11 ; BRIDGWATER
rozdział 11 ; bridgwater
❝ następny będzie w usta. ❞
Miasteczko Bridgwater okazało się zbawieniem dla Sebastiana Morana i Johna Watsona, gdy po długiej jeździe z dwójką kłócących się geniuszy mogli w końcu wypocząć, a nawet przejść się po lesie, który znajdował się niedaleko tego miejsca.
Tak jak zapowiedział niski brunet z Irlandii, rzeczywiście legalnie i całkowicie "uczciwie" załatwił im miejsce pobytu, którym był średniej wielkości domek z jednym piętrem. Miasteczko za to było bardzo uroczym, a także spokojnym miejscem, w którym ciężko było znaleźć kogokolwiek, kto mógłby być w cokolwiek podejrzany. Wszystko wskazywało na to, że tutaj (o ironio, bo w tym miejscu właśnie miała piątego listopada nastąpić egzekucja Rosie oraz kariery pewnego kryminalisty) nie przebywał ani jeden pracownik Moriarty'ego, który teraz nosił maskę i pracował dla kogoś innego. Jim wciąż zadawał sobie pytanie, czy naprawdę był takim kiepskim szefem, a może jego ludzie byli po prostu tak niewierni. Z jednej strony nie było co się dziwić, bo w końcu zbitek z byłych morderców oraz szaleńców nie należał do najbardziej uczciwych, ale jednak powinni chociaż się go bać i być wraz z nim dla własnego bezpieczeństwa.
Gdy samochód zatrzymał się przed bramą do domu, Irlandczyk popatrzył na budynek z zastanowieniem i chwilowo zastygł. Dotarło do niego, że będzie musiał się zmagać z faktem, który mówił, iż podobnie (chociaż tylko na dwa tygodnie) jak w dzieciństwie, będzie musiał mieszkać w domku jednorodzinnym. Te budynki dawały mu pewnego rodzaju lęk, fobię, PTSD - jakkolwiek można to było poprawnie opisać. Jim próbował tak to właśnie nazwać, gdy trzymając dłoń na klamce, starał się za wszelką cenę nie wyobrazić, jak jego ojciec w ogrodzie z całej siły roztrzaskuje twarz jedynej osoby, która w jakiś sposób podtrzymywała zdrowe myślenie syna.
Nie był maminsynkiem, chociaż tak powtarzał jego ojciec. Ciężko jednak by było nie kochać swojej matki, gdy jako jedyna wyciągnęła do ciebie dłoń. Tylko ona mogła cię wysłuchać, gdy wracałeś ze szkoły po całym dniu wyśmiewania i obelg. Mogła cię wysłuchać, gdy ojciec bił ciebie oraz ją.
Rozchlapana krew na różach, które niegdyś tak uwielbiała pojawiły się w jego pamięci niczym przebłysk obrazu. Wziął głęboki oddech i otrząsnął się, próbując wyrzucić to z głowy.
"Miałeś o tym zapomnieć, idioto. Jesteś żałosny. To było tyle lat temu... Nie bądź beksą" myślał do siebie, próbując wyjść z auta. Przecież miał tutaj spędzić dwa tygodnie. Musiał się przyzwyczaić.
Sherlock zauważył, że coś było nie tak z Irlandczykiem, gdy Sebastian i John wyciągali dobrze schowane bronie z bagażnika.
Ku nieszczęściu, a może pewnego dnia szczęściu, Holmes posiadał zdolność dedukcji. Detektywowi wystarczyło, że obejrzał jego ruchy oraz spojrzenie, a już wiedział, że jeden z najgroźniejszych kryminalistów bał się wyjścia z auta, bo dom mu o czymś przypominał. Od razu połączył to z historią, o której opowiedział mu Sebastian Moran. Wiedział już więc, że kiedyś Irlandczyk mieszkał w domku jednorodzinnym z rodzicami, coś tragicznego musiało się stać tuż przy nim, po czym został wysłany do domu dziecka, a potem szpitala psychiatrycznego.
