Po szóste - oszczędź niewinnych

     „Dziennik pokładowy Nefertiri. Godzina dwudziesta siedemnaście czasu pokładowego. Trzy tysiące dziewięćdziesiąty dzień lotu. Mgławica Magellana. Mówi kapitan Pierre Savage.

Obudził mnie SI5, jak się okazało, o dwieście dni za wcześnie. Powodem była kolizja, której Nefertiri uległa podczas mijania pasa asteroid wokół P67. Podczas lotu system konserwacyjny sam uległ awarii, co spowodowało niesprawność statku. Po zapoznaniu się z sytuacją nakazem wybudzenie załogi operacyjnej. Pierwszy mechanik zaraportował mi nieszczelność poszycia i utratę gazów atmosferycznych w trzydziestu procentach. Dodatkowo w przestrzeń ulotniła się ponad połowa z naszych zapasów wody. System podtrzymywania życia działa na rezerwie”.

*

     „Dziennik pokładowy Nefertiri. Godzina piętnasta zero pięć czasu pokładowego. Trzy tysiące dziewięćdziesiąty trzeci dzień lotu. Mówi Pierwszy oficer Amed Kabir. Kapitan został odsunięty na mocy dziesiątego punktu regulaminu Gwiezdnej Floty. Na mocy tegoż samego punktu dowództwo nad okrętem przejął Pierwszy oficer. Powodem degradacji i uwięzienia kapitana Savage'a był jego stan psychiczny i decyzja o odłączeniu systemów podtrzymujących życie pięciu tysięcy przewożonych przez nas kolonistów. To... byłoby ludobójstwo. Nie mogłem do tego dopuścić”.

*

     Trzy dni wcześniej.

     SI5 były autonomicznymi jednostkami wspomagającymi pracę ludzi. Humanoidalny kształt i ludzka twarz ułatwiać miały ludziom współpracę i oswojenie się z maszynami, a możność zajrzenia do wnętrza przez przeźroczystą powłokę przypominać miała o tym, że to jednak nie były żywe istoty. SI5 poruszały się jak ludzie, mówiły jak ludzie, lecz nie czuły jak oni. Były maszynami różnicowymi i ich działaniem kierował komputer. Jeden z takich robotów o numerze X102 (nadawanie imion zbytnio by je uczłowieczało) manipulował coś właśnie przy panelu kontrolnym jednej z kapsuł kriogenicznych. Zainicjowawszy proces wybudzania, przeszedł w stan uśpienia. Pięć godzin później z uwagą przyglądał się znudzonej twarzy człowieka, którego wybudził.

     Kapitan Savage czuł się jak przemielony. Nienawidził procesu zasypiania, ale jeszcze bardziej nienawidził wybudzania. Po dziesięciu latach spędzonych w lodówce, potrzeba było sporo czasu, by dojść do siebie.

     — Kapitanie, mamy sytuację awaryjną — powiedział X102. — Statek uległ kolizji. Zgodnie z obowiązującą procedurą zmuszone byłom pana obudzić.

     — Jasne — burknął kapitan, trzęsąc się z zimna. — Przyniosłoś fajki? — zapytał, używając tej samej, co robot maniery językowej, która uwzględniać miała bezpłciowość rozmówcy. Rozejrzał się w poszukiwaniu swojego munduru.

     — Palenie szkodzi zdrowiu — odpowiedział beznamiętnie X102.

     — Zamrażanie szkodzi mu znacznie bardziej — odparł kapitan, przyglądając się swemu przyrodzeniu.

     — Czy podać pańskie ubranie?

     — Tak. I pomóż mi je założyć, bo jeszcze ręce mi się trzęsą.

Robot wykonał polecenie.

     — Czy życzy pan sobie coś zjeść? — zapytał X102, uporawszy się z ubieraniem kapitana.

     — Nie, nie jestem głodny, może później. Najpierw muszę sprawdzić, co się stało? — Mężczyzna z trudem podniósł się z miejsca.

     — Mogę zaraportować.

     — Do diaska! To na co czekasz?

     — Zmuszone byłom odciąć czwarty sektor, z którego, poprzez nieszczelne poszycie, ulotnił się tlen — wyrecytował SI5.

     — Cholera, czwarty sektor to magazyn. Zleciłoś naprawę?

     — Tak, niestety nie mam kontaktu z SI5, które tam weszły.

     — Jak to nie masz kontaktu?

     — Żaden z czujników w tamtym sektorze nie działa. Czujniki ruchu, detektory ciepła, mikrofony... nic, wszystko padło.

     — Uszkodzona została wiązka przekaźnikowa?

     — Nie wiem.

     — Dupa, budź mi zaraz mechatronika.

     Robot odwrócił się i opuścił pomieszczenie. Kapitan, podtrzymując się balkonika niczym wiekowa staruszka, podszedł do biurka. Z szuflady wygrzebał zabytkową, grawerowaną srebrną papierośnicę. Wewnątrz, w równym rzędzie, spoczywały staroświeckie papierosy. Savage odpalił jednego, zaciągnął się i zakaszlał, zakrztusiwszy się dymem.

     Zaklął, wciąż kaszląc.
      — Chyba odwykłem — stwierdził, przyglądając się papierowej rurce wypełnionej tytoniowym suszem.

     Savage nie należał do ludzi, którzy siedzą bezczynnie w oczekiwaniu, aż ktoś inny rozwiąże problem. Jak tylko poczuł, że odzyskał chociaż część sprawności, wbił się w kombinezon i poszedł sprawdzić, w jakim stanie był sektor, który uległ awarii.

