21 ; TEN, KTÓRY JEST WINNY

 






rozdział 21 ; ten, który jest winny

❝ to była jego wina, że osoba, którą tak kochał była nieszczęśliwa. ❞













  Severin zawsze był gorszym synem.
Nie ważne, jakie osiągnięcia miał w szkole i że myślał mózgiem, podczas gdy jego starszy brat — mięśniami. Augustus Moran miał wizję dotyczącą przyszłości swoich dzieci, a obejmowała ona tylko i wyłącznie karierę wojskową. Ten młodszy jednak różnił się od swojego ojca i brata, przypominając bardziej swoją matkę, która z zawodu była artystką i malowała obrazy. Chciał być taki, jak ona, ale nigdy nie mógł powiedzieć tego na głos.

  Sebastian zawsze był lepszym synem.
Był silny, szybki, doskonale pamiętał o tym, że bronie mają różne modele i potrafił wymienić je z pamięci. Na dodatek pasjonowało go wojsko. Ojciec nawet nie musiał zmuszać go do snucia planów w tym kierunku, bo on sam chciał się tam wybrać i pracować jako snajper. Tata mówił mu, że miał potencjał na dobrego żołnierza.

  Augustus Moran zawsze był toksycznym ojcem.
Może i nie prowadził w piwnicy nielegalnej działalności, nie bił swojej rodziny ani nie zabił żony, ale miał też swoje wady, które czyniły go surowym ojcem; faworyzował dzieci, wszczynał bójki między nimi, a jako karę za źle wykonany ruch, którego ich uczył byli biczowani przez Ushera, "przyjaciela" rodziny. Chciał, żeby jego synowie byli tacy sami, jak on. Nigdy nie mógł sobie wyobrazić, żeby któryś z nich skończył jako artysta. Według niego, mężczyzna powinien być dominantem i rozwijać swoją siłę. Tak przynajmniej uczono go w domu rodzinnym, gdzie od pokoleń Moranowie znani byli z ducha walki.
Jednak pomimo całej tej nagonki na bycie silnym samcem — kochał swoich synów. Pomimo traktowania ich ciężko, chciał, żeby wyrośli na porządnych ludzi w przyszłości i by pławili się w sukcesach, będąc szczęśliwymi. Lubił, gdy jego synowie się uśmiechali, dlatego czasami zabierał ich na wycieczki dookoła świata, co często sprawiało im radość.

  Jednak to Severin był najbardziej nieszczęśliwy; zawsze w cieniu starszego brata, wyróżniający się od męskiej części rodziny, nie będąc zdolnym do rozwijania swojej prawdziwej pasji i ukrywania prawdziwego "ja". Czy to sprawiło, że znienawidził ojca? Oczywiście, że nie.
Pomimo różnych zakrętów i udziwnień, koniec końców wszyscy się kochali i chcieli dla siebie jak najlepiej. Pracował wiele lat na to, żeby Augustus pokochał go tak samo, jak starszego syna.
Wtedy też nadszedł moment, gdy Sebastian został odesłany do szpitala psychiatrycznego przez niezwykle agresywne zachowanie w szkole i Severin uznał, że był to doskonały moment, by pokazać tacie do czego był zdolny.

   Udało mu się. Ojciec spędzał więcej czasu z Severinem i zauważył, jaki skarb ignorował przez cały ten czas. Dotarło do niego, że ten młodszy wcale nie był taki zły pomimo dość słabej umiejętności do walki.
Razem zaczęli spędzać czas, jeździć na wycieczki, a on trenował w zamian za to, że Augustus zaczął przekonywać się do jego hobby. Powoli dostrzegał, że artysta może być także silny i dobry w walce.
Nawet Usher, zazwyczaj oschły mężczyzna bez serca, stał się wobec niego milszy i nauczył Severina wszystkich tajnych chwytów, których nauczył wcześniej jego starszego brata.
   Wszystko zdawało się iść perfekcyjnie, ale oczywiście nic w życiu nie trwa wiecznie. Okazało się, że Sebastian uciekł ze szpitala psychiatrycznego wraz ze swoim nowym, szalonym kolegą. Augustus był wściekły, a w skrycie martwił się o syna. Znowu odtrącił Severina, przez cały czas zajmując się znalezieniem starszego.
Aż pewnego dnia... Augustus Moran nie wrócił do domu.
Jak się potem okazało, od dłuższego czasu leżał martwy na drodze, postrzelony. Jego matka była przybita, Usher stał się jeszcze bardziej okropny, a Severin został sam.