Detektyw oczywiście nie miał zamiaru go jakiś wesprzeć, żeby wyszedł z samochodu. Bo niby dlaczego miałby? Przecież to był ten sam mężczyzna, który jeszcze kilka lat temu próbował zabić jego i niewinnych ludzi z zimną krwią, nawet się nie wahając.
Sam opuścił pojazd, a następnie wziął głęboki wdech, czując świeży zapach powietrza. To nie było to, co Londyn, gdzie spaliny zanieczyszczały ulice.
W końcu Jim sam zagniewany na siebie i swoją głupotę wyszedł z auta, w zamyśleniu potykając się o górkę śniegu, gdy tylko zrobił pierwszy krok do przodu. Wpadł twarzą w śnieg, tuż za Sherlockiem.
Detektyw obrócił się i zobaczył czerwonego (przez chłód, nie zażenowanie) na twarzy Moriarty'ego, który zaczął mamrotać przekleństwa pod nosem. Sherlock prychnął w rozbawieniu, wyciągając pomocną dłoń.
Gest pomocy.
Tego jeszcze nie grali. Wróg, pomagający drugiemu wrogowi wstać. Kilka lat temu prawie wyrzucił go z dachu, prawie zastrzelił i marzył, żeby skazali Jima na śmierć, chociaż było to nielegalne we Wielkiej Brytanii, a teraz ukazywał mu życzliwość.
Jednak Irlandczyk nie przyjął pomocnej dłoni, odtrącając ją poprzez uderzenie w nią swoją. Następnie wstał sam i otrzepał się, wkładając ręce do kieszeni w poszukiwaniu wynajętego klucza oraz by po prostu je ocieplić, gdyż śnieg oczywiście nie należał do czegoś przyjemnego w dotyku.
— Czekaj na nas! — zawołał Sebastian, który z szerokim uśmiechem na twarzy prędko zaczął kroczyć w jego stronę z torbą, w której znajdowały się pistolety i amunicja. Prędko dobiegł do ponurego Moriarty'ego, który próbował opanować swoje dość szybko bijące serce. — Wiesz... Na początku byłem dość sceptyczny wobec tego planu, ale czuję się, jakbym przyjechał na wakacje.
Jim popatrzył na niego zirytowany, krzywiąc się i wyjmując srebrny klucz doczepiony do czerwonego paska.
— No właśnie, Tygrysku. Czujesz — stwierdził, naciskając na ostatnie słowo. Przekluczył drzwi, otwierając je na szerokość. Przed nim prezentował się długi korytarz, który ku jego uldze nie miał żadnych upiornych obrazów. — Nie myślisz logicznie. To nie są jebane wakacje, tylko misja. Tu się pewnie roi od zamaskowanych asasynów i tylko czekają, aż cię zastrzelą, więc daruj sobie te uśmieszki.
— Co cię ugryzło, Jim?
Irlandczyk prychnął i wszedł do środka, rozglądając się po miejscu: dom miał przytulną przestrzeń, a ściany przykryte były jasnym, dębowym drewnem. Po lewej stronie była kuchnia oraz łazienka, a po prawej salon. Te pomieszczenie było dość duże, przyozdobione w kominek oraz dwa czerwone fotele i sofę. Na ścianach wywieszone były zdjęcia pary złożonej z rudowłosej kobiety oraz niższego od niej mężczyzny, którzy widocznie bardzo się kochali.
Na półkach zaś stały różne figurki afrykańskie, a także książki i płyty CD przez fakt, że nad kominkiem wisiał telewizor plazmowy.
Niedaleko było wyjście na mały taras z widokiem na dość pusty ogród z małą huśtawką. Po prawej stronie za to były drzwi do dwóch sypialni, w czym jedna była tą dla gości.