     Śluza powietrzna oddzielająca sektor zamknęła się za nim. Pomaszerował do znajdujących się tuż za drzwiami skafandrów. Taki zapas znajdował się w każdym sektorze. Nad skafandrami umieszczone były jet packi — plecaki z wbudowanymi silnikami manewrowymi i kontrolerem tuż po ręką. Savage wbił się w jeden z nich, potem wybrał na panelu dotykowym znajdującym się obok drzwi wyrównywanie ciśnienia. Po chwili poczuł, że jego stopy odrywały się od podłoża. Ostrożnie odbił się i poszybował w stronę w głąb sektora numer cztery.

     Używając silników manewrowych, podfrunął pod sporą wyrwę w poszyciu. Zaskoczył go fakt, że nie było nawet śladu po próbach naprawy. Wyspecjalizowane miniboty powinny już dawno to załatać. Kapitan z niepokojem rozejrzał się po pomieszczeniu, jego uwagę przykuł jakiś ruch na podłodze. Savage wymusił opadanie i prawie położył się, by lepiej przyjrzeć się temu, co tam się kotłowało.

     Miniboty, niczym w transie, właziły na siebie, dreptały w koło i odbijały się od siebie nawzajem. Mężczyzna nigdy nie słyszał o czymś takim. Zafascynowany tym odkryciem zerknął w głąb dziury znajdującej się tuż obok ogłupiałych maszyn. Coś, co przeszło poszycie, przebiło się też przez kilka pokładów. Savage ujrzał poniżej wbity w podłogę spory obiekt. Wokół niego unosiły się humanoidy jak utopione w stawie lalki porzucone tam przez znudzone zabawą dziecko. Wyglądały dziwnie, nogi miały zgięte w kolanach, ręce rozrzucone na boki. Ich twarze nie wyrażały nic, co było zupełnie naturalne, lecz w tych okolicznościach budziło grozę. Migające ostrzegawczo światła co chwilę rozjaśniały mroczne pomieszczenie. Z przerwanych przewodów elektryczne iskry sypały się przy każdym spięciu.

*

     Przed wbitym w metalową podłogę owalnym przedmiotem unosił się mężczyzna. W rozszerzonych do granic możliwości źrenicach odbijał się pokryty mikroskopijnymi runami przedmiot. Człowiek co pewien czas poruszał nerwowo głową, jakby starał się odpędzić wyjątkowo natrętną muchę, ruch ten był szybki i nerwowy.

     Nagle drzwi do pomieszczenia stanęły otworem i wyłoniło się z nich trzech mężczyzn w kombinezonach. Dwóch z nich, przy pomocy jet packów, podleciało do człowieka przy Ziarnie i pochwyciło go pod ręce. Ujęty mężczyzna szarpnął się wściekle, gdy siłą wywleczono go z pomieszczenia. Trzeci człowiek, który jako ostatni opuścił uszkodzony pokład, jeszcze przez chwilę przyglądał się gładkiej i lśniącej powierzchni obiektu. Zdawało mu się, że dostrzegł na jego powierzchni jakiś ruch.

*

     — Kapitanie? — Pierwszy oficer próbował zajrzeć mu w twarz.

     Savage przymknął powieki, które zdawały mu się wyjątkowo ciężkie.

     Pierwszy otworzył usta, żeby zadać jeszcze jedno pytanie, ale kapitan uprzedził go ruchem ręki, pokazując, że wszystko w porządku.
     — Może pan iść do swoich zajęć, Kabir.

     Oficer zawahał się, lecz widząc minę przełożonego, zasalutował i opuścił kapitańską kajutę. Savage siedział przez chwilę, wpatrując się w podłogę, po czym poderwał się na nogi i chwiejnym krokiem podszedł do swojego biurka. Z dna szuflady wydobył paczkę papierosów, ręce tak mu się trzęsły, że cienkie ruloniki wypełnione tytoniem posypały się na podłogę. Przeklinając pozbierał je i, wciąż klęcząc, podpalił jednego. Z błogością zaciągnął się dymem. „Boże, jak mi tego brakowało” pomyślał. Zaciągnąwszy się kilka razy, z westchnieniem podniósł się. Tuż przy wejściu do sypialnianej części kajuty stał SI5 i przyglądał mu się.

     — Czy mam wezwać lekarza? — zapytał. — Ma pan podwyższone ciśnienie, to może...

     — Nie trzeba — przetrwał mu Savage, czując jeżące się włoski na rękach. Dziwne, przecież nie było zimno.

Robot podszedł bliżej.

     — Ma pan rozszerzone źrenice.

     — Daj mi spokój. — Savage odwrócił się.

     — Z moich danych wynika, że potrzebuje pan interwencji...

     — Powiedziałem, daj mi spokój! — krzyknął kapitan i odepchnął humanoida. Maszyna stała niewzruszona, czekając na rozkazy. To sprawiło, że Savage zdenerwował się jeszcze bardziej.

     — Wynocha! — krzyknął, wskazując drzwi. Robot posłusznie opuścił pomieszczenie. Savage wypalił papierosa do końca i położył się do kapsuły hibernacyjnej, która w zwykłych warunkach zastępowała łóżko. Nie chciał przyznać nawet przed samym sobą, że coś z nim było nie tak. Zatracił się, zapomniał, uciekły mu z życia dwie godziny, które minęły od momentu przekroczenia drzwi uszkodzonego sektora do chwili, w której wyprowadzili go stamtąd jego ludzie. Może powinien dać się zbadać, ale obawiał się wyników. „A jeśli coś znajdą?”.

