24 ; OSTATECZNA DECYZJA ( FINAŁ )
po tym rozdziale będzie jeszcze jeden, więc no...
stick around~
rozdział 24 ; ostateczna decyzja ( FINAŁ )
❝ musiał podjąć decyzję. uciekał czas ❞
Większość ludzi uważa, że to co usłyszą we wiadomościach jest prawdziwe. Media mówią tylko prawdę i doszukują się głębiej informacji, o których mówią.
Jednak ludzie się mylą. Bardzo się mylą.
A Jim wiedział o tym najlepiej. Według wiadomości na kanale BBC, zmarł cztery lata temu.
Wszystko jednak nie było takie, jak mogłoby się wydawać. Londyńczycy byli zbyt ślepi i pogrążeni w swoich własnych sprawach by spostrzec, że ten, który popełnił samobójstwo na dachu szpitala miał się znakomicie, walcząc z czasem o to, żeby najgorszy scenariusz, którym straszono go przez dłuższy czas się nie spełnił. Co dziwniejsze, o dobro walczył wraz ze swoim największym wrogiem, Sherlockiem Holmesem. Okazało się jednak, że oboje dobrze znali problemy drugiego, a po dłuższym czasie, detektyw wyciągnął pomocną dłoń do mężczyzny, którego tak się obawiał. A Moriarty przyjął jego pomoc.
Gdyby ktoś mógł mu opowiedzieć tą historię jeszcze kilka lat temu, to wyśmiałby tą osobę i nazwał lunatykiem, nawet gorszą od niego. Nigdy by sobie nie wyobraził, że polubi mężczyznę, którego tak nienawidził i planował zniszczyć, pozbywając ostatniej szczęśliwej rzeczy z tego świata.
A jednak, stało się. I to zaakceptował czując, że po raz pierwszy od dawna... Nie był sam.
Ostatnie minuty oraz wypasiony samochód pożyczony od pani Hudson przyprowadziły trójkę mężczyzn z powrotem do Bridgwater, które teraz mieniło się różnymi kolorowymi światełkami oraz serpentynami, a w powietrzu unosił się zapach smacznych delikatesów.
Jednak ani Sherlock, ani John, ani Jim nie mogli cieszyć się z tego, co proponowali im mieszkańcy. Ci zwyczajni, szarzy ludzie nie mieli pojęcia o tym, co miało wydarzyć się za niecałe cztery minuty.
Wszyscy zebrali się przed mieniącymi się kolorami budynkiem, który tak naprawdę był pustą w środku pocztą, pełniącą także funkcję więzienia dla małej Rosie Watson.
Gdy trójka mężczyzn trafiła do Bridgwater, od razu wiedziała, że to właśnie w tamtym budynku miało wydarzyć się ta makabryczna sensacja, która według mieszkańców była tylko i wyłącznie pokazem fajerwerek.
John był na skraju załamania nerwowego, a Sherlock próbował nastawić się do tego pozytywnie i ze zdecydowaniem. Nie mógł przecież poddawać się lub panikować właśnie teraz, gdy na to nie było czasu. A Jim? Mogłoby się wydawać, że całkowicie zapomniał o Rosie. Bo rzeczywiście o niej nie myślał. Obawiał się, że jeżeli nie zdąży na czas, to informacje o nim zostaną wszędzie rozgłośnione. Bez jego ludzi i z niską reputacją nie będzie mógł odbudować swojego kryminalnego imperium, które tak sumiennie budował przez te wszystkie lata. Od momentu, gdy był jeszcze młodym nastolatkiem zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym, do teraz. Miał wrażenie, jakby to wszystko stało się zaledwie wczoraj. A teraz skończył tutaj — ze swoim wrogiem u boku i oficjalnie będąc w związku z tym, którego kochał. Chciał nienawidzić tego, w jakiej sytuacji i między jakimi ludźmi się znajdował, ale nieważne jak się starał wypychać te emocje, to nie mógł powstrzymać tych, przez które czuł uczucie szczęścia w sercu. To wszystko było za silne i musiał pogodzić się z tym czy tego chciał, czy też nie. Żałował tylko, że Sebastiana nie było teraz przy nim.
Nie było czasu do stracenia. Zegar nieubłagalnie tykał, a Rosie oraz kariera Jima wciąż nie były bezpieczne. Dziewczynka znajdowała się na poczcie, rozświetlonej tysiącami kolorowych lamp i trzeba było ją wyciągnąć.
Gdy mężczyźni biegli w kierunku wejścia, wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, mówiące "Teraz albo nigdy", "Zróbmy to" i (te należące do Jima) "Łuhu! Biegniemy na naszą śmierć!". Zaczęli przeciskać się przez tłum mieszkańców, którzy zdecydowanie nie byli zadowoleni z tego, że jacyś bardzo niekulturalni panowie tak się wpychali na przód, aby zobaczyć fajerwerki i kiedy dotarli oni na przód, podbiegli do tylnego wejścia, gdzie nikt ich nie mógł zobaczyć, a następnie weszli do środka. Wyciągnęli pistolety, które wzięli ze sobą, gdy zmierzali do Bridgwater.
Przed nimi rozciągał się ciemny, cichy korytarz. Wyglądało na to, że wszyscy ochroniarze byli gotowi, że budynek zostanie wysadzony, więc uciekli, zostawiając dziewczynkę samą. Cóż, lepiej dla nich — tak pomyślał John. Jednak ku jego zaskoczeniu, na plecy Sherlocka rzucił się jeden z zamaskowanych mężczyzn i przyłożył pistolet do głowy, w gotowości do strzału. Detektyw szarpał się, nagle cofając i wciskając osiłka w ścianę. Maska ochroniarza opadła, ukazując twarz Richarda. Tego, który tyle lat wiernie służył u boku Jima.
— Haha! — roześmiał się Jim, trzymając celownik po środku czoła ciemnoskórego mężczyzny. — Cześć, Richard! Długośmy się nie widzieli! Gdzie jest Rosie i Severin?!