Jim wszedł do pierwszej lepszej, która miała być jego i Sherlocka. Uśmiechnął się pod nosem na samą myśl o tym, bo strasznie go bawiło zażenowanie detektywa. Oczywiście wolał spędzać noce z Moranem, jakkolwiek to brzmiało w jego głowie, ale martwił się, że Sebastian by go nie zniósł. Do Holmesa był przynajmniej chociaż trochę podobny.
Trafiła się im jasnozielona sypialnia gościnna o motywie kwiecistym, gdyż narzuta i firanka była ozdobiona w lilie. Łóżko było pojedyncze i duże, ze śnieżnobiałymi poduszkami. Znajdowała się tam także jasna szafa, stolik i lampka, co w przypadku dwóch geniuszy wydawała się idealna.
Irlandczyk wskoczył na łóżko, odbijając się na materacu trzy razy, gdyż był bardzo miękki. Położył się na plecach, patrząc w ozdobiony wzorkami sufit.
— Brzydko tutaj.
Sherlock wyraził swoją opinię, wchodząc do pokoju i obserwując firankę. Jego wzrok następnie skierował się na nowego współlokatora, którego humor zdecydowanie się poprawił, albo po prostu tylko tak udawał, co zazwyczaj było w jego repertuarze.
— Hej, Sherlock! — Jim uśmiechnął się flirciarsko, klepiąc po materacu miejsce koło siebie. — Śpisz ze mną, mężusiu.
Detektyw obrócił oczami, kładąc ciemną torbę ze swoimi rzeczami na stolik.
— Żartowałem — zaśmiał się po chwili brunet. — Ja śpię na wygodnym łóżeczku, a ty śpij na podłodze, jak hołota.
— Mam taki zamiar.
Do pomieszczenia wszedł John, podając mu czerwony materac, który detektyw rozłożył koło ściany. Niski blondyn popatrzył na Jima i pokręcił głową zaniepokojony o życie swojego najbliższego przyjaciela.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? Moriarty tylko czyha, żeby ciebie zabić — spytał Sherlocka cicho.
Detektyw w milczeniu pokiwał głową, a następnie doktor wyszedł razem z Holmesem w stronę salonu.
Po chwili także i Jim zeskoczył z łóżka, tam się właśnie kierując. Sebastian właśnie wychodził z głównej sypialni, gdzie miał spędzić parę nocy z Johnem, a na jego twarzy malowało się zadowolenie. Dla niego takie miejsce z dala od Londynu było wręcz idealne, a domek duży i ładny. Gdyby tylko miał z kim i jak, to chętnie założyłby tutaj rodzinę. Niestety nikt nie żywił wobec niego uczucia (a przynajmniej nie wiedział tego, bo pewien szalony kryminalista kochał go na swój własny sposób), a dom przecież już należał do jakiejś zamężnej pary.
Irlandczyk rozsiadł się na fotelu z prawej strony kominka, unosząc ręce do góry i klaszcząc w dłonie głośno, zwołując wszystkich.
— Minionki moje, zbiórka! Trzeba ustalić, jak zaczniemy.
Moran usiadł niewinnie na sofie, a Sherlock wraz z Johnem stanęli niedaleko, krzyżując ramiona z niezadowoleniem, nie akceptując roli "minionów Moriarty'ego".
— Już chcesz działać? Odpocznijmy najpierw trochę, jechaliśmy cały dzień — stwierdził Sebastian niepewnie.
Jim teatralnie potakiwał głową słuchając opinii mężczyzny nawet, gdy ten przestał mówić.
— No tak, tak... Masz rację, Sebby — odparł sympatycznym, ale jakże sarkastycznym głosem. Nagle jednak jego głos przekształcił się w bardziej agresywny, a następnie zmarszczył brwi. — Bo przecież nie mamy limitowanego czasu i moi ludzie wcale nie polują teraz na nasze życia!
— Moriarty, spokojnie — odezwał się John. — Sebastian ma rację. Nawet sobie nie wyobrażasz, bo masz gdzieś życie mojej córki, ale ja też chciałbym jak najszybciej zacząć działać. Pomimo tego, najrozsądniej będzie najpierw odpocząć trochę i obejrzeć dom.