*

     Kabir i pozostali członkowie załogi operacyjnej pochylali się nad sporą, okrągłą wyspą na środku mostka. Na jej płaskiej, gładkiej powierzchni wyświetlał się obraz tego, co zastali na pokładzie, na którym znaleźli kapitana.

     — Zrobiłem skan wszystkich pokładów, przez które przebiło się to cholerstwo. Media zostały odcięte, ale taka utrata gazów może nas sporo kosztować — powiedział pierwszy mechanik.

     Kabir podrapał się po idealnie ogolonym podbródku.
     — Nie to mnie martwi najbardziej.

     Mechanik spojrzał na niego, widać było, że wiedział, o co chodziło Pierwszemu oficerowi.
     — Załatam tę dziurę, ale to coś... Widział pan jak zareagował kapitan?

     — Tak. Był w jakimś szoku.

     — Delikatnie mówiąc. Ja powiedziałbym, że wyglądał jak obłąkany.

     — Niech pan zważa na słowa! Wszyscy jesteśmy zaskoczeni zaistniałą sytuacją, a zwłaszcza awarią robotów technicznych. Dyskutowanie o stanie psychicznym kapitana jest w tej chwili zbędnym marnowaniem czasu. Proszę zabrać ludzi i załatać tę dziurę, jeżeli jest taka potrzeba, proszę wybudzić ludzi posiadających niezbędne umiejętności.

     — Tak jest! — Zasalutował pierwszy mechanik, po czym wyszedł, zaciskając ze złości szczękę. Za mechanikiem pomieszczenie opuściła reszta mężczyzn poza jednym, nawigatorem.

     — A co z tym czymś? I co to w ogóle jest?

     Kabir skrzyżował ręce na piersi.
     — Pewnie śmieć, mało tego na orbitach i po kosmosie lata. Mieliśmy po prostu pecha. Trzeba to usunąć.

     — Wywalić w przestrzeń?

     Pierwszy oficer zamyślił się.
     — Nie — odparł. — Proszę to umieścić w ładowni. Trzeba będzie przeprowadzić ekspertyzę.

*

     Savage z trudem przełknął ślinę. Od wielu lat starał się wyprzeć bolesne wspomnienia, starał się odsunąć od siebie zapachy, dźwięki i obrazy z przeszłości. Nie mówił o nich i nie myślał, bezustannie oddając się zajęciom, które absorbowały cały jego umysł i czas. Niestety podróże kosmiczne miały jeden defekt – trwały niewiarygodnie długo i dlatego wymagały hibernacji. Pierwotnie sen miał być pozbawiony wszelkich snów, ale wyłączony umysł ludzki pozbawiony sennego treningu z czasem zapominał pewnych, zwłaszcza nowo nabytych tuż przed lotem, umiejętności. Wtedy wprowadzono sztuczne, edukacyjne sny. Savage – jako kapitan – zamówił sobie sesje terapeutyczne i sny o Ziemi. To pomagało mu zapomnieć i wypierało koszmary.

     Przegnany SI nie wrócił i mężczyzna po wypaleniu kolejnego, trzeciego papierosa, nie uzyskał niezbędnej, szybkiej pomocy – zwymiotował w połowie drogi do toalety.

     — Kurwa, naprawdę odwykłem — zaklął. Odczekał, ale torsie nie powróciły. Z otworu w ścianie wynurzył się automatyczny odkurzacz i ruszył w kierunku wymiocin. Po chwili do uszu Savage'a dotarł nieprzyjemny dźwięk zasysania. Mężczyzna skrzywił się zniesmaczony i pośpiesznie opuścił pomieszczenie.

     Prace naprawcze miały potrwać około tygodnia czasu liczonego według ziemskiego cyklu nocy i dnia. Gdyby prace remontowe przeprowadzały roboty, trwałoby to o połowę krócej. Niestety nie znano przyczyn awarii maszyn i wszystkimi czynnościami musieli zająć się ludzie, towarzyszyły temu ogłuszające dźwięki, które niosły się po wyludnionym dotąd statku. Savage, przywdziawszy skafander, pojawił się w uszkodzonym sektorze, by sprawdzić, jak postępują prace. Przez otwór w poszyciu dostrzegł ludzi pracujących na zewnątrz. Od chwili osiągnięcia stałej międzygwiezdnej prędkości statek nie mógł zwolnić aż do wyliczonego momentu, wówczas rozpoczynał się proces hamowania. Na szczęście tarcie w kosmosie było minimalne, a specjalne kombinezony pozwalały na wykonywanie pracy, choć nie niwelowały ryzyka. Śmierć mogła nadejść błyskawicznie.

     Kapitanowi dziwnym wydał się rozmiar dziury, znacznie większy od przedmiotu, który go zrobił. Mężczyzna spojrzał w głąb dziury w podłodze. Na pokładzie poniżej otwór, który powstał, gdy to coś przebiło się przez trzy poziomy, był już naprawiony.

     „Szybko się uwinęli” pomyślał.

     Spod sufitu sfrunął do niego mechanik.

     — Znacie już przyczynę awarii systemów w tym sektorze? — zapytał kapitan poprzez moduł łączności wbudowany w każdy kombinezon.

     — Nie — odparł mężczyzna. — Wydaje się, że systemy po prostu zostały wyłączone, może komputer źle przetworzył dostarczone przez czujniki dane i sam je odłączył. Na dole już załataliśmy.

