10 ; DROGA DO PIEKŁA







❝ daleko jeszcze? ❞











        Auto Sebastiana było dość duże, jednak z dwójką przemądrzałych mężczyzn wydawało się, jakby był skurczony, a byli żołnierze musieli się dusić między nimi. Przypominało to Moranowi wizytę u dentysty, gdzie musiał siedzieć na krześle pomiędzy narzekającymi dziećmi bojącymi się nadchodzącej wizyty na fotelu, które wrzeszczały, biegały i nękały swoich rodziców, żeby im tego nie robili.
  Detektyw i kryminalista zostali umieszczeni na tylnych siedzeniach, co przynajmniej w najmniejszym stopniu ułatwiało sytuację. Gorzej by było, gdyby Jim siedział koło Sebastiana i narzekał tuż obok ucha kierowcy, a nawet jeszcze czarniejszy scenariusz pokazywał dwójkę największych wrogów z przodu! Nie ważne, który z nich by kierował - koniec końców jeden chciałby udowodnić swoją rację i wjechałby w drzewo.

  Wyjechali po południu, a przed nimi była jeszcze daleka droga. Do Bridgwater, według GPS z telefonu Johna, mieli dostać się dopiero prawie cztery godziny później.
To oznaczało cztery godziny słuchania narzekań Irlandczyka i Brytyjczyka.

"Nie wytrzymam psychicznie" pomyślał Sebastian, wzdychając głośno, gdy tylko dowiedział się czas trasy. Na dodatek zapowiadali korki, więc czas miał zamiar przedłużyć się jeszcze bardziej.

Mężczyzna położył obie dłonie na kierownicy i spojrzał przed siebie pusto. Sherlock wraz z Jimem sprzeczali się na temat tego, jak powinni ukarać tajemniczą osobę w masce.
Już nie było powrotu. Jeżeli teraz ruszy, to mogą kierować się prosto do Bridgwater.
Po chwili kontemplacji, przekręcił kluczyki i silnik został odpalony. Nadszedł czas, żeby ruszać.









— ...i właśnie dlatego ciebie najłatwiej byłoby zabić poprzez morfinę.

— Ciebie zabić łatwiej. Wystarczy, że nie ma w pobliżu twoich ochroniarzy.

— Uwierz mi, mój drogi, że przez dłuższy czas dobrze radziłem sobie bez nich.

— A jednak mój brat spotkał się z tobą w cztery oczy i w ten sposób cię złapał.

— Nie przeszkadzały mi tortury, Sherlocku. Zawsze czujesz ból, ale nie musisz się go bać. Jego odczucie jest subiektywne. Każdy swój ból ocenia tak, jak go czuje, choć jest też część obiektywna tej oceny, czyli ocena progu i tolerancji bólu. Ja na ten przykład wiem, że to tylko drażnienia zakończeń nerwowych i uruchomienia procesu nocycepcji, przez co jestem przygotowany na takowe reakcje, jednocześnie się uodparniając.

— Jakbyś tak potrafił manipulować swoimi emocjami i je chociaż próbował użyć w dobrym celu, to byłoby super, Moriarty.

— Przyganiał kocioł garnkowi! Sam nie jesteś świętoszkiem, ciebie też nie obchodzą ludzie. Jesteś socjopatą.

— Mi w jakimś stopniu zależy i potrafię zakładać zdrowe relacje. Ty za to jesteś chory psychicznie, obłąkany. Powinieneś być zamknięty w celi bez drzwi i okien, z kaftanem bezpieczeństwa na dodatek. Przykuty grubym łańcuchem.

— Przestań tak ze mną flirtować, bo się zarumienię. Ciekawe masz te fantazje. Jestem w nich nagi?

— Czy ty próbujesz taką postawą ukryć fakt, że nie wiesz jak odpowiedzieć na takie przystawienie do muru? Na mnie ona nie działa. Wystarczyła odrobina czasu i już udaje mi się ciebie rozgryźć coraz bardziej.

