde z nich.

 - Więc mówisz, że ten tusz, czy też krew, sam się pojawiał?

 - Tak - odparłem cicho, głos mi drżał.

     Pan Smith jedynie kiwnął na to głową i odłożył papier na biurko. Byliśmy w moim pokoju, moim intymnym azylu, w którym on był intruzem, ale go tu tolerowałem, ponieważ nie chciałem sprawiać mamie przykrości.

 - Jak mam ci uwierzyć? - zapytał, a słowa te zatańczyły w moim umyśle. - To twoje pismo, a ty miałeś wtedy rozbite czoło, z którego leciała krew. W dodatku końcówka długopisu, którym pisałeś też jest we krwi.

     W mojej głowie narodziła się pustka. Wcześniej miałem argumenty, które by przeważyły nad moją racją, ale teraz zupełnie jakby zniknęły.

 - To naprawdę tak było - szepnąłem. - Później go czułem. Dotykał mnie. Jest okropnie zimny i przerażający. Przeniósł mnie w moje wspomnienie. Byłem tam z Mikasą, widziałem siebie i ją, widziałem jak... widziałem nas - poprawiłem się.

     Blondyn spojrzał na mnie znad oprawek swoich okularów i zmierzył wzrokiem. Czułem jego spojrzenie na swoich oczach, mimo że sam spoglądałem na jakiś punkt na ścianie za nim.

 - Coś przede mną ukrywasz, prawda?

 - Nic nie ukrywam - skłamałem.

 - W takim razie dobrze - stwierdził bez entuzjazmu. - Na dzisiaj to już koniec, ale chciałbym, abyś na moją kolejną wizytę postarał się narysować właściciela tego głosu.

 - Levia - nieumyślnie go poprawiłem.

 - W porządku. Jeżeli chcesz go tak nazywać to niech będzie Leviem. A więc narysuj Levia, dobrze?

 - Jasne - wzruszyłem ramionami. Wizja rysunku nie była dla mnie odpychająca, co mnie dziwiło, bo nie chciałem o nim myśleć.

     Ale musiałem.

     Nie wiem kiedy mężczyzna wyszedł z pokoju. Znów zatraciłem się w otchłani wspomnień, których nie znałem. Znów nieumyślnie przeniosłem wzrok na lustro. Widziałem w nim siebie, szmaragd swoich oczu i brąz nieuczesanych włosów. Podszedłem do niego i wyciągnąłem dłoń, po czym opuszkami palców przejechałem po zimnej tafli szkła.

     Drżałem, a moje oczy przybrały barwę kobaltu.

 - Levi - cichy szept wypłynął spomiędzy moich warg. Przez kilka następnych chwil to imię kuło mnie jak kolce róży, by zaraz po tym stać się miękką pierzyną z jej płatków, subtelnie muskających moje policzki szkarłatem.

 - Eren.

     Nie spodziewałem się, że mi odpowie w środku dnia. Nie myślałem o tym, że moje odbicie przemieni się w niego. Nie miałem jednak czasu, by to wszystko pojmować, ponieważ moje myśli skupiły się na jego dłoni, którą także dotykał szkła. Łączył ją z moją, a naszą jedyną barierą było lustro.

     Przeniosłem wzrok na jego oczy, z których powoli wypływały pojedyncze, samotne łzy.

     Był zamknięty w pudełku, cierpiący, niewyobrażalnie samotny i pozbawiony uczuć. Emanował wrogością, okrutną aurą śmierci i męczeństwa. Jego smutny wzrok mnie zamrażał, wyciągał ze mnie resztki pozytywnych emocji.

 - Zabiłeś ją.

 - Wiem.

     To właśnie wtedy jego dłoń przebiła się przez taflę, zdającą się być naturalną przeszkodą nie do pokonania. Złapał mnie w nadgarstku i zacisnął na nim chude palce. Były zimne, jak zawsze. Czekałem, wpatrując się to w niego, to w jego dłoń. Jednak on nic nie odpowiedział. Rozluźnił uścisk, rękę ode mnie zabrał i zniknął.