     — Widzę, jak zwykle dobrze pracujecie, a gdzie...?

     — Kabir kazał to zabrać do sekcji bada... — zamilkł. Kapitan obdarzył go piorunującym spojrzeniem, po czym używając silników manewrowych, opuścił pomieszczenie, w którym wciąż panowała zerowa grawitacja. Opuszczając wnętrze, Savage starał się nawiązać łączność z Pierwszym oficerem. Musiał się spieszyć nim działania podjęte przez Kabira, uruchomią sondę i sprowadzaną na nich uwagę tego, który wystrzelił urządzenie w kosmos. Savage nie miał ochoty na powtórkę z lat swojej młodości. Podejrzewał, że teraz wszystko mogłoby potoczyć się inaczej i on nie znalazłyby się wśród szczęśliwców, którzy przeżyją.

***

     Linshi była zespołem wydobywczym na jednym z księżyców Saturna. Obsługiwało ją kilkanaście osób na pięcioletnich kontraktach i kilka zatrudnionych na stałe. Rodzice Pierre'a byli jednymi z tych, którzy stacjonować mieli tu do końca życia, po nich obowiązki miał przejąć ich syn i dzieci pozostałych „kretów”. Życie i praca w takim zespole nie należały do łatwych, wszędzie tylko stal i czerń kosmosu. Ojciec Pierre'a, Antoine Savage, odpowiedzialny był za łączność w zespole wydobywczym i z przylatującymi raz na pięć lat statkami z Ziemi. Okręty zabierały urobek i przywoziły nowych pracowników. Pierre pamiętał, że pasją ojca były rośliny, zajmował się więc też ich małą, prywatną hydroponiczną uprawą. Matka, Chao Lan, była inżynierką górnictwa pozaplanetarnego i do jej obowiązków należało podtrzymanie stałego wydobycia surowca. Pierre, pomimo że miał wtedy dziesięć lat, dobrze pamiętał przylot ostatniego okrętu z Ziemi, na Linshi zapanowało wyjątkowe poruszenie, bo statek uległ kolizji i, na długo przed jego dotarciem na orbitę, do zespołu wydobywczego dotarło wezwanie o pomoc.

     Ojciec opowiadał Pierre'owi, że takie sytuacje się zdarzają i że to nic nadzwyczajnego. Obiecał też chłopcu, że polecą promem na okręt. Pierre nie mógł się doczekać, chociaż podejrzewał, że ojciec nie był z nim do końca szczery. Pierre był dzieckiem, a nie głupim ślepcem, więc widział, że dorośli nie zachowywali się normalnie, widział, że się boją, że w napięciu oczekują przylotu okrętu.

     Statek przybył z miesięcznym opóźnieniem, jak gdyby proces hamowania został zainicjowany zbyt wcześnie. Teleskop umieszczony na satelicie krążącym wokół księżyca śledził ślimaczy lot, a gdy okazało się, że nikt na okręcie nie odpowiada na wezwania i że nikt nie zamierza zacumować na orbitalnej przystani, stało się jasne, że ojciec Pierre'a i kilku członków ekipy wydobywczej muszą udać się na pokład bez zaproszenia i zacumować statek. Mały Pierre sam zgłosił się na ochotnika, by wziąć udział w wyprawie, ale jego kandydatura nawet nie została wzięta pod uwagę. Ojciec kazał mu przestać się wygłupiać i uciekać do domu, nawet nie do matki, bo ona brała udział w zebraniu, ale do domu, w którym przecież nikogo nie było. Wściekły na rodziców chłopak ukrył się w ładowni transportowca, którym ekipa ratunkowa miała lecieć na spotkanie z Demeter. Przez całą drogę szczękał zębami i trząsł się z zimna, ale ani przez chwilę nie żałował, że postanowił wziąć udział w największym wydarzeniu za jego życia.

     Gdy prom zacumował, co wcale nie było proste, zważywszy na prędkość, z jaką poruszała się Demeter, i wszyscy dorośli opuścili pokład, młody Savage wyszedł ze swojego ukrycia i udał się na fascynującą wycieczkę po nieznanym okręcie. Spodziewał się znaleźć miejsca niezwykłe, urodziwe i pełne rzeczy do zbadania, jak eksploratorzy kosmosu, o których czytał lub słuchał w pokładowej bibliotece. Spodziewał się czegoś więcej, niż zastał.

     Demeter w swej konstrukcji niewiele różniła się od zespołu wydobywczego, proste ściany, podłogi i sufity, szyby techniczne wypełnione kablami i rurami, sektory zamykane szczelnymi grodziami. Zawiedziony chłopak snuł się po statku opanowanym przez ciszę. Raz lub dwa zdawało mu się, że ktoś za nim idzie. Raz lub dwa myślał, że dostrzegł coś zamazanego na ścianie, a może przed nią? Raz lub dwa myślał, że coś usłyszał. W końcu postanowił wrócić na prom i nie narażać się na gniew ojca albo, co gorsze, na pozostanie w tym miejscu. Szedł w ciszy z powrotem, gdy nagłe coś lub ktoś zatkał mu usta i poderwał do góry. Mały Pierre wierzgnął nogami w powietrzu, gdy to coś wciągnęło go do pionowego szybu technicznego.