— Dom to jest dom, John — wtrącił się nagle Sherlock. — Moriarty ma rację.
— Co?! Sherlock się ze mną w czymś zgodził?! O wyjdź za mnie, kotku! — zawołał uradowany brunet.
— Jim... — mruknął tym razem zirytowany Sebastian. Cały czas musiał słuchać flirciarskich tekstów Irlandczyka skierowanych w stronę detektywa, które pomimo, że były ironiczne, to jednak uruchamiały w blondynie zazdrość, bo Jim serwował Sebastianowi jedynie obelgi i krytykę za każdy czyn. — To nieodpowiednie.
Sherlock nawet nie zwrócił na to uwagi, bo przyzwyczajał się już do ciągłych żarcików Irlandczyka, który w rzeczywistości go strasznie nie znosił.
— Bardzo, bardzo przepraszam. Uraziłem was jakoś moimi słowami? — ponowna ironia wychodziła z ust kryminalisty. Zaśmiał się rozbawiony miną Sebastiana. — A ty myślisz, że mnie obchodzi co jest odpowiednie, a co nie? Myślisz, że przestrzegam te różne durne zasady? Robię to, co mi się podoba. Jakbym ich przestrzegał, to bym się zrobił nudny... Jak Sherlock, John i ty.
— Nie jesteś przez to nudny — wymamrotał Sherlock w niezadowoleniu. — Tylko bardziej dziki. Jak zwierzak w Afryce. To cię nie czyni fajniejszym od nas.
— A właśnie, że tak!
— Pójdę zrobić herbatę — wtrącił nagle Sebastian, wychodząc do kuchni.
◈ ━━━━━━ ⸙ ━━━━━━ ◈
Irytujący geniuszowie nie przekonali jednak swoich przyjaciół do tego, żeby ruszyli się z domu. Pomimo, że każdemu się spieszyło, to jednak najpierw należało poznać wnętrze i sprawdzić, czy nikt wcześniej nie dowiedział się o ich zapowiedzianym pobycie, nie zostawiając pułapek.
Gdy robili sobie przerwę w kuchni, rozległ się dzwonek do drzwi.
— Nie otwierajmy — stwierdził John, zerkając z kuchni na drzwi wejściowe.
— To pewnie sąsiad — odparł Sebastian.
Sherlock próbował wyjrzeć przez okno.
— Weźmy broń na wszelki wypadek i otwórzmy, chociaż po niepewnym rytmie wnioskuję, że to po prostu sąsiad.
Jim pognał do pokoju, a następnie przyniósł torbę z pistoletami. Gdy mężczyźni brali broń, Irlandczyk obserwował ich uważnie.
— To jak rozdawanie cukierków — uśmiechnął się do siebie.
— Weź broń, Moriarty — Sherlock wręczył mu model pistoletu. — I schowaj tak, żeby go nie było widać. Nie chcemy przecież nikogo odstraszyć. A jak zobaczę, że celujesz we mnie, to John się upewni, by był to twój ostatni czyn.
— Okej.
— Zaraz... Czy ty w ogóle umiesz strzelać?
Wszystkie spojrzenia skierowały się na Jima, któremu głupio było przyznać, że nigdy nie używał broni, bo nie potrzebował. Wszystko wykonywał przez swoich ludzi, ewentualnie chemikaliami. Nigdy osobiście nikogo nie zastrzelił, co było dość ciekawe biorąc pod uwagę fakt, że był groźnym kryminalistą.
— Oczywiście, że tak — prychnął, odwracając wzrok.
Nikt nie potrzebował dedukcji Sherlocka by wiedzieć, że mężczyzna kłamał.
Sebastian zasłonił usta dłonią, żeby nie pokazać, jak na jego twarzy pojawia się uśmiech rozbawienia.
— Urocze — wyszeptał cicho, a wtedy roześmiał się krótko na głos.