— Aż dostałem gęsiej skórki.

     Minęło pół godziny w samochodzie Sebastiana. Pojazd jechał po ulicach zatłoczonego Londynu, a drewniany krzyż zawieszony na przednim lusterku na górze dyndał agresywnie, idealnie odzwierciedlając ciche myśli kierowcy, które błądziły gdzieś daleko w jego umyśle.
Zresztą John wcale nie znosił tego lepiej. Każda normalna osoba, nie ważne jak bardzo gustująca w przemądrzałych mężczyznach uznałaby po zaledwie krótkim czasie, że takie rozmowy o wszystkim, a jednocześnie o niczym były bardzo irytujące i sprawiały, że jakiejkolwiek myślenie było w rzeczywistości dość męczące.
    Jednak najgorszy fakt, który dobijał dwójkę blondynów był taki, że nawet nie wyjechali z Londynu. Wciąż tkwili w mieście, z którego starali się wydostać, a te trzydzieści minut odczuwało się jak godzinę. Wszystko utrudniały także niemiłosierne korki.

— Otoczony przemądrzałymi dziećmi. Genialnie — skwitował sarkastycznie blondyn, zwracając się do Watsona. Wykorzystywał chwilę ciszy, gdy Irlandczyk zajęty był próbą wyjęcia szachów z bagażnika, do którego można było sięgnąć przez zwykłe odwrócenie się do tyłu. — Wracam do stanu śpiączki.

Doktor uśmiechnął się lekko. On też do tej pory siedział cicho. Zdążył przyzwyczaić się już do sprzeczek detektywa, ale druga podobna do niego osoba była czystą tragedią i bolała go już głowa od wszystkich przemądrzałych gadek wymieszanych z cynizmem, śmiertelnymi groźbami, flirtowaniem (ze strony szaleńca, ma się rozumieć) oraz pasywną agresywnością.

— Miło, że nie jestem w tym sam.

— Jak tylko wyjedziemy na teren zielony, zatrzymamy się i pójdę na fajkę.

— To dobry pomysł. Pójdę z tobą.

— Palisz?

— Nie, ale chętnie zrobię sobie od tej dwójki p...

Kretynie! — początek rozmowy został im przerwany przez atak wściekłości Jima i dźwięk rzuconej w detektywa szachownicy.

Sebastian spojrzał w lusterko, dostrzegając niskiego bruneta, który miał w swoich oczach swoją typową niepoczytalność, która z atakiem gniewu była mieszanką wybuchową. Sherlock był opanowany, ale widocznie próbował zrozumieć dlaczego spowodował gniew u swojego wroga.

— Kretyn, kretyn! Jesteś za głupi, żeby grać ze mną w szachy. Rozczarowujesz mnie z każdą chwilą, każdym oddechem, każdym słowem wypowiedzianym z twoich ust — wysyczał Irlandczyk, zaciskając pięści. Detektyw położył szachownicę na środkowe siedzenie, które ich oddzielało, a Jim przekrzywił lekko głowę, uśmiechnął się i w ułamku sekundy wrócił do swojej normalnej ekspresji, uspokajając się. — Zaczynajmy, kochany.

Sherlock obrócił oczami, a następnie wyjął bierki.

— Daj mi czarne — Jim wysunął dłoń.

— Jak twoja dusza.

— Zabawny jesteś.

Mężczyzna o kasztanowych lokach wręczył żądane czarne figury swojemu wrogowi, a następnie zaczęli układać je na pozycjach. Czerń przeciwko bieli. Zło przeciwko dobru.
Najpierw grę zaczynało dobro.

— Jesteś odrażającym człowiekiem, Moriarty — powiedział Sherlock poważnym głosem, patrząc się prosto na niego. Przesunął swój pionek. — Twój ruch.

