25 ; ŚWIĄTECZNE DZIEJE

























rozdział 25 ; świąteczne dzieje

❝ jesteśmy ci to winni ❞



























   — Jak się czujesz, James?

   — Dobrze. Po raz pierwszy od dawna.

Dwójka osób siedziała w białym pokoju bez okien i rozmawiała przy małym stoliku. Były niebezpieczny kryminalista miał skute nogi, jednak łańcuch pozwalał mu na poruszanie się po pomieszczeniu. Blondynka w okularach zapisała coś w notatniku. Nie wyglądała na przestraszoną, a jej postawa była zrelaksowana. Siedzący przed nią osobnik i tak nie miał żadnej ochoty na to, żeby nią zmanipulować i koniec końców zabić.
Spędził w tym miejscu listopad oraz grudzień, który właśnie powoli dobiegał końca, ogłaszając zbliżający się nowy rok. Za oknami po raz pierwszy od dawna pojawił się śnieg zalegający na budynkach oraz autach. Nie było go stąd widać, bo nie było okna na świat, jednak James miał na to widok gdy szedł do głównej sali przeznaczonej do spędzania czasu.

   — To świetnie. Masz kontakt z Sebastianem?

Na twarzy bruneta pojawił się lekki uśmieszek i kiwnął głową spokojnie.

   — Oczywiście. Przychodzi tu co tydzień.

Moriarty to wciąż była tykająca bomba. Nie dało się tego zmienić w żaden sposób, jednak każdego dnia uczył się, żeby kontrolować swoje żądze. W końcu na tym polegał szpital dla mentalnie niestabilnych, w którym się znajdował. To właśnie w tym miejscu przetrzymywano więźniów, którzy byli chorzy psychicznie i nie nadawali się na normalną placówkę więzienną.
Tuż po wyjściu z normalnego szpitala, tuż po uratowaniu Rosie, Jim został zamknięty właśnie tutaj i można było nawet uznać, że stało się to z jego własnej woli. Wciąż marzył o tym, żeby zamieszkać w jakimś spokojnym miejscu z Moranem, i miał nadzieję, że pewnego dnia tak się stanie, jednak życie nie było bajką, w której na końcu wszystko kończyło się perfekcyjnie. Jego kryminalna siatka rozszarpała się na strzępy, więc i tak nie miał innej przyszłości. Ludzie pracujący dla niego zostali pozamykani w więzieniach, każdy mieszkaniec Londynu i każdy były klient znał historię Jima Moriarty'ego od samego początku, a on powoli zaczął rozumieć, że nie może zabijać sobie kogo chce, bo każdy ma kogoś, na kim mu zależy. Tak, jak Jimowi zależało na swoim partnerze. Uczono go miłości i innych emocji, chociaż ciężko mu było je zrozumieć.

   — Leki ci pomagają? — zapytała doktor Roberts.

Brunet popatrzył na nią jak na głupią, unosząc brwi i przekrzywiając lekko głowę. Wciąż jednak odpowiadał całkowicie naturalnie. To właśnie były efekty terapii.

    — Jestem... Spokojniejszy przez nie, tak można powiedzieć.

   — Nie wybuchasz już gniewem?

   — Nie.

Doktor Roberts zanotowała to. Spojrzała na swoje przygotowane pytania, aż dotarła do pewnego, przez które podniosła wzrok zza notatnika i popatrzyła na pacjenta z uwagą, czekając na jego reakcję.

   — A jak... Twoje relacje z Sherlockiem?

Jim roześmiał się spokojnie, wpatrując się w sufit. Dużo o nim myślał. Bardzo dużo. Lekarze wciąż jednak starali się zajmować mu głowę czymś innym i mówili, że pozbycie się detektywa z jego głowy sprawi, iż jego szaleństwo się osłabi. Ciężko mu to wychodziło, ale się starał. Nie miał ochoty go zabić. Czasami mu nawet brakowało, bo Holmes często przychodził do niego na rozmowy i rozmawiali jak socjopata z socjopatą. Stali się czymś w rodzaju kolegów. Sherlock był wdzięczny Jimowi za uratowanie Rosie, a on był wdzięczny za to, że nie był już samotny. To, czego pragnął od samego początku była osoba, która by go zrozumiała. Okazało się, że Sherlock był idealną osobą. Można było nawet uznać, że Moriarty'emu zależało na tym detektywie. Nie wyobrażał już sobie życia bez niego lub Sebastiana, a jednak wciąż jednak miał odruchy szaleństwa, w którym jego umysł zdawał się głośno sugerować, żeby zaplanować wspaniałą ucieczkę i wykorzystać zaufanie detektywa do tego, żeby go zamordować.

