✡️ Prolog ✡️


Sen, każdy sen, jest jak psychoza. Ze wszystkim, co do niej należy: pomieszanie zmysłów, szaleństwem i absurdem...

~ Janusz Leon Wiśniewski ~





To zawsze zaczyna się bólem.

Paraliż bez ostrzeżenia ogarnia całe moje ciało, ogłupiając zmysły. Nie czuję mięśni, kończyn czy choćby fragmentu skóry. Przez kilka nieznośnie długich sekund moje ciało nie należy do mnie, a jakakolwiek próba poruszenia się jest tragiczna w skutkach. To właśnie w chwili, w której uświadamiam sobie, że nie mogę kiwnąć chociażby palcem, zaczynam bać się najmocniej.

Chcę krzyczeć, bo już wiem, co nadchodzi, ale to również mi się nie udaje. Wrzask zamiera mi w gardle, sprawia, że przez moment się nim bezgłośnie krztuszę. Próbuję raz jeszcze, ale z tym samym skutkiem. Łzy napływają mi do oczu, na kilka chwil zamazują widoczność, jednak nie rejestruję momentu, w którym spływają w dół skroni. Usiłuję zamknąć oczy, naiwnie wierząc w dziecięce przekonanie, jakoby coś nie istniało, jeśli się tego nie widzi.

Ale to i tak nadchodzi.

Czuję to w klatce piersiowej – nieznośnie palące i niepokonane. Serce na przemian zamiera i przyśpiesza tempa, jakby próbowało się tego pozbyć, jakoś to strząsnąć. Ja sama nie mogę w żaden sposób tego zwalczyć. Pozostaje mi tylko patrzeć i modlić się, by tym razem moja tortura nie trwała zbyt długo. Sekundy jednak wydłużają się w lata, bezczelnie porzucając mnie na krawędzi życia i śmierci na czas ściśle nieokreślony.

Próbuję spowolnić oddech, dostosować się do zaleceń ekspertów, z którymi konsultowałam się na przełomie ostatnich tygodni. Pierwszy świszczący wydech w końcu opuszcza moje usta. Jest pośpieszny i niedbały, ale wiem, że od czegoś muszę zacząć. Zaraz za nim idzie równie nieodpowiedni wdech; brzmię przy tym tak, jakbym się krztusiła. Mimo to nie poddaję się i kontynuuję ćwiczenia oddechowe. Wciąż zaciskam oczy, jakbym chciała dzięki temu odciąć się od impulsów z zewnątrz.

Tyle tylko, że to nie w moim otoczeniu dzieje się coś złego, a w moim umyśle i sercu.

Czuję jej wściekłość, a chwilę potem bezradność i żal. Żal za tym, co traci, co zostawia za sobą. Smakuję jej ostatni oddech; wciska mi go do płuc z siłą, którą mogłabym porównać do zacisku imadła.

I wtem wszystko przemija równie nagle i niezapowiedzianie, co się pojawiło.

Zrywam się do siadu, dociskam dłoń do piersi i zaczynam szlochać. Tym razem głośno i donośnie, mimo iż mam świadomość tego, że znów postawię na nogi cały dom. Myślę tylko o tym, by sobie ulżyć i w końcu odetchnąć. Krzyk wypala mi krtań; wiem, że nazajutrz nie obędę się bez bólu gardła. Ale mimo to nie poddaję się. Zaciskam dłonie w pięści i krzyczę, bezradna jeszcze bardziej niż przed kilkoma sekundami.

Kątem oka rejestruję otwarcie drzwi, chwilę później mama siada na łóżku i przygarnia mnie do siebie. Kołysze mnie w swoich ramionach i choć jej nie widzę, wiem, że ona również płacze.

Bo to nie tylko zaczyna się bólem, ale również się nim kończy.

Tyle tylko że ten końcowy ból jest nieporównywalnie gorszy. Z tym pierwszym mam przynajmniej pewność, że się skończy. Ten drugi rodzaj bólu nigdy do końca nie przemija, a co najwyżej kumuluje się, by móc każdej kolejnej nocy miażdżyć mnie z nową siłą.

Kiedy udaje mi się uspokoić i przekonać mamę, że może bez wyrzutów sumienia zostawić mnie samą, z szuflady szafki nocnej wyciągam pamiętnik. Notes samoistnie otwiera się mniej więcej w połowie na ostatnio zapisywanej stronie. Drżącą dłonią chwytam za grawerowany jej imieniem długopis i zapisuję najświeższe spostrzeżenia.


Piątek, trzydziesty grudnia. Czas zgonu: czwarta trzydzieści siedem. Ofiara, Soleil Roselen Harding, umiera po raz czterdziesty w tym roku.

A ja, Selene Ivelle Harding, po raz czterdziesty umieram wraz z nią.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top