     — Ciiiichoo — rozległ się szept tuż przy jego uchu, a uścisk nieco zelżał. Chłopiec wyrwał się z objęć człowieka i odskoczył w drugi kąt ciasnego pomieszczenia. Spod przeciwległej ściany spoglądały na niego bardzo zmęczone oczy karła. Mały mężczyzna osunął się na podłogę. — Skąd się tu wziąłeś? — zapytał, podkurczając niesymetrycznie krótkie nogi.

     — Przyleciałem z resztą ekipy z kopalni — odpowiedział chłopiec, bacznie przyglądając się mężczyźnie. Nigdy wcześniej nie widział tak niskiego dorosłego i na dodatek z takimi śmiesznie krótkimi rękami i nogami. Nie wiedział, że jak na karła jego rozmówca był całkiem wysoki.

     — Z resztą? — dopytywał człowiek.

     — Tak, z ojcem i pozostałymi, którzy postanowili ratować ten statek.

     — Dobrze mówisz... Statek, bo ludzi już nie uratujecie. Gdzie zadokowaliście?

     — Nie wiem — odparł chłopiec z rozbrajającą szczerością. — Siedziałem schowany w luku bagażowym.

     — Więc nikt nie wie, że tu jesteś? Wspaniale. Nie dość, że mi nie pomożesz, to jeszcze sam wymagasz pomocy — odparł karzeł i, podniósłszy się, chwycił obiema rękami gruby przewód, jakby chciał się po nim wspinać.

     — Nie potrzebuję pomocy — odparł dziarsko Pierre. — Wiem, którędy mam wrócić.

     — Co? Tamtędy? — Karzeł złapał chłopca za koszulę i pociągnął z powrotem. — Chyba ci odbiło. Tam jest on, co oznacza, że my nie możemy tam iść.

     — Jaki on? — zapytał chłopiec, kompletnie nie rozumiejąc, o czym mówił mężczyzna.

     Karzeł pokiwał głową i wlepił wzrok w podłogę.
     — On, istota z piekła rodem. Nie wiem, czym jest, inteligentną istotą pozaziemską? Wojskowym eksperymentem genetycznym, który wymknął się spod kontroli? Nie wiem, ale wiem, że wymordował całą załogę, tylko ja zostałem. Dlatego mówię ci, nie możesz tam iść. Jedyna w miarę bezpieczna droga prowadzi szybami technicznymi. — Znowu przymierzył się do wspinaczki.

     — Ale ja tam nic nie widziałem.

     — Nie ma żadnego „ale”! Idziemy tędy i koniec, musimy sprawdzić wszystkie stacje dokujące skoro nie wiesz, przy której znajduje się prom, a potem musimy się stąd wynosić.

     — Ale mój ojciec...

     — On nie żyje — przerwał chłopcu mężczyzna z trochę szalonym spojrzeniem. — A jeśli żyje, to już niedługo.

     Pierre nie chciał słuchać tego, co mówił karzeł, przecisnął się przez ciasne przejście pomiędzy przewodami i uciekł, za plecami słyszał stłumione wołanie mężczyzny. Biegł, zdawało mu się, w dobrym kierunku, przebierał nogami i wymachiwał rękami. Jeszcze nigdy w swoim życiu nie był zmuszony do tak nadludzkiego wysiłku. Z rozpędu wbiegł prosto do ciemnego pomieszczenia, którego drzwi otworzyły się w chwili, gdy się do nich zbliżył. Przebiegł jeszcze parę metrów w ciemnościach, a potem z impetem uderzył o coś zimnego i mokrego. To coś poczęło wydawać skrzypiący, jednostajny dźwięk, jak stara huśtawka, którą zrobił mu kiedyś ojciec. Pierre wydobył ze spodni kombinezonu małą latarkę i oświetlił nią pomieszczenie. Podłoga kleiła się od czegoś gęstego i ohydnie wręcz brunatnego. Pierre wytarł dłonie w nogawki, pozostawiając na nich paskudne plamy, a potem podniósł światło latarki na huśtający się przedmiot.

     Tego widoku nie zapomni nigdy, nie zapomni ludzkich ciał obdartych ze skóry i powieszonych głowami w dół jak oprawione zwierzęta.

     Światło latarki, gdziekolwiek ją skierował, odsłaniało kolejną makabryczną twarz. Na niektórych ciałach wciąż znajdowały się kawałki skóry, jakby oprawca nie chciał tej poznaczonej bliznami i tatuażami.

     Pierre z przerażenia nie mógł złapać oddechu, więc nie krzyczał, pełznąc do tyłu na tyłku niczym bobas, wydostał się z pomieszczenia. Na korytarzu natknął się na karła. Ten złapał go za ramię i podźwignął do góry.

     — Mówiłem ci żebyś został. Bezpiecznie jest tylko tam, gdzie on nie może wejść. Bydlak jest wielki jak szafa, w przewodach technicznych się nie mieści.

      Pierre z przerażeniem patrzył na karła, mężczyzna dostrzegł to spojrzenie.

     — Myślisz, że to ja? — wskazał pomieszczenie, w którym znajdowały się ciała. — To on urządził sobie na nich polowanie, a teraz zapoluje na twojego ojca.

     Pierre nagle się ożywił.
     — Muszę go ostrzec — odparł i już chciał puścić się pędem, lecz silna dłoń wciąż trzymała go za ramię.

     — Dokąd to?

     — Do ojca, na pewno jest na mostku, ty wiesz, gdzie to jest, pokaż mi drogę, proszę, musisz mi pomóc — błagał chłopiec.

     Mężczyzna wzrokiem wskazał różnokolorowe linie na ścianach. Pierre zrozumiał, jak mógł być wcześniej tak zaślepiony, żeby nie dostrzec ich przeznaczenia.