Richard wciąż miał w sobie resztkę rozumu, więc wiedział, że musiał wszystko wyjawić. W końcu największy szaleniec o wybuchach złości (o których osobnik pracujący dla niego przez parę lat mógł wiedzieć najlepiej) właśnie groził mu bronią. Nawet, jeżeli to on nie strzeli, to budynek i tak wybuchnie, a on będzie w środku. Nie miał wyboru.
— Na... Na drugim piętrze, w pokoju numer piętnaście — odparł, spuszczając wzrok.
Nie chciał, żeby Jim go zastrzelił, a wciąż było to możliwe. Musiał po prostu jak najmniej spowodować u niego złość. Miał rację. Brunet zacisnął palce na broni, a w jego oczach malowało się szaleństwo.
— Wszyscy mnie zostawiliście. Tacy z was lojalni pracownicy... Moje imperium zbudowane jest z ludzi, którzy zostawią mnie przy pierwszej lepszej okazji — syknął z nienawiścią. Coraz bardziej docierało do niego, że biznes, który otaczali kryminaliści nie był zbyt bezpiecznym biznesem. — Daj mi jeden powód dlaczego nie powinienem cię teraz ukarać...
— Bo nie mamy czasu! — Sherlock wtrącił i ruszył przez korytarz do schodów prowadzących w górę, ciągnąc Jima za sobą.
Moriarty posłał Richardowi ostatnie nienawistne spojrzenie zanim odbiegł, a następnie podążył za detektywem i wojskowym doktorem po schodach, próbując wyrównać im tempa. Oczywiście nie był jednak przyzwyczajony do biegania, więc gdy dobiegli na drugie piętro, oddychał już dosyć szybciej.
Właśnie na tym drugim piętrze, mężczyźni mogli dostrzec kolorowe światełka i maski Guya Fawkesa przekrzywione w smutny wyraz, które były doczepione do ścian.
— Ten facet stracił rozum — roześmiał się Jim, przyglądając dość niepokojącemu widokowi.
— I kto to mówi... — wymamrotał Sherlock skupiony całkowicie na czymś innym.
Skupieni byli raczej na znalezieniu Rosie. To był jedyny cel, dla którego przybyli do tego miejsca. Jeżeli okaże się, że nie znajdą ją na czas, to umrą wszyscy. Nie tylko ona, ale także oni. A zdecydowanie żaden z nich nie miał w planach umierać. Zwłaszcza, gdy teraz każdy znalazł miłość, a ich druga połówką ją odwzajemniała.
Zaczęli biec po korytarzu w poszukiwaniu numerka, o którym powiedział im Richard. Numer piętnaście... Numer piętnaście... Minęli czternasty, szesnasty, ale piętnasty zdawał się nie istnieć. Ich serca zabiły mocniej z przerażenia, a na ich plecach pojawiła się gęsią skórka.
— Hej, to tutaj — Jim uśmiechnął się, jakby w ogóle nie był przejęty bieżącą sytuacją. Wskazał palcem na drzwi na całkowitym końcu korytarza, na których poprzybijane były maski w dużych ilościach. Pomiędzy nimi, czarny markerem napisany był numer piętnaście.
Pociągnął za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Trzy minuty. John zacisnął pięści, pomimo, że cały dygotał. Podszedł do drzwi, a następnie przez szparę w nich krzyknął:
— Rosie, skarbie, jeżeli tam jesteś, to odsuń się od ściany!
Poczekał chwilę, a wtedy cofnął się i wziął głęboki oddech. Skupienie, myśl o desperacji... Wbiegł w nie, z wysuniętym barkiem, o bardziej zgiętym kącie nachylenia. Drzwi jak się okazało były już bardzo stare, gdyż ten budynek nie był używany od dawna i to właśnie dzięki temu, drewno pękło z hukiem. Mężczyźni wbiegli do pomieszczenia.
Na podłodze siedziała mała dziewczynka. Jej spięte w dwie kitki blond włosy przypominały dokładnie kolor włosów Johna Watsona. Ubrana była w czerwoną koszulkę i ogrodniczki, a jej różowy płaszczyk leżał niedaleko na podłodze. Jedną rączkę przypiętą miała do kaloryfera zupełnie jak we wiadomości Severina. Spojrzała na mężczyzn podrażnionymi od płaczu oczami, a gdy dotarło do niej, że byli to wujek Sherlock i jej tata, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
— Tata! — zawołała wesoło. — Wujek Sherlock!
John powstrzymywał łzy, które zaczęły formować się w jego oczach. Były to jednakże łzy szczęścia i ulgi, że po tak długim czasie, w końcu mógł zobaczyć swoją córkę. Sherlock zaś uśmiechał się szeroko, nie ukrywając radości.
— Rosie, kwiatuszku... — John rzucił się na kolana i przytulił córkę, głaszcząc jej głowę. Tak się cieszył, że jego największy skarb był cały i zdrowy.
Detektyw także nie mógł się powstrzymać, tuląc Rosie wraz z Johnem. Jeszcze nie wszystko było stracone, a ona była bezpieczna. Rodzina tuliła się radośnie, ciesząc się ze zjednoczenia, a tymczasem Jim stał samotnie z boku. On nie miał rodziny, żeby celebrować jakiekolwiek szczęśliwe wydarzenie. Nie wiedział nawet, jakie to uczucie mieć kochającego ojca lub wspierającego brata. Kiedyś był o to zazdrosny i to sprawiało, że motywował się do zabicia detektywa, jednak teraz nie miał ochoty go zabijać. Po prostu patrząc na nich, radośnie tulących się i połączonych wspólną miłością czuł, że omija go coś wspaniałego, czego nigdy już niestety nie zazna.
Czas uciekał, a on nie chciał kłopotliwe stać z boku i się przyglądać, więc postanowił rozejrzeć się za kluczem.
Pozostały dwie minuty.