— Co... To nie jest śmieszne! — oburzył się Jim, zaciskając pięści. — Przestań mnie zawstydzać przy Sherlocku! Ja umiem, tylko... N-nie miałem okazji! Zresztą strzelanie to robota dla moich pracowników, nie dla mnie. Lepsze jest mordowanie substancjami.
Prawy kącik ust Sherlocka uniósł się lekko, a John skrzyżował dłonie z pewnością siebie. Przynajmniej wiedział, że w czymś był lepszy od zuchwałego Irlandczyka.
Jim wziął byle jaki, chowając do tylnej kieszeni spodni, a następnie przykrył go garniturem.
Doktor Watson jako jedyny "najnormalniejszy" z pozostałej trójki, poszedł otworzyć drzwi i zacząć rozmowę pierwszy. Pociągnął za klamkę, a w progu ukazał się dość niski, zgarbiony mężczyzna w ciemnym kapturze. Jego jasnoniebieskie oczy wędrowały po wnętrzu korytarza, spoczywając na trójce stojącej obok kuchni z dłońmi przesuniętymi bliżej tylnych kieszeni w razie ataku.
— Dzień dobry! — przywitał się wesoło John, próbując brzmieć jak najbardziej przyjaźnie.
— Dobry... — wychrypiał nieznany gość.
— W czym mogę... Możemy panu pomóc?
Blondyn lekko przymknął drzwi, żeby w razie czego atakujący nie miał dużo miejsca na strzał.
— No błagam, przecież widać, że jakiś szalony — wyszeptał Jim do Sherlocka, posyłając mu równie szalone spojrzenie.
— Przyszedłem zapytać, czy aby na pewno wszystko w porządku... Właściciele wyjechali z dnia na dzień... A tu nagle pojawia się czterech nieznanych mężczyzn... Mogę wejść?
— Niestety, ale raczej nie — zaśmiał się blondyn nerwowo. — Mamy... Bałagan!
— A to nie szkodzi, ja sam jestem dość zaniedbanym człowiekiem — sąsiad uśmiechnął się, ukazując szereg złotych zębów i zerknął w kierunku korytarza.
— Jak się pan w ogóle nazywa?
— Rzeczywiście, gdzie moje maniery. Samuel Hazelton. Mieszkam obok. To jak? Mogę wejść? Chciałem porozmawiać z nowymi sąsiadami.
Blondyn odwrócił się w stronę trójki mężczyzn na korytarzu, jakby próbując otrzymać ich potwierdzenie.
Przecież czegoś takiego nie mógł sfałszować, a omijanie jakiegokolwiek kontaktu mogło sprawić, że padłyby podejrzenia.
— Niech pan wchodzi! — zawołał melodyjnie Moriarty.
— Dziękuję!
Samuel zasalutował i wszedł do środka. Dokładnie wiedział, jakie pomieszczenie do czego prowadzi. Wiadomo już było, że był jednym z tych wścibskich typów sąsiadów.
Wszedł do kuchni i usiadł na krześle przy stole, jakby oczekując, że ktoś zrobi mu herbatę. John rzucił się do roboty próbując ukryć fakt, iż kompletnie nie wiedział, gdzie co jest.
— Jestem Samuel Hazelton — przywitał się z trójką mężczyzn siedzącą tuż naprzeciwko. — Ale już to panowie pewnie słyszeli. A panowie?
Jim posyłał mu morderczy uśmiech, Sherlock w ogóle się nie uśmiechał i analizował w ciszy, a Sebastian jako jedyny próbował zachować jakiekolwiek pozory normalności.
Irlandczyk już otworzył usta by coś powiedzieć, ale wyprzedził go John, który jako jedyny mógł chociaż odrobinę uratować sytuację.
— To jest... — wskazał na Sebastiana. — Em... Christopher... Smith...?
— Tak, tak — prędko potwierdził wysoki blondyn. — Jestem jego bratem.
— Dokładnie! Ten tutaj... — wskazał na Jima.
Jednak brunet ku nieszczęściu innych wolał sam stworzyć swoją wersję. Kochał kreować persony, a teraz mógł się trochę zabawić.