Na twarzy Irlandczyka pojawił się lekki uśmiech. On też wpatrywał się swojemu wrogowi w oczy, nawet nie mrugając.

— Dziękuję. Wierz mi lub nie, ale to pochlebiające. W tym żałosnym świecie trzeba wspinać się na samą górę twardym sposobem. Wtedy stajesz się Królem — uniósł do góry swoją czarną, największą bierkę z koroną o tym samym tytule i z uderzeniem postawił ją na miejscu. Następnie ruszył swoją część. — Ty jesteś w tym świecie maksymalnie Wieżą.

— Wolę być Wieżą, niż Królem niszczącym wszystko na swojej drodze. Mam zasady.

Dłonie przesuwały bierki, które coraz bardziej zaczynały przybliżać się do siebie. Wyzwanie trwało. Jednocześnie skupieni, wpatrywali się na siebie z tłumioną nienawiścią, myśląc jak dobrze by było, gdyby każdy z nich zniknął i nigdy więcej nie pokazał się na oczy drugiemu. Jim miał dość Sherlocka - całe życie był o niego zazdrosny, a na dodatek ogarniała go dziwna obsesja, przez którą chciał z nim się bawić z nudów. Gra nie ograniczała jednak szachów, a zabawy ofiarami, które w płaczu błagały Jima o życie.

— To właśnie nas różni, kochany — wyszeptał Irlandczyk. — Masz "zasady". Zasady są dla małych beks. Są dla dzieci, których mamusie uczyły, że nie należy podkładać nóg biegającym rówieśnikom, bo upadną i połamią sobie noski. Tylko, że to ich wina. Oni zdecydowali na bieg. My tylko jesteśmy konsekwencjami. To tak działa w normalnym świecie, wiesz? Dlatego zasady nie mają żadnego sensu.

— Tak uważają wszyscy kryminaliści, którzy teraz gniją w więzieniu.

— Oprócz mnie.

— Oprócz ciebie.

Sherlock uniósł Skoczka i miał zamiar postawić na polu.

— Nie kładź tego tam — Jim szybko zwrócił mu uwagę, wskazując palcem. — Jeżeli ty to postawisz tam, ja to postawię tam, ty tam, ja tu, ty tam, ja tu, ty tu i ja wygram! — uniósł się wściekły. Emocje znowu grały z nim w losy. Nie mógł kontrolować tej krwi buzującej w jego żyłach, krzyczącej o reakcję.

— A co jeżeli... Postawię to tutaj? — detektyw spokojnie swoją bierką wskazał mu wolne miejsce niedaleko strony Jima.

— Nie chcesz tego zrobić... — ostrzegł złowrogo przez zęby, nie spuszczając z niego wzroku. — Nieważne.

Jednym ruchem zmiótł wszystkie bierki, a następnie wyrzucił szachownicę do bagażnika i odpiął pasy, przybliżając się do Sebastiana od tyłu.

— Kiedy będziemy na miejscu, Sebby?

Blondyn zerknął ukradkiem na prawie stojącego Irlandczyka, który ewidentnie nie przejmował się bezpieczeństwem.

— Zapnij pasy! — uzyskał Jim zamiast odpowiedzi. — Obchodzi mnie twoje życie.

— Kogoś musi, bo mnie nie — wzruszył ramionami, siadając z powrotem na siedzenie i zapiął pasy. Sherlock przyglądał mu się w zamyśleniu. — No to kiedy będziemy?

— Wciąż jesteśmy w Londynie, a Bridgwater znajduje się daleko poza nim.

Moriarty wydał z siebie przeciągłe westchnienie, patrząc przez okno. Właśnie jechali po ulicach, których Jim nie kojarzył. To musiało znaczyć, że byli już dość daleko od jego mieszkania. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, jak to wszystko płonie, a ludzie uciekają i uśmiechnął się lekko pod nosem.