   — Są w porządku, często rozmawiamy — odparł po chwili, bo zauważył zmieszanie na twarzy swojej terapeutki. — Pomaga mi dostosować się między zwykłymi... w sensie... ludźmi po prostu. Bo nie ma zwykłych ludzi, są tylko zwykli ludzie i ja jestem jednym z nich, nie jestem lepszy.

   — Tak jest. Cieszę się, że robisz postępy, James.

Uśmiechnął się sam do siebie z dumą. Wciąż próbował dostosować się do faktu, że jego mądry umysł nie czynił go lepszym od innych i każdy był taki sam.
Doktor Roberts kiwnęła głową, a następnie schowała długopis do kieszeni i wstała z siedzenia, co zrobił także Jim.

   — To dzisiaj na tyle — dodała, obdarowując pacjenta krótkim uśmiechem. — Życzę ci Wesołych Świąt.

Irlandczyk zrobił parę kroków od stołu, niewinnie kołysząc dłońmi.

   — Dziękuję, nawzajem.

   — Jakieś plany na spędzenie wieczerzy?

Oczy Moriarty'ego zabłyszczały, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Skrzyżował ramiona, patrząc na lustro weneckie. Wiedział dokładnie, że za tym lustrem stał ktoś, kto wcześniej zaprosił go w pewne miejsce.

   — Możliwe, że mam.



⋇⋆✦⋆⋇  ⋇⋆✦⋆⋇



    Znak uliczny z nazwą adresu był pokryty białym puchem, płatki śniegu wpadały agresywnie do oczu mieszkańców Londynu, a mroźny wiatr uderzał ich w twarz. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Każdy skupiony był bieganiną od znajomego do znajomego, w dłoniach trzymając kolorowe pakunki, które miały uszczęśliwić dzieci i dorosłych.
Na budynkach widniały czerwone i niebieskie lampki, a na szybach błyskały przyklejone dekoracje przedstawiające renifery, Mikołaje oraz inne symbole świąteczne.
    Jim zawsze nienawidził świąt oraz tej okropnej atmosfery od małego dziecka, kiedy to w New Beginning's Orphan Home wszyscy udawali kochającą się jedność, zaraz potem wracając do gnębienia go tuż po wieczerzy. Nienawidził także widoków radosnych rodzin, w których ojcowie byli kochający, matki żywe, a dzieci szczęśliwe. Nie znosił tego obrazka, zwłaszcza dlatego, że okropnie im zazdrościł i wiedział, że sam nigdy nie mógłby być taki szczęśliwy.

Jednak teraz?

Wszystko się zmieniło. Wszystko.

    Na jego twarzy widniał uśmiech, jak przemierzał ulice Londynu trzymając za rękę kogoś, kogo kochał całym sercem. Gdy skręcili alejką, ich oczom ukazał się znany chodnik z tabliczką "Baker Street".
    Jim popatrzył lekko zestresowany na Sebastiana, który objął jego ramię dłonią ukazując wsparcie i znak, że był blisko niego i nic nie mogło ich teraz powstrzymać. Blondyn uśmiechnął się do swojego partnera, a następnie pocałował w czoło, które w połowie było zasłonięte przez czarną czapkę.

   — Dasz radę, Jim — powiedział zachęcająco.

   — Eh... Nie wiem — brunet pokręcił głową, marszcząc brwi. Czuł się coraz bardziej nerwowy za każdym krokiem, który zbliżał go do czarnych drzwi ze złotą kołatką. — Czy naprawdę powinienem...?

Sebastian roześmiał się, popychając go lekko do przodu.

   — To oni cię zaprosili, nawet jesteś do tego zmuszony.