     A ja przez kolejne długie minuty usilnie próbowałem wyobrazić sobie, iż mam kobaltowe oczy.

~~~

     Kolejna ostra kreska pozostała na papierze. Malutkie pyłki z ołówka ją otaczały, jednak uciekały pod rozkazem mojego dmuchnięcia. Nie szło mi, definitywnie. Levi wyglądał jak swoja karykatura, jak nie Levi. A bynajmniej nie ten z moich wyobrażeń. Kolejna kartka do kosza. Która? Po piętnastej przestałem liczyć.

     Wziąłem głęboki oddech. To będzie moja ostatnia próba. Jeśli mi się nie uda go odwzorować, panu Smithowi pokażę wszystkie pozostałe, nieudane rysunki.

     Jednak nie zacząłem ołówkiem. Wziąłem w rękę granatową kredkę, a obok kartki przygotowałem sobie wszystkie odcienie niebieskiego, jakie tylko miałem.

     Narysowałem tęczówkę jego oka i wiedziałem, iż jest ona idealna. Cudowna, doskonała, perfekcyjna, jak...

    ...on.

     Potrząsnąłem nagle głową i przez to zrobiłem niechcianą kreskę pod jego okiem. Moje myśli odpływały, mózg pozwalał się omamiać wyobrażeniami, wspomnieniami i pustką.

     Wziąłem gumkę do ścierania, jednak nie udało mi się zetrzeć kreski. Nawet się nie rozmazała, zupełnie jakby była napisana długopisem.

     Zostawiłem ją tak jak była. Zamiast tego ponownie wziąłem ołówek i zacząłem tworzyć rysunek praktycznie od nowa. Delikatne rzęsy, kontur oka, brwi, mały nos i wąskie wargi. Później stworzyłem mu jeszcze włosy z tym rozpoznawalnym przedziałkiem. Pokolorowałem je szybkimi ruchami czarnej kredki. Nie wiem dlaczego użyłem kolorów jedynie na oczach i włosach. Chociaż może dlatego, że on zdaje się nie mieć koloru skóry?

     Oparłem się plecami o krzesło i podniosłem rysunek. Przedstawiał go, był podobny do samego siebie. Jednak nie spoglądał na mnie, spoglądał gdzieś w bok. Był smutny i ronił łzy. Zastanawiałem się kiedy je narysowałem.

     Niebieska kreska pod jego lewym okiem wyglądała źle. Jak blizna albo rana. W pewien sposób szpeciła mój idealny rysunek.

     Odłożyłem kartkę na stół i wstałem, po czym zacząłem zdejmować ciuchy. Było już ciemno, późny wieczór pukał mi do okna, dając znikome światło księżyca. Kiedy byłem już w samych bokserkach zgasiłem lampkę i wszedłem pod kołdrę.

     Nie wiem kiedy ostatnio byłem taki wyciszony. W tym momencie się go nie bałem, w zasadzie czekałem na niego. Czy to dlatego, że byłem taki dumny z odwzorowania go? A może...

     Lampka się zapaliła.

     Podniosłem się i spojrzałem w prawo - na biurko. Wszystko leżało tak jak je zostawiłem. Tylko lampka sama się włączyła. Chciałem wierzyć, że to tylko jakaś awaria prądu, ale nie ma sensu w okłamywaniu samego siebie.

     Nagle poczułem uginający się materac. Spojrzałem w bok i go dostrzegłem. Pierwszym na co zwróciłem uwagę były kobaltowe oczy, a drugim rana pod lewym okiem.

     Zastygłem w bezruchu, kiedy się do mnie zbliżał. Czułem jego chłód, mimo że go nie dotykałem. Jego skóra zdawała się szorstka, jednak przekonałem się, że jest miękka i delikatna kiedy złapał mnie za dłoń i ułożył ją na swoim policzku, tym nieporanionym.

     Z rany pod okiem popłynęła krew, zdobiąc jego twarz czerwonym strumieniem. Biel, kobalt, czerń i szkarłat - to były jego kolory.

     Nie wiem co mnie podkusiło, chociaż czułem się w pewien sposób sterowany przez istotę wyższą. Zbliżyłem się do niego i rozchylonymi wargami ucałowałem blady policzek, pokryty krwią. Smakowałem jej, czułem na języku metaliczną nutkę. Sunąłem pocałunkami w górę, do rany pod okiem. Dotarłem do niej i pogładziłem językiem.

     Zimny oddech, który czułem na szyi i obojczykach przyprawiał mnie o szybsze bicie serca. Tak samo jak chłodna dłoń, która postanowiła odbyć wędrówkę po moich plecach. Był lodowaty, a moje ciało mnie niemalże parzyło.

 - Jeszcze nie teraz - stwierdził, po czym się rozpłynął, a jedynym, co po sobie pozostawił była krew na moich ustach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top