— Już wiem! — chwilowa cisza została przerwana o dziwo nie przez żadnego geniusza, a Sebastiana, który tyle czekał na tą ciszę.

— Co takiego? — John popatrzył na niego z zainteresowaniem.

— Z czym mi się kojarzy Bridgwater. To niedaleko małej wioski, w której mieszka moja rodzina. Mijaliśmy tą miejscowość, gdy jechaliśmy do Londynu z ojcem.

Jim otworzył oczy i zamrugał parę razy.

— Możesz sprawdzić, czy wszystko u nich w porządku — odezwał się spokojnie.

Sebastian już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymał się po namyśle.

— Nie sądzę, że przywitają mnie ciepło... — wymamrotał ze stłumionym smutkiem. Wspomnienia, które w niego uderzyły nie należały to przyjemnych.
Były wręcz traumatyczne.

— Przecież nie wiedzą, że zabiłeś swojego ojca.

Sherlock i John, którzy nie byli w temacie teraz nasłuchiwali tego w szoku. Nie znali przeszłości blondyna, a to, czego się właśnie dowiadywali było niezwykle interesujące.

— No nie wiedzą, ale będą mieli mi pewnie za złe, że tak długo się nie odzywałem... W końcu zniknąłem bez śladu.

— Chwila — zatrzymał rozmowę detektyw. — Jak to zabiłeś swojego ojca, Sebastianie?

— O, to nie tak jak myślicie. Jim źle to sformułował — odparł prędko w obronie, otwierając dłonie. — To był wypadek. Szarpaliśmy się, próbował wyrwać mi siłą pistolet, a ja najwyraźniej musiałem przez przypadek nacisnąć spust...

John pokręcił głową w szoku.

— Jezu... — zasłonił lekko usta dłonią. Nie wyobrażał sobie, przez co jego nowy kolega musiał przejść.

— "Jezu" — roześmiał się Jim. — Było na co popatrzeć.

Sebastian z przygnębieniem patrzył przed siebie. Pogodził się z tym, co się stało, ale i tak miał ataki poczucia winy. Jego ojciec nie był najlepszą osobą, ale jednak był rodziną. A on go niechcący zabił, a potem uciekł z Jimem. Wybrał szaleńca, który nie dbał o ludzie życie, zostawiając swoją pogrążoną w żalu rodzinę. Ciężko było przełknąć świadomość tego czynu. 
John już chciał zwrócić uwagę nieczułości Jima, jednak do bruneta szybko dotarło, że Moran był w końcu jego przyjacielem. 

— Przepraszam — odparł, chcąc brzmieć na jak najbardziej skruszonego. Wciąż nie potrafił odczuwać jakiegokolwiek współczucia, ale próbował przynajmniej udawać. — Przesadziłem.

Wysoki blondyn spojrzał na chwilę do tyłu na niego i uśmiechnął się smutno. 

— To od ciebie nowość. 

— ...patrz na drogę. 

Sebastian wrócił do kierowania, jednak w jego głowie utknęła teraz świadomość, że Jim zauważył, jak niesmaczne było wyśmiewanie się z takiej tragicznej dla jego przyjaciela sytuacji. To coś znaczyło. 

 Coś, czego nie był do końca pewien.






    Opuścili Londyn, a pierwsze co ich spotkało to śnieg, który nagle zaczął intensywnie padać. Grube płaty śniegu opadały na szyby samochodu, zasłaniając widok, z którymi zaciekle walczyły wycieraczki. Miło było jednak opuścić chaos miasta, gdzie powietrze było czystsze, a ludzi mniej. Przed nimi rozciągały się zielone pola powoli zmieniające się w białe, a od czasu do czasu w oddali pojawiały się pojedyńcze domki, w których mieszkali ludzie zupełnie nieprzejmujący się problemami takimi, jak na przykład obawa o to, żeby ich dzieci nie zostały zabite przez gang w maskach. John dałby wszystko, żeby teraz tak spokojnie żyć. 
Sebastian też. 