Stanęli przed drzwiami ze znakiem 221B i Jim zacisnął dłoń swojego partnera, zastanawiając się, czy nie powinien uciec, póki miał jeszcze szansę. Nie był dobry z tym wszystkim, a zwłaszcza przez to wszystko, co się działo kiedyś. Bał się spojrzeń innych. Po raz pierwszy denerwował się faktem, że ktoś mógł na niego krzywo patrzeć i myśleć o nim jak najgorsze rzeczy. Nigdy nie martwiła go opinia innych, ale skoro teraz miał osoby, na których mu zależało... Nie. Nie mógł uciec. Z drugiej strony, jego nadajnik na kostce i tak poinformowałby Scotland Yard, że nie trafił na miejsce, do którego zezwolono mu pójść, spędzając tam dokładnie trzy godziny.
Puścił dłoń Sebastiana, a następnie podszedł razem z nim do drzwi, wziął głęboki wdech i zadzwonił do drzwi.

Nie musieli długo czekać, gdyż dosłownie parę sekund później w progu stanęła starsza pani ubrana w świąteczny sweter z uśmiechem na twarzy. Popatrzyła na dwójkę przybyłych z lekkim zmieszaniem, ale po chwili walki ze swoimi negatywnymi myślami, przytuliła się serdecznie do Morana i zaraz potem do Jima, pomimo że próbował zrobić unik. Nie mógł jednak ukryć, iż było to dość przyjemne - być powitanym tak miło. Pani Hudson już parę razy mu podziękowała za uratowanie Rosie. Gdy dowiedziała się jego historii, nie traktowała go już jako przerażającego psychopatę, a jako wnuka z wiecznym okresem buntu, który, choć tego nie ukazywał, to potrzebował miłości. Sherlock i John wciąż jej powtarzali, że był teraz częścią rodziny. I chociaż wciąż trochę się go lękała, to ciągle samą siebie upominała, gdy miała jakieś negatywne myśli na jego temat.

   — Wchodźcie, chłopcy, wchodźcie! Zimno na zewnątrz... — zawołała po przywitaniu, otwierając drzwi szerzej i robiąc im przestrzeń. — Tylko wycierajcie buty.

Moriarty niepewnie wszedł do środka tuż po Sebastianie. Gdy trafili na Baker Street i wykonali to, o co poprosiła ich właścicielka budynku, rozejrzeli się po korytarzu, dostrzegając kolorowe lampki zawieszone na suficie, a do ich nosów dotarł zapach pysznych, pieczonych ciast. Brunet spojrzał niepewnie na blondyna, a pani Hudson pognała ich na górę, gdzie czekali już pozostali goście. W salonie na Baker Street było dosyć głośno; Greg rozmawiał z Johnem na temat nowych skarpetek, Rosie oglądała dość głośną kreskówkę w telewizji, a Sherlock grał na skrzypcach popularną kolędę.

Gdy jednak drzwi od salonu otworzyły się, a w progu stanęła dwójka znanych wszystkim mężczyzn wraz z panią Hudson, zapadła głucha cisza, a wszystkie spojrzenia spoczęły właśnie na nich. Był to scenariusz, którego tak się obawiał Jim. Do tej pory nieustraszony były kryminalista, teraz zrobił krok do tyłu, ale Sebastian szybko go powstrzymał i zamiast tego uśmiechnął się do zebranych z pewnością siebie.

   — Wesołych świąt wszystkim! — przywitał się wesoło.

Rosie odlepiła wzrok od kolorowego ekranu, a wtedy zobaczyła mężczyznę, którego poznała wcześniej i z jakiegoś powodu go bardzo polubiła. Nie było to dziwne, w końcu ją uratował.

   — Wujek Jim!

Koślawo wstała z podłogi na której siedziała, a wtedy szybko podbiegła do Irlandczyka i wtuliła się radośnie w jego nogi, co wprawiło mężczyznę w obrzydzenie i dyskomfort. Nie lubił dzieci. Poklepał jednak jej głowę, a wtedy odsunął ją od siebie lekko, odsuwając się z grymasem na twarzy.

   — Ta... — wymamrotał.