Wyszedł na korytarz, rozglądając się za jakąkolwiek półeczką, na której mógłby być położony klucz. Nie było jednak nigdzie miejsca na coś takiego. Korytarz był prosty, a na dodatek kompletnie pusty. Jedyne co na nim było, to lampki.
Lampki, to było to. Irlandczyk zaczął oglądać kable, spacerując raz na przód, raz do tyłu. Szukał takiego, który w jakiś sposób był wygięty lub przesunięty. Proste, proste... Aha! Ten, niedaleko okna wydawał się bardzo nienaturalnie ułożony. Mężczyzna podbiegł do ściany, pociągnął za kabel, a wtedy lampki oderwały się i na podłogę upadł kluczyk. Brunet podniósł go prędko z uczuciem zwycięstwa, biegnąc z powrotem do pomieszczenia, gdzie Sherlock wraz z Johnem próbowali znaleźć sposób, aby uwolnić dziewczynkę.
— Sherlock, łap! — Moriarty zawołał do detektywa, gdy stanął w przejściu.
Holmes odwrócił się gwałtownie, w porę orientując się o co brunetowi chodzi i łapiąc mały, złoty kluczyk w dłonie. Podszedł do kaloryfera, a następnie odkluczył zabezpieczenie. Z kajdanek wydobył się dźwięk małego kliknięcia i tuż po tym otworzyły się. Dziewczynka była wolna po tak długim czasie.
John od razu wziął ją na ręce i spojrzał na Jima.
— Moriarty, ile mamy czasu?
Brunet spojrzał na zegarek, który nosił tylko i wyłącznie dla stylu, żeby pasowało mu do garnituru Westwood. Czas zdawał się uciekać jeszcze szybciej, niż im się wydawało.
— Półtorej minuty — oznajmił.
— Tyle czasu mamy na rozbrojenie bomby — wtrącił Sherlock w przejęciu. Położył dłoń na ramieniu Johna. — Zabierz stąd Rosie. Ja i Moriarty rozbroimy bombę.
— A jeżeli... — John uniósł głos, lecz uświadomił sobie, że słucha go jego córka. Nie chciał jej niepokoić. Uciszył więc trochę ton. — Jeżeli nie zdążycie na czas?
Detektyw posłał mu delikatny uśmiech.
— Zdążymy. A teraz biegnij, nie mamy wiele czasu.
Blondyn z żalem wybiegł z pomieszczenia i skierował się w stronę wyjścia wraz z dziewczynką na rękach. Tymczasem Holmes spojrzał z powagą na Jima.
— Bomba jest w tym pomieszczeniu. Wystarczy jej poszukać — wyjaśnił. Ucichł nagle, aż w końcu uniósł palec wskazujący. — Słyszysz?
Zamilkli i to właśnie w tej ciszy można było usłyszeć ciche tykanie, które odbijało się gdzieś w oddali. Sherlock miał rację, ale nie zdziwiło to Jima. Zaczęli prędko rozglądać się po pomieszczeniu, próbując znaleźć źródło dźwięku. Moriarty miał tylko nadzieję, że przeżyje, by potem móc szczęśliwie żyć z Sebastianem. Po całym tym czasie, w końcu mu się to należało i nikt nie miał prawa teraz tego przerwać. Nikt.
◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈
John wybiegł z budynku wraz z Rosie, nie oglądając się za siebie. Przed pocztą stał tłum ludzi, którzy byli zupełnie z bici z tropu przez fakt, że właśnie ktoś wybiegł głównym wejściem z opuszczonego od dawna miejsca, które przeznaczone było tylko i wyłącznie dla dekoracji. Wyglądał na zestresowanego, a w rękach trzymał małą dziewczynkę, która leżała z twarzą w jego barku, próbując się uspokoić.
— Uciekajcie! — wykrzyczał najgłośniej, jak mógł. — W tym budynku jest bomba!
Mieszkańcy popatrzyli na przyjezdnego, jakby był wariatem. Nie do końca mieli ochotę nigdzie iść. Zresztą nie widzieli sensu dlaczego ktoś miał podłożyć bombę akurat w tamtym miejscu. Rozległy się szepty ludzi, którzy wyrażali swoją opinię na ten temat.
Na zamieszanie zwrócili uwagę dwoje policjantów, którzy właśnie jedli watę cukrową. Jeden z nich podał swoją porcję koledze, podchodząc do blondyna straszącego mieszkańców.
— O co chodzi? — zapytał spokojnie Johna.
— W środku jest bomba! Właśnie jest rozbrajana, ale dla dobra innych należy ich stąd zabrać!
Czarnowłosy policjant z kozią bródką zerknął w tył na swojego partnera i po chwili oboje się roześmiali.
— Głupoty pan gada — stwierdził. — Proszę postawić córkę, musimy sprawdzić, czy nie jest pan pod wpływem alkoholu.
— Czy ja wyglądam na pijanego?! Nie ma czasu!
— Proszę się posłuchać.
John nie miał wyboru. Postawił dziewczynkę na ziemię, a wtedy szybko podszedł do policjanta, prędko zabrał jego alkomat i dmuchnął. Teraz musieli go puścić i mu uwierzyć. Jednak policjanci wciąż uważali, że miasteczko to było zbyt spokojne, żeby planowany był tu jakiś atak terrorystyczny lub Bóg wie co.
Były lekarz wojskowy nie wiedział jednak, że przez cały ten czas obserwował go Severin, który stał w tłumie. I był wściekły. Niebezpiecznie wściekły. Sebastian był uratowany, Jim nie dostał nauczki, a Rosie była z ojcem. Nie mogło to się tak skończyć, nie mogło! Musiał zaśmiać się ostatni, jakkolwiek za to zapłaci.
Spojrzał na muzeum Guya Fawkesa, które było zupełnie niedaleko, a wejście świeciło się radośnie. Tam też były postawione bomby, które na dodatek miały wzniecić pożar. Do głowy wpadł mu nieziemski pomysł.