   Wkrótce wjechali do lasu, oglądając drzewa mijające szybko koło drogi. Jim dawno nie był w lesie. Wprawdzie mówiąc, to nie pamiętał cakowicie czy kiedykolwiek w jakimkolwiek był. Nigdy nie widział niczego przejmującego w takim środowisku; jedynie kąsące owady i śmietnik, którzy zostawiali przejezdni.
Jednak w tym nie widział żadnych puszek, ani worków błądzących gdzieś w ziemi. Zamiast tego, oglądał śnieg opadający łagodnie na ściółkę leśną, a raz mógł przyrzec, że zobaczył przez parę sekund jelenia, który przestraszył się jadącego auta i uciekł. Odkrywanie nowych miejsc było dla Jima interesujące. Zawsze był skupiony wyłącznie na to, co widział przed komputerem lub telefonem. Liczył się biznes i nigdy nie zwracał uwagi na świat pełen życia dookoła niego. Może gdyby bardziej zwracał na to uwagę, to nie byłby taki obojętny wobec wszystkiemu.

— Daleko jeszcze? — spytał po czasie, kierując wzrok na kierowcę. 

— Niedługo. Ostatni raz pytałeś się dwadzieścia minut temu — odparł Sebastian cierpliwie.

— No wiem, ale mi się nudzi. 

— Mi też — dodał Sherlock. 

John odwrócił się w siedzeniu i spojrzał na detektywa w zirytowaniu. 

— Serio? Ty też zaczynasz? Mam wrażenie, jakbym jechał z dwójką dzieciaków w aucie. Idź do swojego pałacu pamięci... czy coś. 

— Nie ma powodu, John. Wchodzę tam tylko, gdy trzeba. 

Jim uśmiechnął się lekko. 

— A jak ten twój pałac pamięci wygląda? Jestem tam w nim? — zapytał z zainteresowaniem.

— To ciężko opisać — odburknął detektyw. — Wygląd się zmienia. I tak, jesteś w nim. Jesteś w tej celi, co ci opisywałem wcześniej. Trzymam cię na łańcuchu, żebyś...

— Żebym nie wszedł do twojego umysłu... — na twarzy Moriarty'ego pojawiła się fascynacja. A jednak potrafił tak zagrać z detektywem, że on naprawdę pogodził się z tym, że są praktycznie tacy sami. Nie chciał, żeby przejął kontrolę. Nie chciał, żeby jego socjopatia była tak samo szkodliwa, co socjopatia Jima. — Jestem jak wirus. 

Roześmiał się złowrogo, a Sherlock westchnął, odwracając się z powagą do szyby i obserwując ciemny las.

Po chwili auto się zatrzymało. Sebastian zjechał na bok. Odpiął pasy i odwrócił się do towarzyszy.

— Idę zapalić. Też idźcie rozprostować sobie nogi. Tylko z dala ode mnie, bo chcę mieć pięć minut spokoju.

Następnie wyszedł, biorąc ze sobą pudełko Marlboro i zapalniczkę. Podążył za nim John, a dwójka geniuszy została w aucie i zamieniła ze sobą nienawistne spojrzenia. Gdy dwójka blondynów była już daleko, Jim ostrzegł:

— Jak tylko odzyskam swoich ludzi, zabiję ciebie i Johna. Twojego przyjaciela jako pierwszego, żebyś cierpiał bardziej. 

On także opuścił pojazd, a gdy tylko postawił nogi na zbierającym się śniegu, chwycił garść i ulepił kulkę, rzucając nią gwałtownie w Sherlocka wychodzącego z samochodu. Detektyw spojrzał na niego zirytowany, prostując kołnierz ciemnego płaszcza, strzepując z siebie biały śnieg. John i Sebastian byli już dość daleko, a Holmes zrobił sobie spacer w przeciwnym kierunku, korzystając ciszę do zastanowienia się nad powiązaniem niektórych teorii dotyczących Bridgwater. Tylko Jim został przy samochodzie, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Po chwili poszedł w stronę dwóch blondynów, jednocześnie słysząc ich rozmowę.