Zaufanie dziecka było znakiem, przez który reszta osób ponownie zaczęła się odzywać i przywitała się z gośćmi serdecznie, jakby Jim był częścią rodziny.
Sherlock wskazał smyczkiem stół, przy którym stały dwa dodatkowe krzesła, a John zaproponował im szklanki wina.

   — Jak dobrze cię widzieć! — John poklepał Sebastiana po bratersku, podczas gdy zażenowany Jim stał w kącie pomieszczenia, pijąc alkohol i obserwując gości swoimi ciemnymi oczami. — Jak tam rana postrzałowa? Goi się?

Blondyn podniósł błękitną koszulę, ukazując zszytą ranę.

   — Goi się idealnie, nawet już tak bardzo nie boli — odparł były snajper z zadowoleniem.

   — To naprawdę świetnie. A jak tam praca?

   — Też dobrze, zrozumieli moją nieobecność i szef postanowił mnie z niej nie wyrzucać. Teraz zbieram na nowe mieszkanie, odrobinę większe od obecnego i...

Podczas konwersacji dwóch byłych żołnierzy, pani Hudson podeszła do mężczyzny stojącego ponuro w kącie. Stanęła przed nim w milczeniu i zaczęła się w niego bez słowa wpatrywać, aż Moriarty'ego zaczęło to niepokoić.
Nie wiedział, o czym właśnie myślała sobie staruszka. Może rozmyślała czy go nie wyrzucić... Prawda jednak okazała się zupełnie inna.

   — Wyglądasz strasznie chudziutko, Jamie — stwierdziła w końcu, patrząc na jego szczupłą i bladą twarz. — Dobrze cię tam karmią w tym szpitalu?

   — "Jamie"...?

   — Wiesz, musisz jeść przynajmniej trzy posiłki dziennie. Sama skóra i kości z ciebie. Zaraz ja cię nakarmię tutaj...

   — Boże.

   — I mam dla ciebie prezent — dodała. Podeszła do szafki i podniosła z niej własnoręcznie uszyty sweter z wełny. — Proszę!

Jim popatrzył z żałością na sweter, który zdecydowanie nie był w jego stylu. Czy tak to było mieć babcię? Nie pamiętał tego. Zdecydowanie nie miał zamiaru tego założyć, wolał swoje garnitury. Już miał zacząć narzekać, ale przypominało mi się, że w jego celi i tak było dość zimno, a on nie mógł nosić swoich ubrań, więc ciepły sweter przydałby mu się na zimne dni. Uśmiechnął się więc najlepiej jak umiał, chociaż nie wyszło to zbyt dobrze, przyjmując prezent od starszej pani.

   — Dziękuję — odparł zmieszany. — Założę go potem.

Pani Hudson westchnęła z poruszenia, a wtedy przytuliła go po raz kolejny. W przeciągu krótkiego czasu zyskał mnóstwo uścisków, które sprawiały, że naprawdę czuł się kochany. Było to miłe uczucie, którego tak mu brakowało. Dawniej nie miał nikogo, a teraz tonął w miłości. To sprawiało, że próbował powstrzymywać się przed uśmiechami. Sam nie wiedział czemu wolał ukrywać zadowolenie. Terapeutka wciąż mówiła mu, że powinien je ukazywać, gdyż szczęście nie było absolutnie powodem do wstydu.

   — Pani Hudson, niech pani zostawi Jima w spokoju.

Głos detektywa rozległ się tuż za plecami staruszki, a wtedy kobiecina odeszła zająć się Rosie. Jim popatrzył na Sherlocka z zadowoleniem. Cieszył go jego widok, gdyż był jedyną osobą, która potrafiła się do niego utożsamić. Na dodatek sporo mu pomagał w rozumieniu różnych rzeczy. Dotrzymywał słowa, które mu oznajmił na dachu szpitala Barts (podczas tego drugiego spotkania) i od tego czasu wszystko zdawało się łatwiejsze, a Irlandczyk nie czuł się już aż tak odizolowany.

   — Masz chwilę, żeby porozmawiać? — zapytał detektyw, jednak nie zabrzmiało to jak pytanie, na które nie trzeba było odpowiadać. — Oczywiście, że masz. Chodź.