Przez wiele lat próbował dotrzeć do sedna tego, kto zabił jego ojca, aż w końcu był pewien; mordercą był jego własny brat oraz szaleniec, z którym uciekł.

◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈

   Moriarty w milczeniu siedział z tyłu auta, od czasu do czasu zerkając na Sherlocka i Johna, jakby w każdym momencie mieli zniknąć. Liczył czas, w przeciągu którego oboje stwierdzą, że mają Irlandczyka dość i od tak go zostawią lub umrą, jak się to działo z każdą osobą, która miała dość tyle cierpliwości i złudnej nadziei, by chociaż próbować zaprzyjaźnić się z szalonym i nieprzewidywalnym mordercą.
  Jednak na razie żaden z nich nie zdawał się mieć jakiejkolwiek ochoty na to, by to zrobić. Byli zbyt zajęci życiem Rosie, a obecnie — także i Sebastiana. I mimo, że (oczywiście) Jim także przeraźliwie martwił się o swojego najlepszego przyjaciela, który był nawet czymś więcej, to jednak choroba psychiczna lubiła bawić się z nim w gry, zrzucając problem całkowicie na bok i zajmując się czymś zupełnie nieistotnym.
Tak stało się i tym razem, chociaż Sherlockowi udało się to zrozumieć, dlatego też nie zwracał na to uwagi, nie obwiniając Moriarty'ego. Cierpliwie zniósł jego brak przejęcia, subtelnie przypominając mu o tym, co się działo.

  I jak się okazało, był bardzo dobrym psychologiem. No, powiedzmy, że takim, który był kompetentny wobec tylko jednego klienta, bo sam chorował na coś podobnego. Do prawdziwego jednakże, wciąż brakowało mu empatii i pojęcia ludzkich emocji.
  Na Jima zadziała taka taktyka i wkrótce zaczął martwić się sytuacją tak samo, jak reszta. Holmes zanotował więc ten oto sposób leczenia w swojej głowie, gdyż miał świadomość, że pewnego dnia przyda się to podczas próby pomocy mu.

  Jim oparł się o fotel, krzyżując ręce. Zmarszczył brwi i położył głowę w tył.

  — Mam tylko nadzieję, że nic mu nie jest — sapnął beznamiętnie, wpatrując się pusto w dach auta. — Bo... Nic mu nie jest, prawda? Na pewno wszystko będzie w porządku, to silny facet... I dość mądry. No, może nie mądry. Dość niskiej inteligencji, ale mądry na swój sposób! No i na dodatek te jego oczy... I ciepło, uśmiech...

Brunet zapomniał się, że mówi na głos. Chrząknął cicho i wyprostował się na miejscu i spojrzał na dwóch mężczyzn przed nim, którzy patrzyli na niego sposobem, którego Moriarty nie potrafił do końca przeanalizować.

— No więc ty i Sebastian coś ten teges? — detektyw ponownie skupił się na prowadzeniu.

  Irlandczyk prychnął, krzyżując dłonie obrażony.

  — Phi! — mruknął, nie odpowiadając na pytanie.

  — Po twoich myślach na jego temat nawet John mógłby to stwierdzić, a on też nie grzeszy inteligencją.

  — Hej! — John wtrącił, jakby wybudzony z zamyślenia. Spojrzał na swojego chłopaka jakby zły, ale po chwili wpatrywania się w niego, na jego twarzy pojawił się łagodny uśmieszek. — Masz szczęście, że cię kocham. Inaczej byś dostał kopniaka.

  Detektyw zerknął na blondyna i on też nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
Nagle rozległo się głośne steknięcie z tyłu. To był Jim, który pokazał swoje zirytowanie sytuacją w postaci opadniętych kończyn górnych.

  — Skończyliście? Nie jesteście tu sami, halo!

  Rzucił się na przód auta ile pozwalały mu na to pasy, a następnie łokciami oparł się o dwa przednie fotele i z zainteresowaniem patrzył to raz na Sherlocka, raz na Johna, przerywając ich miłosne wyznania.