     W oddali zalśniły dwa światła niczym oczy dzikich zwierząt w ciemnościach, oglądał to wiele razy na nagraniach pochodzących z Ziemi, ale tu nie było ciemno.

     — Co to jest? — Wskazał to, co dostrzegł.

     Karzeł odwrócił głowę w tym kierunku.
     — Padnij — krzyknął, ciągnąc chłopca na podłogę. Tuż nad nimi przeleciała sieć. Mężczyzna błyskawicznie przeturlał się na bok, oddalając się od miejsca, w którym leżeli. Pierre poczuł, że coś ciągnie go w stronę świecących oczu. Chłopiec zaplątał się w zwijaną sieć.

     — Aaa, pomocy! — krzyczał, usiłując zahaczyć szczupłymi palcami o jakąkolwiek nierówność w podłodze. — Pomóż mi, błagam, pomóż — wołał za karłem znikającym we włazie do szybu technicznego. Przerażony Pierre szarpał się niczym ryba złapana w sieć, ale nie mógł wyplątać nogi z uwięzi, w końcu znalazł się tuż przy właścicielu świecących oczu, kamuflaż został wyłączony, a oczom chłopca ukazał się rosły osobnik o mleczno brązowej skórze nakrapianej na bokach ciała i dziwnych włosach, które małemu Pierre'owi przypominały wycior sznurkowy zamontowany na końcu jednego z ramion robota konserwującego układy wydobywcze.

     Osobnik, wyjąwszy długi nóż, kucnął obok dziecka, chłopiec wierzgnął nogami ze strachu, na co obcy warknął i zdzielił go otwartą ręką w głowę. Łzy napłynęły od przerażonych oczu dziecka, nigdy wcześniej nikt nie potraktował go w taki sposób. Morderca, jak myślał teraz o nim Pierre, przeciął jedno z oczek sieci i uwolnił nogę chłopca, a nim wstał przyjrzał się dziecku uważnie. Pierre nie należał do tchórzy, ale nie był też głupcem, domyślił się, że to karła usiłował złapać morderca, a on był przypadkową zdobyczą. Nie zamierzał jednak przekonywać się o tym, że jego dedukcja mogłaby być błędna. Błyskawicznie poderwał się na nogi i pędem pognał wzdłuż pomarańczowej linii na ścianie, która co kilka metrów przerywana była napisem mostek. Teraz wystarczyło, że będzie się nią kierował, a na pewno za chwilę dotrze do celu.

*

     Pozaziemski łowca przyglądał się znikającym za zakrętem plecom ludzkiego dziecka. Już dawno przekonał się, że odpowiednia sytuacja z osobnika każdego gatunku uczyni groźnego zabójcę. Wystarczyło stworzyć poczucie zagrożenia i nadzieję, że nawet niewielka broń może uratować życie.

     Łowca uniósł prawe ramię, by spojrzeć na odczyty komputera, niewielka „pluskwa” przyczepiona do włosów człowieka nakieruje go na pozostałych przy życiu ludzi — jeśli tacy się tu jeszcze znajdowali. Powoli ruszył za ludzkim dzieckiem, kierując się sygnałem odbieranym przez komputer. Po krótkiej chwili zauważył, że młodzik nie poruszał się chaotycznie, lecz zmierzał w konkretnym kierunku — do centrum sterowania.

     Mały człowiek nie wiedział, że Myśliwy rozprawił się już z ludźmi, którzy ponad dwie godziny temu przybyli tu promem i zakotwiczyli w doku oznaczonym symbolem 4. Yautjańczyk był ciekaw, czy ludzkie dziecko, odkrywszy, że wszyscy nie żyją, podejmie walkę czy podda się bez niej. Kodeks zabraniał krzywdzenia niewinnych, ale nie mówił nic o tym, że nie można przymuszać ich do walki.

     Łowca się nie spieszył, a mimo to systematycznie zmniejszał odległość dzielącą go od potencjalnej ofiary. Gdy był już naprawdę blisko, otworzył ostrza i zatrzymał się, by przeskanować pomieszczenie i szyby techniczne. Według odczytów komputera znajdował się dokładnie w miejscu, w którym powinno być dziecko. Przykucnął, na podłodze leżała kupka równo obciętych włosów z wciąż przyczepioną do nich pluskwą. Myśliwy zaklikał zaskoczony faktem, że dziecko odkryło jego urządzenie i że miało czym wyciąć włosy. To niczego nie zmieniło, znał cel, do którego zmierzał chłopiec. Ryknął ostrzegawczo, dźwięk rozniósł się po pustym statku.

*

     — Biegnij, nie oglądaj się — poganiał chłopca karzeł, chociaż sam ledwo mógł go dogonić.

     Mały Pierre podążał przodem i widział już zbliżające się drzwi do sterowni statku, zapas sił sprawił, że przyśpieszył, pozostawiając mężczyznę z tyłu.

     — Zaczekaj może najpierw ja sprawdzę! — mężczyzna krzyknął w ostatniej chwili, ale drzwi już się otwierały przed chłopcem. Karzeł dopadł w końcu do Pierre'a stojącego w prześwicie wejścia. Sterownia była zniszczona, dotykowe ekrany komputerów migały zawzięcie, jakby z uporem usiłując przywrócić zniszczoną matrycę do życia. Ślady po wystrzałach z broni, nawet tej, której był zakaz używania w ciasnych pomieszczeniach statku, widniały na ścianach, zwłaszcza na tej, pod którą stali.