Trzydzieści sekund.
Gdy blondyn był zajęty rozmową z policjantem, Severin szybko podbiegł do dziewczynki i podniósł ją, biegnąc w kierunku muzeum. Rosie zaczęła krzyczeć, a wtedy John wraz z policjantem zauważyli tą scenę. Doktor zamarł w przerażeniu.
W tym momencie z opuszczonej poczty wybiegli Sherlock i Moriarty, którzy zwycięsko mogli ogłosić, że rozstroili bombę, podłożoną w tym samym pokoju, w którym przetrzymywana była Rosie.
— Udało się! Nic nie wybuchnie! — oznajmił zwycięsko Jim.
— Rosie!
Och, jak jednak ich zadowolenie zostało zniszczone, gdy zobaczyli scenę, która właśnie miała miejsce.
Ojciec dziewczynki wraz z dwójką policjantów rzucili się w pościg za wysokim mężczyzną, który porwał dziewczynkę tuż przy nich. Oczywiście obu geniuszy dołączyło się do pogoni Severina.
Wszyscy przeciskali się przez zdezorientowanych mieszkańców Bridgwater, próbując doścignąć Severina. Jednakże wszystko utrudniło sprawy, kiedy policjanci zostali zaatakowani przez ludzi w maskach. Rozpoczęła się walka na pięści oraz broń, a widownia zaczęła uciekać. John został przewrócony i Sherlock właśnie bronił go przed jednym z niebezpiecznych członków tego jakże niecodziennego gangu. Wszyscy zdawali się być za bardzo pogrążeni w walce i panice, gdy Severin był coraz bliżej muzeum Guya Fawkesa.
Bum!
Rozległ się potężny huk, wraz z towarzyszącym mu wybuchem gorącego ognia i czarnym jak smoła dymem. Budynek zaczął się palić, a mieszkańcy zaczęli krzyczeć w przerażeniu, gdy dotarło do nich to, co się właśnie działo. Myśleli, że wszyscy byli pod atakiem.
Sherlock odwrócił się w stronę wybuchu, żeby zobaczyć, co właśnie zaszło, a wtedy zamaskowany napastnik uderzył go i ponownie zaczęli walczyć.
Jedyną osobą, która właśnie była wolna od ataków i wciąż przeciskała się przez panikujący tłum, był nie kto inny, jak Moriarty. On nie zwrócił uwagi na cokolwiek. Omijał gang masek, przewidując ruchy swoich dawnych pracowników, będąc bliżej Severina niż ktokolwiek inny. Motywowało go to, że nie chciał tej walki przegrać. Sherlock mógł, ale nie on! Severin nie mógł ujawnić jego przeszłości, a Rosie... Rosie miała prawo, żeby dojrzeć i stać się człowiekiem. Miała w końcu kochającą rodzinę.
Kiedy przecisnął się na koniec tłumu zobaczył, jak Severin waha się przez chwilę, a po chwili wbiega do płonącego muzeum wraz z płaczącą Rosie, która próbowała się wyrwać i wrócić do taty.
Jim złapał się za głowę. Co Severin wyprawiał?! Po chwili jednak na jego twarzy pojawił się mały uśmieszek.
"Dobra..." pomyślał. "Pobawimy się po twojemu".
Wsparcie w postaci policji właśnie przybyło na miejsce walki, co było bardzo skuteczne. Odciągnęli Johna oraz Sherlocka od ludzi w maskach na tyle, że mężczyźni mogli wyrwać się i podążyć dalej za Severinem. Było jednak za późno.
Gdy wybiegli z tłumu, jedyne co ujrzeli, to Jima, który bez zastanowienia zdjął swój garnitur i osłaniając się w nim, wbiegł do budynku wypełnionego ogniem.
— Co on do cholery wyprawia?! — John stanął w miejscu. — Czemu on wbiegł do tego muzeum?! I gdzie jest Rosie?
Detektyw był pierwszą osobą, do której to dotarło. Jego szczeka opadła lekko. Był zszokowany tym, czego właśnie był świadkiem. Moriarty naprawdę to robił... Nigdy by się tego po nim nie spodziewał. Był szalony, ale właśnie pokazywał to, jak bardzo potrafił się zaangażować w zwycięstwo.
— W środku... — wymamrotał cicho.
— Co? — doktor zmarszczył brwi i spojrzał na swojego partnera, oddychając nerwowo przez nos. Jego serce biło jak oszalałe, zupełnie jakby miało wyrwać mu się z klatki piersiowej.
— Rosie jest w muzeum.
— O mój Boże... — John złapał się za głowę. — Nie, nie, nie. Już po niej.
Detektyw spojrzał z powagą na niższego blondyna, gdy otrząsnął się z szoku. On jedyny wierzył, że Jim wbiegł tam z jednym celem.
— Uspokój się, John.
— Moja córka właśnie się tam pewnie pali żywcem, a ty i mówisz, że mam się uspokoić?!
— Jeszcze nie wszystko stracone. Moriarty się tym zajmie.
— Żartujesz sobie? Jesteś takim geniuszem, a dałeś się mu zmanipulować! On tam pobiegł, żeby uratować swoją karierę! — do jego oczu napłynęły łzy, które zaczęły w coraz większych ilościach spływać po jego policzkach. Wszystko było skończone, już nigdy nie zobaczy Rosie i zawiódł jedno życzenie swojej umierającej żony. — Boże...
Sherlock otarł łzy z policzka blondyna, a następnie objął pocieszycielsko. Podczas, gdy jego miłość płakała w jego ramionach, on z kamienną twarzą spojrzał na wejście wypełnione ogniem. Wierzył w to, że Jim zapamięta wszystko, czego się nauczył. I że popełni właściwą decyzję.
◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈
Wnętrze płonącego budynku nie było niczym przyjemnym, jednak każdy o tym wiedział, a w szczególności Jim, który postanowił tam wbiec, osłaniając się tylko i wyłącznie swoim garniturem. Miał wrażenie, jakby właśnie znalazł się w piekle; było gorąco, dym szczypał go w oczy, a ostre języki ognia rozprzestrzeniające się coraz bardziej dotykały go delikatnie pomimo, że uciekał przed nimi, przez co na jego skórze zaczęły pojawiać się bolesne oparzenia.
Wiedział, iż może nigdy już nie wrócić z tego miejsca. Musiał jednak spróbować. Chciał dostać to, co było jego.
— Sev... — próbował krzyknąć, ale miał wrażenie, jakby jego przełyk się sklejał.
Zaczął kaszleć, spiesząc po szerokim korytarzu, w którym na ścianach wiły się gorące płomienie i powoli spalały malunki ukazujące Guya Fawkesa. Ciężko mu było cokolwiek zobaczyć przez oczy, które łzawiły i szczypały niemiłosiernie. Czarny dym zasłaniał mu drogę oraz dostawał się do nosa. Z jego czoła kapał pot. Pomimo tego strasznego gorąca, nie chciał się poddawać, bo nie po to wbiegł do tego miejsca.
Nagle spostrzegł Severina, który kierował się w stronę innego pomieszczenia. Rosie była z nim. Trzymał ją za rękę i oboje kierowali się głębiej do budynku. Jim wiedział, że im dłużej przebywali w tym miejscu, tym gorzej będzie dla ich zdrowia i musiał jak najprędzej się tam do nich dostać. Nie znosił brudnej roboty, jednak bez swoich ludzi nie mógł ma to nic poradzić.
Pobiegł za nim, omijając ogień rozszerzający się po dwóch stronach pomieszczenia. Przebiegł między nimi, czując gorąco na skórze, na ślepo podążając za dwójką niedaleko niego. Wyciągnął dłoń, po omacku próbując znaleźć przejście do drugiego pomieszczenia. Gdy udało mu się je znaleźć, przeszedł przez nie i znalazł się w dość dużej sali, która na środku zawierała płonące w tamtym momencie figury z drewna, przedstawiające scenę wieszenia Guya Fawkesa. Jimowi było już niedobrze na sam widok tej samej maski.
To miejsce było jednak szersze, a co za tym szło — było więcej przestrzeni do poruszania się oraz dym nie zasłaniał aż tak widoku. Właśnie tam dostrzegł Rosie, która kaszlała i siedziała na podłodze, przerażona i otoczona bezsilnością. Za to po drugiej stronie pomieszczenia leżał... Włączony telefon. Moriarty zmrużył szczypiące go oczy w podejrzeniu. Wtedy też usłyszał głos Severina, który rozbrzmiewał gdzieś z boku, jednak ciężko go było zobaczyć przez dym.
— No i cóż... Khe khe... Jim. Dotarliśmy do tego punktu, w którym pokażesz to, kim naprawdę jesteś. Pokażesz swoje własne kolory.
Irlandczyk uśmiechnął się lekko. Wszystkim było ciężej myśleć przez zaczadzenie.
— O, naprawdę? — skrzyżował dłonie, oglądając płomienie, które buchały tuż niedaleko niego i sprawiały, że materiał jego garnituru powoli się spalał. Nie panikował, ale pogrążony był w stanie zamyślenia, bo wiedział, że teraz nadeszła ostateczna walka. — Co wymyśliłeś, Severin? Intrygujesz mnie.
Severin zakaszlał.
— Po lewej stronie leży telefon, który właśnie odlicza trzydzieści sekund. Gdy czas minie, automatycznie wyśle wiadomość do każdego twojego klienta z detalami na twój temat. Twój biznes zostanie zrujnowany, a ty będziesz musiał pogodzić się z tym, że staniesz się typem człowieka, którym zawsze gardziłeś. Takim, jak mój ojciec, który zmarł przez ciebie. Możesz jeszcze go wziąć i wycofać odliczanie...
A więc trzydzieści sekund. Nie miał wiele czasu. Moriarty zmarszczył brwi, lekko utrudzony.
— A po prawej jest Rosie — wymamrotał, jednak Severin go nie usłyszał.
— Po prawej stronie leży Rosie, chrześniaczka twojego największego wroga, którego przez lata starałeś się zniszczyć. Zależy mu na niej i dobrze o tym wiesz. Zebrałem was, żebyście pracowali razem i byś przybliżył się do niego po to, żebyś zrozumiał to, jak bardzo mu na niej zależy. Możesz ją uratować, ale twój biznes przepadnie... — nastąpiła chwilowa cisza. Sekundy mijały. — Możesz pokazać przed Sebastianem, że jesteś człowiekiem i jesteś zdolny kochać, ratując Rosie... Albo zawieść go, żeby w końcu dostrzegł, że jesteś pierdolonym psychopatą. Ale hej, za to będziesz kontynuował swój ukochany biznes. Sebastian albo praca. Wybieraj.
Moriarty dopiero teraz dostrzegł powagę tej sytuacji, a przez jego głowę przeleciało mnóstwo myśli. Spojrzał na dziewczynkę, która w przerażeniu patrzyła na niego niebieskimi oczami (do których miał słabość, bo ten kolor przypominał mu o osobach, na których mu zależało), a następnie na telefon leżący obok. Jeżeli uratuje Rosie, to będzie skończony. Klienci odwrócą się od niego, bo nie będą chcieli pracować dla niego. Straci anonimowość. Wszystko trafi do wiadomości i każdy policjant na ulicy będzie go znał. Skończy się jego kryminalne imperium. Nie będzie już konsultującym kryminalistą. Nie wyobrażał sobie żyć bez swojej pracy, ale jeżeli nie uratuje Rosie... Sebastian będzie wiedział, że Jim wybrał pracę zamiast człowieka. Stwierdzi, że Irlandczyk jednak nie jest w stanie wyrażać jakichkolwiek emocji, więc nie będzie mógł go kochać. Nie wspominając już o Sherlocku, który zrezygnuje z pomagania mu. Zostanie kompletnie sam.