  — To co wy, jesteście tak oficjalnie razem? — uniósł brew, przekrzywiając głowę. — Nie widzę was jako para, ale hej, co ja mogę o was wiedzieć. Gratuluję, gołąbki. Całowaliście się już?

Doktor Watson westchnął i pokręcił głową w rozbawieniu, a Sherlock próbował się nie zarumienić, o ile w ogóle był do tego zdolny. Wypierał to tak na wszelki wypadek. Gdyby Jim zobaczył jego zaróżowione policzki, to ciągle by mu to wypominał.

  — To prywatne rzeczy, Moriarty — odparł spokojnie. — Pierwsza lekcja na dziś... Nie możesz pytać ludzi o prywatne rzeczy, jeżeli ich nie znasz.

  — Lekcja? — Irlandczyk opadł z powrotem na fotel. — Jeszcze za wcześnie. Zacznijmy je, gdy będzie już po wszystkim. Zostało nam parę godzin i nie mamy na to czasu. Co jednak chcesz powiedzieć mając na myśli lekcje?

  — Nauczę cię jak zachowywać się normalnie. Może w ten sposób znajdziesz więcej przyjaciół i nie będziesz straszył ludzi.

  — Pod moim nadzorem! — odezwał się John. — Ja jestem najbardziej "przyziemną" osobą w tym pojeździe.

  Dwóch socjopatów nie mogło się nie zgodzić. Jim wzruszył ramionami, a Sherlock kiwnął głową.

◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈

  Po czasie w końcu dojechali do dużego, bogatego budynku znajdującego się w cichej okolicy nadzianych snobów. Gdy wyszli z samochodu, Moriarty nie mógł chować zadziwienia. Nigdy nie sądził, że Sebastian pochodził z bogatej rodziny. Nawet on nie pochodził z bogatej rodziny! Jego ojciec zarabiał dobrze, ale nie na tyle dużo, żeby stać ich było na dom takich rozmiarów.
W duszy miał nadzieję, że Sebastianowi nic się nie stało, a osobnika w masce wciąż tam nie było. Z drugiej jednakże strony chciał w końcu stanąć z nim twarzą w twarz i zobaczyć tego, kto perfidnie kopiował jego personę, a jakby to nie było wystarczające, to na dodatek ukradł jego ludzi.
  Sherlock także nie mógł uwierzyć, że tak naprawdę Sebastian nie był takim prostym człowiekiem, jak mogłoby się wydawać. Nawet jego umiejętności dedukcji nie połapały się, że pochodził z bogatej rodziny. To tylko udowadniało, że Moran był porządnym mężczyzną, który wychowując się z pieniędzmi nie stał się uważającym za lepszego. Jedyną osobą, która nie była zaskoczona był John. On był już tutaj wcześniej, razem z Sebastianem.

  Przeszli przez dużą furtkę zdobioną różnymi aniołami, a następnie skierowali się dróżką z kamyków do frontowych drzwi.
Sherlock wcisnął przycisk tuż koło drzwi, co obudziło w sobie głośną melodię wewnątrz domu.

Dotarło do Jima, dokąd właśnie dzwonili. Przecież był to dom rodziny Morana. To dla niego Sebastian ich porzucił i zabił swojego ojca, a on właśnie przybył tam, jak gdyby nigdy nic. Bał się także spotkania Sebastiana twarzą w twarz. Co miał dokładnie mu powiedzieć...? Jak miał przeprosić? Jak na osobę niesamowicie mądrą, w tamtym momencie czuł się jak największy imbecyl.
Jego serce podskoczyło do góry, gdy rozległ się dźwięk odkluczania drzwi.

  W wejściu stanęła dość wysoka, zgarbiona kobieta w starszym wieku. Nie wygląda na bardzo starą, ale zdecydowanie nie była też osobą młodą. Na jej twarzy widniały okulary, a włosy w odcieniu gasnącego blondu splecione były w niedbały kok. Jej oczy zaś schowane za szybkami przypominały Jimowi o Sebastianie.

  — Dzień dobry — przywitała się miło. — W czym mogę pomóc?