Ruszył w stronę korytarza bez słowa, więc zaintrygowany Jim prędko pobiegł za nim. Zeszli na dół po schodach, a wtedy stanęli na parterze tuż przed wejściem na Baker Street. Drzwi wejściowe się otworzyły i do środka wszedł nie kto inny, jak Mycroft Holmes ubrany w oficjalny garnitur.

   — Mój brat chce ci coś ogłosić — wytłumaczył detektyw, opierając się o ścianę.

   — Zgadza się — odparł nonszalancko Mycroft, otrzepując płatki śniegu ze swoich ramion. — No więc... Ekhem... Moriarty.

Jim zmarszczył brwi, krzyżując ręce w nieufności. Wyglądało na to, że miał jakieś złe wieści. Może chcieli go zamknąć do bardziej odizolowanego więzienia, albo chciał poinformować, że Jim nie mógł już spotykać Sebastiana, a teraz musiał już wracać do celi.

   — Tak?

Starszy Holmes nie wiedział jak to ująć skosami, zwłaszcza nie w taki sposób, że mógłby spojrzeć Irlandczykowi w twarz.

   — Nie zrozum tego na znak jakiejś sympatii, ale... Są święta i postanowiłem wręczyć od siebie prezent — W końcu jego wzrok spoczął na brunecie. — Po długich rozmowach z odpowiednimi władzami udało mi się załatwić ci wyjście z więzienia...

Jimowi zabrało parę sekund, żeby słowa Mycrofta do niego dotarły.

   — Że co? — wykrztusił po chwili, unosząc brwi. — Czemu zrobiłbyś coś tak nieodpowiedzialnego?

   — Jest pewne "ale" — dokończył mężczyzna z powagą.

   — Teraz to zrozumiałe.

   — Będziesz mógł zamieszkać w normalnym mieszkaniu i prowadzić normalne życie z Sebastianem, ale wciąż będziesz widywał swoją terapeutkę, brał leki, a także będziesz miał areszt domowy, co oznacza, że wciąż będziesz miał na nodze nadajnik. Nie będziesz mógł wychodzić na zewnątrz, a jeżeli tak zrobisz, to zostanie wezwany Scotland Yard. Co o tym sądzisz?

Życie z Sebastianem we wspólnym mieszkaniu. Nie będzie musiał spotykać się z Sebastianem co tydzień. To brzmiało jak marzenie, nawet, jeżeli miałby zakaz wychodzenia z domu. Popatrzył na Mycrofta z pozytywnym zaskoczeniem oraz wdzięcznością.

   — Wow... Jak miałbym odmówić czemuś takiemu? To brzmi świetnie — odparł, wciąż nie mogąc się pogodzić z obecną sytuacją. Wszystko było snem, jednak tym razem nie był to koszmar, a przyjemna mara, z której nie było potrzeby się budzić. — Dzięki...?

   — Jesteśmy ci to winni — wymamrotał Mycroft, zdecydowanie nie wiedząc jak się zachować podczas ukazywania komuś wdzięczności. Jim wiedział dokładnie jak to było. — W końcu... Rosie jest uratowana, przez co mój brat jest szczęśliwy. Tylko to się dla mnie liczy... To... Ja już będę szedł, mam jeszcze parę spraw do załatwienia z ministrem.

   — Nie zostaniesz na wieczerzy? — wtrącił Sherlock, podczas gdy Jim milczał w całkowitym szoku.

Starszy brat detektywa prychnął, kręcąc oczami.

   — Takie przyjęcia nie są dla mnie, bracie mój i ty dobrze o tym wiesz.

   — Warto było spróbować. Wesołych świąt, grubasie.

   — Wam też — odparł Mycroft, ostatni raz zerkając na uśmiechającego się od ucha do ucha Jima.

Następnie kiwnął głową i wyszedł, zostawiając po sobie jedynie płatki śniegu, które wpadły na korytarz i zaczęły się roztapiać. Moriarty stał chwilę w milczeniu, aż uznał, że Sebastian musi się o tym dowiedzieć. Miał jednak zamiar powiedzieć mu to później, przy stole. Popatrzył na detektywa, który porozumiewawczo kiwnął do niego głową i ruszył na górę. Wieczerza zbliżała się wielkimi krokami.