     — Tu broniła się część załogi, ta część która przeżyła pierwsze ataki z zaskoczenia. Na początku nawet nie wiedzieliśmy, że jest coś nie tak. Zginęło kilku członków załogi, nim się w ogóle połapaliśmy, że ich nie ma. Byliśmy zbyt zajęci badaniem Ziarna.

     Chłopiec nie zapytał co to, choć takiego efektu spodziewał się mężczyzna.

     — To sonda, przyleciała pierwsza, uszkodziła poszycie, przebijając się do środka, za nią przybył on, a resztę już znasz.

     Pierre przyglądał się pozbawionym głów ciałom leżącym na podłodze, jak miał rozpoznać, który z nich to jego ojciec? Wszyscy nosili takie same korporacyjne uniformy.

     — Tu go nie ma — oznajmił mężczyzna, przerywając ponure myśli chłopca. — To ciała załogantów.

     — Tutaj! Chodźcie tutaj! — dźwięk dotarł do nich nagle.

     Mały Pierre rozpoznał w nim głos ojca. Pobiegł, nim mężczyzna zdołał zareagować.

     Korytarz w tym miejscu zataczał krąg i znów prowadził w głąb okrętu, ale po drugiej stronie jego długiego, beczkowatego korpusu. Karzeł pognał za chłopcem, może nie wszystko było stracone, może uda mu się wydostać z tej draki cało? Biegli, a głos wabił ich, ale stawał się jednocześnie coraz bardziej dziwny, przerażony, urywany, jakby wyrwany z jakiejś całości. Do karła dotarło nagle, że głos wcale ich nie wołał, lecz zadawał pytania i udzielał odpowiedzi, jakby z kimś rozmawiał, z kimś, kto nie odpowiadał lub robił to bardzo cicho.

     — To pułapka — krzyknął nagle, ale było już za późno, coś błyskawicznie nadleciało w ich kierunku i ścięło mężczyznę z nóg. To nie była sieć, ale krótki sznur obciążony z obu końców stalowymi kulami. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Powietrze zafalowało od rozdzierającego uszy dźwięku, karzeł złapał się za głowę, obaj z chłopcem wili się teraz na podłodze, a rozedrgane powietrze przybrało postać dwumetrowego kosmity, który od tygodni polował na członków załogi. Obcy przymierzył się, by zadać cios. Karzeł przeturlał się na jego stopy, unikając ostrzy nadgarstkowych i sam zaatakował napastnika, wbijając mu w łokieć niewielki, składany, zabytkowy scyzoryk produkcji ZSRR.

    Łowca ryknął zaskoczony nagłym atakiem, spodziewał się obrony ze strony człowieka, ale nie sądził, że zostanie ranny i to tak poważnie. Wciąż pochylony wyszarpnął nożyk i odrzucił go od siebie. Spróbował zgiąć rękę, nie mógł, mała broń prawdopodobnie uszkodziła ważne ścięgna. Karzeł zdołał w tym czasie przeturlać się na bok, wyplątać nogi z pułapki i, zataczając młynki sznurem, pobiegł do zajętego sobą obcego. Wyrżnął go z całej siły w łeb stalowym obciążnikiem. Lekko ogłuszony myśliwy zwalił się na klęczki. Człowiek zdzielił go ponownie w nieosłoniętą biohełmem część głowy, zielona krew trysnęła z rozciętej skóry. Człowiek uderzył ponownie, tym razem cios zerwał maskę z twarzy obcego, karzeł widział już jego twarz, gdy zamordowawszy członków załogi, ozdabiał ją sobie, malując na czole znaki ludzką krwią. Uderzył ponownie, kolejny rozbryzg krwi, cios i krew, cios i krew. W końcu przestał. Obcy wciąż klęczał, w zmasakrowanej twarzy żółciły się nieludzkie tęczówki, ale w nich człowiek dojrzał coś bardzo ludzkiego i przerażającego, dojrzał satysfakcję. Coś szarpnęło go za brzuch, w ustach poczuł metaliczny smak, opuścił wzrok, jego własne jelita walały się po podłodze, paskudząc mu i tak zafajdane buty. Obcy w lewej ręce trzymał nóż o wręcz białym ostrzu, które teraz pokrywała czerwona krew, jego krew. Człowiek zwalił się na podłogę tuż obok klęczącego obcego, żył jeszcze, gdy tamten przewrócił go na rozpruty brzuch i wbiwszy swe długie i twarde pazury w miękkie ciało, począł powoli wyszarpywać z niego kręgosłup łamiąc i miażdżąc przy tym kości.

     Pierre nie krzyczał, aż głos uwiązłby mu w gardle, a płacz stał się tylko głośnym zaciąganiem powietrza, nad którym chłopiec nie mógłby zapanować, on po prostu przyglądał się w milczeniu, przyciskając chude dłonie do presi. Obcy zabił jego towarzysza, a teraz zbliżał się do niego, ale zamiast broni wyciągnął w stronę chłopca pustą otwartą dłoń i, zgiąwszy kilka razy palce, dał mu znak, by wstał, tak przynajmniej zinterpretował to Pierre. Podniósł się i poszedł za obcym, odwracając wzrok od ciała mężczyzny. Szli powoli, wzdłuż zielonej linii z napisem Doki. Pierre nie rozumiał, co się dzieje, nie rozumiał, dlaczego obcy prowadził go do promu, którym tu przybył. Chłopiec pogodził się z faktem, że jego ojciec nie żył, musiał nie żyć, pewnie obcy dopadł ich na początku, ale dlaczego nie zabił jego? A może teraz niechybnie zbliżał się do śmierci?