  Sebastian porzucił swoją matkę dla Moriarty'ego. On nie miał matki i tamtego feralnego dnia postanowił, że Moran też nie będzie miał. Bo skoro on czegoś nie miał... To nikt nie mógł mieć. To była jego wina, że osoba, którą tak kochał była nieszczęśliwa.

  — Witam — przywitał się Sherlock. — Czy to rezydencja Moran?

  Kobieta poprawiła okulary i spojrzała na detektywa, a następnie uśmiechnęła się, wykonując kiwnięcie głową.

  — Tak. O co chodzi?

Nagle pokazał się jej John, którego poznała już wcześniej.

  — Jesteśmy przyjaciółmi Sebastiana Morana, pani syna. Pamięta mnie pani? — zapytał sympatycznie.

  — Ach, rzeczywiście! James, John...? Przepraszam, nie pamiętam dokładnie.

  — John.

Blondyn uśmiechnął się. Wskazał następnie dłonią na Jima, który w tamtym momencie stał cicho, próbując natarczywie odrzucić z głowy myśli poczucia winy i tego, że przez cały ten czas praktycznie torturował Sebastiana i może byłoby lepiej, gdyby Moran się od niego odsunął i żył szczęśliwym życiem... Ale nie mógł zrezygnować z niego teraz. Był w niebezpieczeństwie.

  — Ten tutaj to James, tak a propos — doktor watson poinformował kobietę. — Najbliższy przyjaciel Sebastiana, nawet bliższy niż ja.

  — Miło poznać, mój drogi — kobieta uśmiechnęła się do niego, a Moriarty włożył ręce do kieszeni i szybko odwrócił wzrok.

  — Czy jest może w domu? — zapytał cicho.

Wdowa próbowała nie oceniać mężczyzny po jego złych manierach. W końcu był przyjacielem jej syna.

  — Nie ma — odparła.

  Trójka mężczyzn spojrzała na nią lekko zaniepokojona.

  — Nie ma...? — powtórzył Sherlock.

— Nie. Godzinę temu wyszedł wraz ze swoim młodszym bratem. Severin powiedział, że chce mu coś pokazać. A co, coś się stało? — zapytała kobieta. — Wiecie, Sebastian wyglądał na dość bladego. Zapewne źle się poczuł.

  A więc do tego wszystkiego przyczynił się jego młodszy brat. Teraz dowiedzieli się o tym także i oni. Dlaczego nie wpadli na to wcześniej?
Nie było czasu odpowiadać sobie na różne pytania.
Jedno było pewne — to wszystko nagle nabrało sensu, a nawet zmieniła postrzegania całej sytuacji.

Pożegnali się z kobietą, a następnie prędko wrócili do samochodu pożyczonego od pani Hudson i ruszyli w kierunku Bridgwater, gdzie wszystko miało się zdarzyć już za paręnaście godzin.

◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈

  Miasteczko Bridgwater pełną parą przygotowywała się do dnia Guya Fawkesa; centrum pogrążone było w fali kolorowych dekoracji na lampach oraz szyldach sklepowych, a na ziemi stały postawione małe bazary sprzedające fajerwerki, które miały zostać wystrzelone tej specjalnej nocy.
  Największą uwagę przykuwała jednak poczta, która była dość starodawna, która ozdobiona była wręcz cała. Zazwyczaj szary budynek, teraz wręcz mienił się kolorami.

  Trójka przybyłych zdawała się jednak zupełnie nie wdawać się w klimat z pozostałymi mieszkańcami. Chodzili między nimi i pytali się każdego napotkanych mężczyzn lub kobiet, pytając, czy widzieli może dwóch wysokich mężczyzn o krótkich, blond włosach. Próbowali tego tak długo, aż starszy pan sprzedający fajerwerki stwierdził, że widział takich, jak szli w kierunku opuszczonego budynku, niegdyś będącego miejscem świetnych imprez.
  Sherlock, John i Jim wiedzieli już, czemu akurat do miejsca opuszczonego postanowili się wybrać. W końcu nikt, a zwłaszcza w dzień Guya Fawkesa nie miał zamiaru wchodzić do środka.
Znaleźli więc ten budynek tuż niedaleko ozdobionej poczty, gdzie chował się przed ludźmi.

  — Masz broń? — spytał Jim, podchodząc do Sherlocka.