— Ja jestem Mycroft Hudson! — zawołał wesoło, obejmując prędko detektywa. — A ten z loczkami tutaj to mój mężuś. Jesteśmy małżeństwem, prawda, kotku? Jesteśmy parą gejów, łapcie to i spalcie na stosie.
Sherlock kopnął Moriarty'ego w kostkę pod stołem. Brunet tak bardzo go irytował, a na dodatek coraz bardziej umieszczał go w głupich sytuacjach. Na jego twarzy panował jednak całkowity spokój. Jim szepnął ciche "auć!", Samuel popatrzył na dwójkę trochę zażenowany, a Sebastian wpatrywał się w udawane małżeństwo zesztywniały. To przekraczało granicę.
— No więc... Od dawna jesteście razem? — zapytał wścibski sąsiad.
— Ni... — zaczął Sherlock, aby jakoś uratować swoją godność, ale został przerwany.
— Już od dziesięciu lat! Prawda, złotko? — Jim pocałował go w policzek, a detektyw z obrzydzeniem otarł miejsce buziaka.
Tego było już za wiele. Gdy tylko zobaczył swoją miłość całującą jej wroga, Moran poderwał się gwałtownie i odsunął od stołu, a następnie wymamrotał coś o ogródku, wybiegając szybko z domu.
Tymczasem Moriarty bardzo dobrze się bawił, gdy detektyw nie wiedział, jak ma się zachować.
Sherlock znowu chciał się odezwać, ale brunet zasłonił mu usta.
— Musisz mu wybaczyć małomówność, mój wybranek jest bardzo nieśmiały. No i pracuje jako mim! Mówiłem mu, żeby jakoś się otworzył na ludzi, ale biedaczek się strasznie trzęsie. To chyba fobia społeczna.
— Biedak. Bardzo mi przykro... — sąsiad pokiwał głową z żalem. — W każdym razie, to co wy tutaj robicie?
John nerwowo położył filiżanki herbaty na stole, siadając z towarzystwem.
— Obiecaliśmy zająć się domem, podczas gdy państwo Spencer wyjechali na urlop — odparł prędko Jim, który jako jedyny znał nazwisko właścicieli.
— Widzę, że zna pan to miejsce jak własną kieszeń, panie... Jakkolwiek miał pan na imię.
W końcu i Sherlock miał szansę coś powiedzieć.
Gość zaśmiał się nerwowo, biorąc małego łyka gorącej herbaty.
— Tak, można tak rzec. Często to ja zajmuję się domem.
— Wiadomo — prychnął detektyw. — Tak najłatwiej panu zarobić na alkohol, który pije pan w dużych ilościach. Dużo pan zarabia, ale wszystko przepija i zrobi wszystko, żeby jak najszybciej zdobyć jakieś pieniądze na alkohol. Dlatego pańskim jedynym towarzystwem jest pies, dokładniej to owczarek niemiecki. Nie czuje się pan dość komfortowo w swojej okolicy, najprawdopodobniej dlatego, że zadłużył się pan z jakąś osobą mieszkającą tutaj, najprawdopodobniej kimś bliższym. Wie pan także dokładnie, gdzie w tym miejscu właściciele chowają alkohol i czasami pan się częstuje, co można szybko wywnioskować po pańskich błądzących oczach w stronę salonu, gdzie znajduje się barek.
— Ale się popisujesz, mężu — Jim uniósł brew.
— Dopiero zaczynam. W każdym razie...
— Sher... S... Sylvestrze, starczy — dedukcję przerwał mu John, który próbował na szybko wymyślić przyjacielowi jakieś imię.
Samuel wpatrywał się w detektywa zdezorientowany i zażenowany. Nie miał pojęcia skąd ten obcy człowiek tyle o nim wiedział, a nawet więcej. Wziął duży łyk herbaty, krztusząc się krótko.
— Dużo pan mówi jak na mima — powiedział w końcu, gdy udało mu się uspokoić kaszel.