     Zatrzymali się przed włazem do hermetycznego rękawa łączącego statek z promem. Myśliwy stał i cierpliwie czekał, a Pierre niepewnie rozglądał się. W końcu obcy warknął i wskazał właz, więc chłopiec zdecydował się przejść, ale przekroczywszy próg zatrzymał się i odwrócił, obcy pochylił się, by zajrzeć w oczy dziecka i to był jego błąd. Pierre, nie zastanawiając się, wbił ostrze scyzoryka w oko kosmity, aż po samą rękojeść, a następnie zamknął i zablokował właz. Nie widział już, jak myśliwy upadł na plecy, drąc szponami stalową powłokę podłogi. Nie słyszał ryku wściekłości i niedowierzania. Biegł do promu, był dzieckiem kolonistów, może nie znał zapachu trawy, ciepła słońca na twarzy, szumu wiatru w liściach drzew, ale potrafił pilotować prom.

***

     Teraz nie mógł dopuścić do takiej rzezi, Ziarno było sondą, szukało potencjalnych ofiar. Wkrótce przybędzie myśliwy i koszmar zacznie się na nowo. On, Pierre Savage, był kapitanem tego statku, był odpowiedzialny za wszystkich. Jesli nie mógł ich uratować, a wierzył, że nie, to chociaż oszczędzi im śmierci w bólu.

     Wyszedł pewnym krokiem, odtrącając na bok X102, który zaniepokojony stanem kapitana, usiłował zastąpić mu drogę.

     — Precz! — podniósł głos kapitan. — Bo cię wyłączę, kupo złomu. To polecenie.

    SI odsunął się, nie mógł zignorować polecenia, nie takiego, bo nie było ono sprzeczne z dyrektywami.

     Savage bez problemu dotarł do kolejki, statek był zbyt duży, by poruszać się po nim pieszo, a jemu się spieszyło. Wystarczyło odłączyć zasilanie w sektorze z kapsułami i będą bezpieczni, wolni od śmierci w katuszach, od strachu, od bezcelowej ucieczki, od widoku zmasakrowanych ciał towarzyszy.

     — Co pan robi, kapitanie? — Elektroniczny głos zmroził go na chwilę.

     — Nie twoja sprawa — odparł Savage do stojącego zanim SI, kapitan wiedział, że osobnik za nim dostał polecenie by go monitorować, a wydał je jego własny robot.

     — Inicjuje pan proces odłączenia krio kapsuł, to kategorycznie zabronione podczas lotu.

     — Nie wtrącaj się! Działam zgodnie z wytycznymi.

     Cisza, Si stał, nie poruszając się i nie wydając żadnych dźwięków, nagle ożywił się, jakby został wybudzony.

     — Paragraf, o którym pan wspomina, nie ma zastosowania w zaistniałej sytuacji, nie grozi nam wszystkim śmierć.

     — Tobie nie, jesteś maszyną, będziesz działał jeszcze po tym, jak ten statek rozleci się w proch!

     — To nie możliwe nanoboty...

     — Zamknij się! Rozpraszasz mnie.

     Savage drżącymi palcami wciskał różne kombinacje cyfr i liter, ale nie mógł sobie przypomnieć tej jeden, odpowiedniej.

     — Poinformowałom już pierwszego oficera o pańskich działaniach, proszę przestać, to może nic nie będzie panu groziło.

     — Co?! Gówno wiesz o grożącym nam niebezpieczeństwie. — Odwrócił się w stronę maszyny. — Ja ich ratuję.

     SI znowu milczał, a jedynie jego oczy poruszały się z prawej na lewą stronę, jakby oglądały każdy milimetr ciała kapitana.

     — W pańskim ciele uaktywniło się jakieś urządzenie, wysyła sygnał.

     — Jakie urządzenie?!

     — Nie wiem, nie widzę go, mogę jedynie zlokalizować przybliżone miejsce wysyłania sygnału, podejrzewam, że jest biologiczne.

     W drzwiach pojawił się pierwszy oficer, towarzyszyło mu dwóch mężczyzn.

     — Przypomniałem sobie — krzyknął kapitan, raptownie się odwracając, by wprowadzić kod. Tępy ból głowy przerwał mu w połowie.

     Obudził się po jakimś czasie, ciszę zakłócały tylko pracujące turbiny wentylacji, ale dźwięk ten był mocno wytłumiony. Drzwi do celi były otwarte, a światła przygaszone, panowała statkowa noc, nigdy dość ciemna, by zasnąć bez problemu. Savage uniósł się z koi, był cały obolały, materac – twardy jak jasna cholera – nie dostosowywał się do sylwetki użytkownika, jak ten w jego kapsule. Kapitan był przekonany, że to forma kary. Wyszedł z pomieszczenia, masując się po krzyżach. Przytłumione światło świeciło się tylko w pobliżu jego celi, dalej panowała ciemność. Savage zatrzymał się w kręgu światła i wzrokiem próbował przeniknąć mrok, instynktownie wyczuwał, że coś się w nim kryło. Cofnął się do celi, z ciemności wyłonił się myśliwy, którego Savage już znał, miał tylko jedno oko. Pierre poczuł, że znowu zaczyna go swędzieć blizna na nodze, jedyna pamiątka po pierwszym spotkaniu z myśliwym, głośno przekonał ślinę. Czyżby przybył tu specjalnie po niego?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top