Jim Moriarty nigdy nie sądził, że pewnego dnia wszystko może się zmienić. Kiedyś uważał, że nie było mu dane normalne życie u boku bliskich, bo wszyscy bliscy mu poumierali i nikt nie byłby zdolny wybaczyć mu zbrodni, których się dopuścił. Nigdy nie sądził też, że kiedykolwiek będzie siedział przy jednym stole ze swoim największym wrogiem, który teraz stał się jednym z jego najlepszych przyjaciół.

Moriarty zdecydowanie zgadzał się już z prawdziwością stwierdzenia, które głosiło, że "nic tak nie łączy, jak wspólny wróg". Odrobina współpracy sprawiła, że zbliżył się do pozostałych i rozumiał ich problemu, zarówno jak i swoje. Niegdyś kompletnie sam, cierpiący na depresję, z myślami samobójczymi, teraz otoczony był kochającymi go ludźmi, którzy byli gotowi wspierać go nieważne w jakiej sytuacji. Były kryminalista myślał, że bliskich można było uznać tylko w rodzinie, jednak przekonał się, iż to nie była prawda: rodzina nie obejmowała jedynie osób o tych samych genach. Nigdy nie było za późno, żeby zaznać szczęścia i miłości innych. Wystarczyło tylko zawrzeć pokój. Nie warte były wojny oraz kłótnie, które niczego nie wnosiły. Niepotrzebna była taka negatywność w życiu.

Kiedyś był zazdrosny przyjaźni, jaką mieli Sherlock z Johnem — teraz to on był ich przyjacielem, a miłość jego życia zaczęła także ukazywać swoje uczucia.

Nie trzeba poddawać się, gdy nie ma dookoła nikogo bliskiego. Po pewnym czasie w końcu ktoś sam wyciągnie dłoń, a może nawet będzie to ktoś, z kim niegdyś się walczyło. Kluczem do szczęścia jest znalezienie osób, które dzielą z tobą miłość. Nie musi być to druga połówka, rodzina... Może to być przyjaciel, znajomy i po prostu ktokolwiek.

Jim wiedział o tym najlepiej. Po raz pierwszy w życiu spędził święta otoczony osobami, na których mu zależało. Miał bliskich.

W końcu nie był sam.

W końcu był szczęśliwy.











































⋇⋆✦⋆⋇  ⋇⋆✦⋆⋇

    Młody chłopak niemal spadł ze swojego ukrycia, chaotycznie ślizgając się na powierzchni daszku. Przez lornetkę obserwował grupę szczęśliwych osób na Baker Street, jedzących i śmiejących się radośnie przy stole wigilijnym, jednak swoją największą uwagę skupił na Irlandczyku. Był nim zafascynowany, jednak jego zamyślenie przerwał kobiecy głos w słuchawce. Głos był amerykański.

   — I jak wygląda sytuacja, Adrien?

   — Spędza święta z pozostałymi — odparł rozmarzony chłopak w czerwonej czapce z dwoma pomponami. On także miał amerykański akcent.

   — To dobrze. Dostałam informację, że ma mieć areszt domowy. Wszystko zgodnie z planem.

   — Ale będę mógł go jeszcze obserwować? — zapytał z nadzieją Adrien. — Szefowo, proszę!

Rozległo się zirytowane westchnienie.

   — Nie, Adrien. Daj mu spokój. Jeśli zawalisz sprawę, a on cię zauważy, to on będzie wiedział o nas. A tego chyba nie chcemy, prawda? Zaszkodziłoby to naszemu biznesu. Mojemu biznesu.

   — Ale... Ja muszę na niego patrzeć. Ja nie mogę przestać. Muszę go widzieć. Muszę oddychać tym samym powietrzem, co on.

   — Nie świruj. Wracaj do domu. Wesołych świąt, Adrien.

   — Wesołych świąt, Szefowo. Bez odbioru.

Adrien wyrzucił ze złością lornetkę, a następnie zszedł na dół i skierował się w stronę lotniska. Dla niektórych nie były to szczęśliwe święta. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top