Musiał podjąć decyzję. Uciekał czas.
Sebastian?
Praca?
Ktoś bliski?
Bogactwo?
Był "konsultującym kryminalistą" i właśnie ten tytuł sprawiał, że był sobą. Jim Moriarty, legendarny wróg Sherlocka Holmesa — najgroźniejszy mężczyzna w Wielkiej Brytanii. To właśnie z tego był sławny. Ale po "śmierci" Sebastiana cierpiał na depresję. Truł się antydepresantami, popadł w chorą obsesję, stracił sens życia i nie miał do kogo się odezwać. Kochał Sebastiana. Kochał jego czułość, opiekuńczość i to, że zawsze był dla niego, gdy Jim go potrzebował. Gdy go pocałował wszystko zdawało się nie mieć znaczenia. A Sherlock? Mógł być przyjacielem, którego tak bardzo Jim pragnął. Dwóch socjopatów mogło współpracować razem, bo nikt tak dobrze go nie rozumiał, jak ten jeden detektyw.
Spojrzał na Rosie, która w pewnym stopniu przypominała Johna.
Ludzkie życie. Przez czas spędzony ze zwykłymi ludźmi nauczył się, że każde życie jest ważne. Molly... Była najbardziej przeciętną osobą, jaką poznał, a jednak miała za sobą historię i była dla niego życzliwa. Dawno nie poczuł się tak miło w towarzystwie kogoś zwykłego. Gdy umarła, Jimowi było przykro. Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek będzie mu przykro z powodu zwyczajnej osoby. To znaczyło, że zależało mu na innych. Wiedział, jaki to ból, gdy straciło się ukochaną osobę. Stracił swoją matkę, brata, Sebastiana, Molly... Wiedział, ile Rosie znaczyła dla Johna.
Czy chciał poświęcić całą swoją karierę dla szczęścia drugiego człowieka? Czy to była rzecz, którą zrobiłby Jim Moriarty? Czy naprawdę sądził, że ktoś był ważniejszy od niego?
Nie chciał być już sam. Nie chciał, żeby ktoś stracił kogoś bliskiego tak, jak on tracił bliskich.
Świat dzielił się na ludzi, którzy czynili złe rzeczy innym, bo chcieli, żeby inni poczuli to samo, co oni kiedyś — oraz na takich, którzy czynili dobre rzeczy, bo chcieli, żeby inni nigdy nie poczuli się tak, jak oni czuli się kiedyś.
Moriarty do tej pory był tym pierwszym typem. Jednak tym razem postanowił, że będzie tym drugim.
Nie widział sensu w życiu, jeżeli będzie przez całą tą podróż samotny. Sebastian zbyt wiele dla niego znaczył. Podjął wybór.
Pobiegł więc w stronę Rosie, do której niebezpiecznie blisko zbliżały się płomienie.
Jednak Severinowi to wcale się nie spodobało. Był wściekły, a furia sprawiła, że wyskoczył z czarnego dymu i z całej siły uderzył Jima w żebra drewnianą deską, która odpadła podczas pożaru. Ogień był już coraz większy i ostrzejszy. Moriarty upadł na rozgrzaną podłogę mając wrażenie, jakby była nagrzewającym się piekarnikiem. Brunet syknął w bólu, próbując wstać, ale Severin obładowany emocjami uderzył go w plecy deską tak, że Jim znowu padł na ziemię.
Irlandczyk odwrócił się twarzą do młodszego brata Sebastiana, który był wyższy od niego o prawie czterdzieści centymetrów i o wiele bardziej silniejszy. Nie była to sprawiedliwa walka. Nabuzowany Severin z całej siły kopnął go w twarz, aż rozległo się głośne chrupnięcie, a z nosa Jima zaczęła lecieć ciemnoczerwona krew w dużej ilości.
— Zniszczyłeś wszystko! — wrzasnął blondyn, tym razem kopiąc go w boczną część twarzy, która zaczęła powoli formować siniaka. Irlandczyka wszystko bolało, zwłaszcza żebra, jednak nie zwracał na to uwagi. Bardziej martwił się o ogień, który ich otaczał. — A teraz próbujesz zgrywać wielkiego bohatera! Nie zależy ci na Rosie! Nie zależy ci na nikim! Nie na moim bracie! Jesteś tylko jebanym maniakiem, który lubi rujnować innym życia!
Ponownie chwycił deskę i znowu uderzył nią w żebra Jima. Jedno z jego żeber pęknęło. Poczuł to. Nie zareagował jednak w żaden sposób. Bólu nie należało się bać... Severin nacisnął na jego prawą rękę tak mocno, że mu ją złamał. I złościło go to, że Jim nie reagował w żaden sposób. Nie pozwalał mu na tą satysfakcję, której tak bardzo chciał w ramach zemsty.
Wszystko przed oczami Irlandczyka zaczęło się zamazywać. Było to spowodowane nie tylko pobiciem, ale także dymem, który truł jego umysł tak, jak pozostałym. Czy właśnie tak miał umrzeć? Zostawi Sebastiana samego, a Rosie zginie i John popadnie w rozpacz wraz z Sherlockiem. Spojrzał słabo na Severina, żeby ostatni raz przyjrzeć się osobie, która zabije legendarnego Jamesa Moriarty'ego...
Aż nagle dostrzegł, że właśnie odpada ozdobna belka od balkonu, który stał tuż nad wściekłym Severinem. Młodszy Moran był tak pogrążony w furii, że nawet nie usłyszał, jak powoli odpada.
— H-hej, Severin... Dobra... — wykrztusił Jim. Kaszlnął, a z jego ust wyleciała krew. Bolał go nawet najmniejszy oddech. Blondyn popatrzył na niego złowrogo i zauważył, że Moriarty próbował wstać. Uśmiechnął się zwycięsko i pozwolił mu na to. Przynajmniej w tej chwili pokazywał, że tak naprawdę bolało go wszystko, co Severin mu zrobił. — Poddaję się... Przyznaję... Miałeś rację... Jestem okrutnym człowiekiem i zniszczyłem ci życie... Przepraszam.