— Właśnie — brunet spojrzał na wysokiego detektywa. Nagle do jego głowy wpadło pytanie, które chciał kogoś z miasteczka zapytać. — A tak z innej beczki, panie Samuelu. Czy w Bridgwater pojawił się może ktoś nowy?
Mężczyzna o złotych zębach zastanowił się, a następnie pokręcił głową, pijąc herbatę.
— Nie, niczego takiego nie kojarzę. Już bym wiedział, jakby pojawił się ktoś nowy oprócz was. A do kiedy wy zostajecie u nas w Bridgwater?
— Dzień po Dniu Fawkesa — odparł tym razem John. — Podobno tutaj celebrują to święto najbardziej.
— O tak! To bardzo charakterystyczny dla nas dzień. W Londynie tego praktycznie nie świętują, ale tutaj to co innego.
— Jak takie święto wygląda?
— O, no prawie tak, jak wszędzie w Zjednoczonym Królestwie; jest olbrzymi festyn, strzelają fajerwerkami, a dzieci palą kukłę przypominającą Guya Fawkesa.
Moriarty zastanowił się na głos, wyobrażając sobie pewną scenę.
— Ciekawe co by było, gdyby stało się na odwrót i to Guy Fawkes by podpalił dziecko... Małą dziewczynkę na przykład.
Spojrzał z uśmiechem na Watsona, który prawie wylał herbatę, którą właśnie pił. To brzmiał jak plan, którym mógł kierować się porywacz. W końcu Jim wiedział najlepiej w jaki sposób myślą kryminaliści. Myśl o córce spalonej żywcem była przerażająca i przypominała Johnowi, gdy pewnego dnia on sam prawie spłonął żywcem przez Magnussena.
— W każdym razie... Ja już nie będę przeszkadzał. Jakbyście szukali jakiegoś zastępstwa na pilnowanie domu, to ja z chęcią... Wiecie...
Samuel wstał od stołu, a mężczyźni z wielką ulgą wstali wraz z nim. Odprowadzili go do wyjścia, a następnie pożegnali i wspólnie oglądali, jak sąsiad pijak odchodzi w stronę swojego domu, od którego dobiegało głośne szczekanie psa.
— Lubię go — uśmiechnął się Jim.
— Moriarty, co to miało być?! — Sherlock uniósł się, odwracając do stojącego dumnie ze swoich akcji Irlandczyka. — Teraz mam grać twojego męża przed całym miasteczkiem?! I mogłeś darować sobie ten pocałunek w policzek.
— Nie narzekaj, następny będzie w usta.
— Spróbuj tylko.
— Wyluzuj! Chciałem wybrać Sebastiana, ale John go już sobie zaklepał jako brata. A właśnie, gdzie jest Sebastian?
Wyszedł do ogródka, a John i Sherlock zaczęli rozmawiać na temat tego, co zaszło w kuchni.
Ogródek nie był świetnie urządzony, bo oprócz pustego drzewa jabłoni oraz huśtawki, niczego innego tam nie było. Moriarty zaczął krążyć po ogrodzie, próbując zapomnieć o pewnym widoku, który wciąż gnębił jego umysł. Aż nagle ją zobaczył. Swoją matkę, która leżała zakrwawiona w trawie. Jej twarz była roztrzaskana, kawałek nosa odpadł, a duży płat skóry zwisał z jej czoła. Jim był sparaliżowany. W szoku zrobił dwa kroki w tył, drgając szaleńczo.
— To nie jest prawdziwe... Cholerne antydepresanty... — wyszeptał, zamykając oczy. Wziął głęboki wdech, a następnie ponownie je otworzył. Rzeczywiście, ciała ani krwi nie było. — Dobra. Jest okej.
Kontynuował poszukiwania, ale nigdzie nie było śladu Sebastiana. Próbował znaleźć go w każdym zakamarku, ale zdecydowanie nie był ani w ogrodzie, ani w domu.
Sebastiana nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top