Detektyw kiwnął głową, odchylając płaszcz i ukazując mały pistolet schowany za pasem.
Moriarty uśmiechnął się promiennie, unosząc dwa kciuki na znak, że mu się to podoba. On nie umiał zbytnio strzelać, a nawet jakby umiał, to by nie chciał. Skoro Sebastiana nie było, to Sherlock miał robić za brudną robotę, chociaż chętniej do tego wyznaczył by Johna.

  — Dobrze, wejdźmy do środka — odezwał się Sherlock.

Okazało się, że drzwi były otwarte. Było to zresztą oczywiste, skoro niedawno wchodziła tam dwójka silnych braci. Teraz pozostał jedynie ślad po łomie. Sherlock wydedukował, że drzwi musiały zostać wyważone co najmniej kilka tygodni temu.
  Gdy weszli do środka, spotkali się z całkowitą ciemnością. Jim zaczął szukać światła, aż przypadkowo nacisnął przycisk, a lampy u góry zapaliły się, ukazując mroczny, zaniedbany budynek od środka, w którym niczego praktycznie ciekawego nie było.

  — A liczyłem na pistolety wycelowane w naszym kierunku — wzruszył ramionami Jim. Uśmiechnął się krótko. — Ale spokój mi też pasuje.

  Chciałby cofnąć pierwsze zdanie jeszcze chwilę później, gdy nagle rozległ się huk, a wszystkie drzwi i okna zostały zablokowane przez metalowe kraty, które nagle opadły w dół, blokując wyjście.
Trójka gości od razu poderwała się w miejscu, próbując znaleźć tego, który to zrobił.

  Nie spotkali się ze strzałami. Zamiast tego, spotkali się z ledwo widocznym gazem, który zaczął pojawiać się spod ziemi, gdzie umieszczone były małe dziury.
  W panice zasłonili nosy widząc, że nie mogło być to nic pozytywnego. Prędko rzucili się na różne kierunki, próbując siłą otworzyć żelazne kraty blokujące ucieczkę.
Były jednak za ciężkie, a gazu nie mogło się zatrzymać. W końcu wypełnił całe pomieszczenie, w którym się znajdowali.
I chcąc, czy nie chcąc, musieli przestać wstrzymywać oddech, aby załapać powietrza.

  — Czy tak umrę? — mówił do siebie Jim, wciąż próbując otworzyć kraty. — To będzie twoja wina, Sherlock.

Detektyw tymczasem próbował znaleźć jakieś inne wyjście wraz ze swoim chłopakiem, jednak wszystkie dostępne wyjścia były zasłonięte.

  — Moja? Co ja takiego zrobiłem, Moriarty?

  — Boże, nigdy nie zobaczę Rosie... — mamrotał John.

Nagle jednak upadł na podłogę nieprzytomny.

  — John! — detektyw podbiegł do niego i uklęknął przed nim. Dotknął jego twarzy, odgarniając włosy z oczu. Sprawdził tętno i na szczęście mógł stwierdzić, że blondyn tylko zasnął. — Obudź się...

Gdy Jim odwrócił się, żeby mu pomóc, Sherlock też właśnie wpadł na podłogę.

  — Cholera, zostawiacie mnie z tym samym?! — jęczał. — Może i to wszystko jest zabawne, ale zaczyna serio mnie irytować. A czas mamy... Ograniczony.

W ułamku paru sekund poczuł się okropnie senny, a jego wzrok zaczął się rozmazywać. Koślawo ruszył przed okno z próbą otworzenia go w jakiś sposób, ale w połowie drogi upadł na podłogę. Zmagał się z tym, żeby nie zasnąć.
Na czworaka podszedł do detektywa, słabo próbując sprawdzić jego puls. Żył.
A Jim tak bardzo chciał zamknąć oczy...

  — Dobrze... Zgaduję, że kilka godzin snu nie zaszkodzi... Ale jak wstanę, to skopię dupę temu, co ukradł mój biznes — powiedział cicho.

Poddał się i zamknął oczy, odpływając w świat snu. Nie wiedział o tym, że po pobudce miał nadejść ten dzień, którego tak bardzo Holmes, Watson, Moriarty i Moran się obawiali.

Piąty listopada. I każdy z nich był zagrożony.

 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top