Z trudem podniósł się i wypluł trochę więcej krwi, która zebrała się w jego gardle. Severin wciąż uśmiechał się triumfalnie.
— W końcu — roześmiał się blondyn. — W końcu się przyznałeś do tego, co zrobiłeś. Rozumiesz już, że nie jesteś warty mojego brata.
Jim zrobił parę ostrożnych kroków w tył, aż dotarł do Rosie i chwycił ją za rączkę. Zasłonił ją za siebie, żeby nie patrzyła. Drewno zaczęło coraz bardziej odczepiać się od balkonu.
— Teraz ja jestem złoczyńcą — wysyczał Moran.
Irlandczyk prychnął pomimo ogromnego bólu w klatce piersiowej. Ogień zajął już główne wejście. Nie było ucieczki. Za nimi było jednak okno, więc to już było światełkiem w tunelu.
— Może i jesteś — odparł spokojnie Jim. Jego brązowe oczy błyszczały w świetle jaskrawych płomieni, a na twarzy zaczął formować się szeroki uśmiech. Severin to była marna podróbka. Zawsze tym był. — Ale nigdy nie będziesz... Mną.
Belka odpadła nim mężczyzna stojący pod nią zdążył się zorientować i przygniotła go, uderzając w głowę. Severin upadł na ziemię, a pod nim zaczęła powiększać się kałuża krwi. Nie było już dla niego ratunku. Ogień właśnie przejął jego ciało, nim Jim cokolwiek mógł zrobić. Wiedział, że Sebastian to zrozumie. Severin dostał to, na co zasługiwał i nic nie można było na to poradzić. To był jego koniec. Irlandczyk nie czuł takiej satysfakcji, jak wtedy, gdy po raz pierwszy zabił swojego gnębiciela. Zmienił się. Na lepsze, tak sądził. Miał nadzieję, że to było coś dobrego.
Spojrzał na małą dziewczynkę zakrywającą swoje oczy za nim. Rosie nie zobaczyła tej sceny dzięki temu, że Jim stanął przed nią i zasłonił to, co miało się wydarzyć.
Gdy otworzyła oczy, puknął jej czubek nosa, żeby nie patrzyła za niego, gdzie leżało płonące ciało. I tak ciężko było myśleć i oboje próbowali zachować świadomość, nim całkowicie upadną z przeczadzenia.
— Musimy się stąd wynieść, gryzoniu — Jim uniósł brwi. Popatrzył na okno, które zaczęło się rozdwajać na jego oczach. — I wygląda na to... Że będziemy musieli skakać. Jesteśmy na parterze, poradzimy sobie.
Oboje zaczęli intensywnie kaszleć. Tlen na sali już prawie całkowicie się skończył, więc nie mieli innego wyboru. Jimowi ze złamaną ręką i popękanymi żebrami tym bardziej się to nie uśmiechało. Musiał być silny jeszcze raz. Dla Rosie. Dla Sebastiana.
— J-jest pan pewien? — wyjąkała cicho dziewczynka.
— Nie.
Zacisnął zęby, żeby przygotować się na ból, a następnie wziął Rosie na ręce, ignorując okropne uczucie w tej złamanej i rozpędził się, skacząc najdalej i najsilniej jak potrafił.
◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈
John całkowicie się poddał. Zawiódł Mary. Nie potrafił utrzymać Rosie bezpiecznej, a nawet nie skończyła sześciu lat. Obwiniał się, że to wszystko było jego winą, że mógł bardziej jej dopilnować... Ale tego nie zrobił, a teraz umarła. Spaliła się żywcem i to najgorszą, najbardziej brutalną śmiercią, jaką mogła zginąć. Nie zasłużyła na to, niczemu nie była winna.
Sherlock po czasie także stracił nadzieję, że jeszcze zobaczy, jak Moriarty wraca z płonącego budynku. Musiał pogodzić się z tym, że Rosie nie żyła. Do głównego placu, na którym zebrani byli mieszkańcy oraz policja, która zajęta była zawożeniem wszystkich poległych członków gangu masek, przyjechała straż pożarna. Sherlock westchnął cicho ze smutkiem, sam powstrzymując łzę, która uformowała się w jego oku. Musiał pokazać Johnowi, że musieli teraz wziąć się w garść i oboje przeżyć jakąś tą stratę.
— Chodź, John... — wymamrotał ponuro detektyw, odwracając go od płonącego i dymiącego czarnym dymem budynku.
Objął go jedną ręką, już robiąc pierwsze kroki w stronę ulicy, gdy nagle...
Rozległ się znajomy dźwięk. Bardzo, bardzo niecodzienny i dobiegał tuż ze strony muzeum. Strażacy, którzy właśnie szykowali się do akcji, przystanęli zszokowani. Sherlock wraz z Johnem popatrzyli na siebie, a w ich sercach pojawiła się nadzieja.
❝ I NEED A HERO!
I'M HOLDING OUT FOR A HERO TIL THE END OF THE NIGHT.
HE'S GOTTA BE STRONG,
AND HE'S GOTTA BE FAST,
AND HE'S GOTTA BE FRESH FROM THE FIGHT.
I NEED A HERO! ❞
— Nie gadaj... — wyszeptał John cicho.
Odwrócili się ponownie w stronę muzeum. Tam dostrzegli zakrwawionego, ledwo przytomnego Jima, który z uśmiechem na twarzy szedł za rękę z Rosie. Dziewczynka także była słaba, jednakże oprócz tego nie wyglądało na to, żeby miała jakieś ślady uderzeń. W drugiej dłoni trzymała iPoda Jima, z którego grała piosenka "Holding Out For a Hero" Bonnie Tyler.
To było w stylu Moriarty'ego. To był ten pierwszy raz, kiedy Sherlock był szczęśliwy, że Jim wrócił, na dodatek ze stylem. Najważniejsze było jednak to, iż Rosie była cała i zdrowa!
Holmes wraz z Watsonem podbiegli prędko do dwójki, która człapała ledwo w ich stronę. John od razu rzucił się do Rosie, całując ją po policzkach i tuląc.
— Boże, Rosie! Myślałem, że ciebie straciłem! — załkał łzami radości. — Wszystko z tobą w porządku?!
Rosie kiwnęła lekko głową, chociaż ledwo trzymała się na nogach i w każdym momencie mogła paść nieprzytomna na ziemię.
Gdy John wypytywał dziewczynkę o zdrowie i samopoczucie, Jim z połamanymi żebrami boleśnie skierował się w stronę najbliższego drzewa. Detektyw dostrzegł jego kłopot i podbiegł do niego, wspierając mu równowagę. Gdy byli przy drzewie, Irlandczyk z zaciśniętymi zębami oparł się o nie i uśmiechnął się lekko. Stracił pracę. Stracił reputację. Nic nie szkodzi... Był szczęśliwy.
— Może nie na złotej poduszce, nie z całusem w czoło... Ale to też coś — wymamrotał cicho sam do siebie, co nie miało żadnego sensu dla Holmesa. Kaszlnął, a resztka krwi wyleciała z jego ust. Wytarł je, otwierając lekko oczy. Popatrzył na Sherlocka, który teraz wyglądał, jakby miał ze sobą czterech braci. I oni wszyscy wyglądali na zaniepokojonych stanem Jima, jednocześnie będąc szczęśliwymi, że i on i Rosie żyli.
— Wiedziałem, że podejmiesz właściwą decyzję, Moriarty — detektyw kucnął przed nim i uśmiechnął się lekko.
— Błagam... Nie mów do mnie po nazwisku. Mów mi Jim. W końcu jesteśmy teraz kolegami.
— Nie — odparł Sherlock, prostując się ponownie. — Teraz jesteśmy rodziną. Czy tego chcesz, czy nie.
— Rodziną...
Moriarty chciał rodziny. Chciał być kochany. Chciał być częścią szczęścia, którego tak bardzo był zazdrosny. Czuł, że teraz nic więcej oprócz tego się nie liczyło.
Przyjechała karetka, a za nią czarne auto, z którego wysiadł Mycroft wraz ze swoją brązowowłosą asystentką — Antheą. Medycy wyjęli nosze i jedni podbiegli do Rosie, a drudzy do Jima. Brunet nie miał siły na jakąkolwiek rozmowę, więc po prostu wzięli go na nosze, tak samo, jak Rosie i zanieśli ich do karetki. Podali im maski z tlenem, oglądając poparzenia.
John wszedł do pojazdu. Popatrzył na Jima przepraszająco i kiwnął lekko głową.
— A więc jednak Sherlock miał rację. Ty naprawdę się zmieniasz — powiedział łagodnie. — Dziękuję. Dziękuję za to, że uratowałeś moją córkę. Już zawsze będę ci wdzięczny.
Moriarty uniósł kciuka do góry. Cieszył się z tego powodu, ale nie miał już siły. Pogrążony w bólu i z mózgiwm, który otumaniony był w zbyt dużej ilości dymu, zamknął oczy i zasnął.
Podjął ciężką decyzję, której nie żałował. I właśnie na tym chciał się skupić.
— Kto by pomyślał... — Mycroft Holmes stał wraz z Antheą niedaleko płonącego muzeum, oglądając karetkę, która właśnie została zamknięta i odjeżdżała. — James Moriarty uratował Rosie. Ten sam Moriarty, który jeszcze kiedyś starał się zabić mojego brata. Ten świat już całkowicie zwariował.
— Trudno się nie zgodzić, szefie — odparła kobieta, oglądając całe zajście.
— Ale nie zawiódł. Obiecał, że nie zawiedzie i tej obietnicy dotrzymał. Już ma więcej respektu w moich oczach...
— Mhm.
Jego telefon zawibrował. Wyjął go z kieszeni, odczytując wiadomość, którą właśnie dostał. Był to plik o nazwie "JAMES MORIARTY" i wiedział, że było to dokładnie to, co Severin ostrzegał, że opublikuje. Schował urządzenie z powrotem do kieszeni. Kryminalista podjął decyzję i wybrał ludzkie życie, zamiast swoje imperium. Nie musiał na razie znać jego przeszłości.
— Wygląda na to, że do naszej rodziny dołączyła nowa osoba — stwierdził z kamienną twarzą. — Najdziwniejsza do tej pory. Ale cóż... Należy mu się to miejsce. Anthea?
Kobieta w czarnej, obcisłej sukience popatrzyła na swojego szefa.
— Tak?
Mycroft westchnął i zmarszczył brwi, patrząc na odjeżdżającą karetkę.
— Zrób proszę rubryczkę w plikach i wypełnij ją informacjami o naszym nowym przyjacielu. Aha, postaw ją tuż koło Sherlocka Holmesa, Eurus Holmes i Johna Watsona.
— Już zapisuję — Anthea wyjęła swój telefon, włączając notatnik.
Mycroft nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek Jim zrobi coś dobrego wobec jego rodziny. Do tej pory wyrządzał same kłopoty. Ale stało się. Młodszy braciszek ufał Moriarty'emu, John ufał Moriarty'emu, Rosie była przez niego uratowana... Nie miał wyboru. On ufał jemu. Największemu wrogowi, jakiego do tej pory miał. Jednakże z dnia na dzień, Sherlock i jego decyzje coraz bardziej go zadziwiały. Był jednak kochającym bratem i musiał godzić się z tym, co jego młodszy wymyślał. Nawet, jeżeli chodziło o przyjęcie Jamesa Moriarty'ego do rodziny Holmes.
— Dziwne czasy, doprawdy — Mycroft westchnął, kręcąc głową. — Doprawdy dziwne.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top