Tymczasem Sebastian i John korzystali z chwili spokoju. Wysoki blondyn zapalił papierosa, zaciągając się porządnie. 

— Od dawna nie paliłem — stwierdził. 

Była to prawda, gdyż rzucił nawyk wraz z momentem, gdy postanowił całkowicie zmienić swój tryb życia na zdrowszy i bardziej godny. Wszystko jednak zmieniło się w chwili, gdy do jego życia wrócił jego niebezpieczny przyjaciel. 

— Nie musisz się tłumaczyć — roześmiał się krótko. — To, co się obecnie dzieje jest czystym szaleństwem. Wszyscy jesteśmy w nerwach. 

Nastąpiła krótka cisza. Moriarty obserwował, jak Sebastian waha się, żeby coś powiedzieć. 

— Przykro mi, że twoja córka została porwana... — powiedział w końcu ze smutkiem, wpatrując się w słońce świecące między drzewami. — To musi być dla ciebie ciężkie. Nigdy nie miałem dziecka, ale domyślam się, jak bardzo musi cię to boleć. 

Doktor Watson westchnął gorzko, powstrzymując łzy, które powoli kreowały się w jego oczach. Tęsknił za córką. Każdy dzień wydawał się być wiecznością, a każda godzina napawała go lękiem. Chciał ponownie zobaczyć jej wesołą twarz. Nie mógł. 

— To boli — wyszeptał, marszcząc brwi. Nie lubił płakać przy kimkolwiek. — Ona jest naprawdę cudowną dziewczynką. Nawet Sherlock ją kocha, a nie przepada za dziećmi... Moja żona, Mary, przed śmiercią powiedziała, że mam się nią opiekować. Zawiodłem ją, Sebastianie. Zawiodłem jej jedyne życzenie... Wiesz... Gdy pierwszy raz ujrzałem Rosie, gdy się do mnie uśmiechnęła i zobaczyłem to, jak bardzo podobna jest do Mary, wiedziałem, że moje życie jest już nieważne. Ona była najcenniejsza. Miała przed sobą przyszłość, która czekała na nią i dawała szereg nowych możliwości. Wciąż ma. Jej życie nie może się zmarnować, nie może umrzeć w rękach jakiegoś chorego gangstera w masce, który pragnie na was zemsty. 

Jim nasłuchiwał tego z uwagą. John naprawdę brzmiał, jakby zależało mu na córce. Chociaż wciąż żywił nienawiść do dwójki mężczyzn z Baker Street, musiał przyznać, że doktor Watson brzmiał jak dobry ojciec. Sean Moriarty mógł się od niego wiele nauczyć. 
W tej sytuacji sama osoba Rosie nie była już dla Jima tak bezużyteczna, jak na początku wyobrażał sobie Irlandczyk. W porównaniu do niego, ona mogła mieć normalnego ojca i dobre życie pomimo, że była nudnym człowiekiem. Miała potencjał. Jej wartość wzrosła. 

— Przepraszam — odparł po chwili Sebastian. — Przepraszam za to, cokolwiek zrobiłem wraz z Sherlockiem i Jimem. Przez nas życie twojej córki jest zagrożone. Gdyby nie my, to nic takiego by nie zaszło. 

— W porządku, ciebie nie winię, Sebastianie. Sherlocka też nie. Moriarty'ego... Cóż... Jest okropnym człowiekiem. Cokolwiek przeszedł w żciu, to nie usprawiedliwia go z jego czynów.

— Ta, dlatego nie chcę już więcej dla niego pracować. Jest zły. Naprawdę chciałbym być przy jego boku, ale on się zachowuje jak potwór, a nie człowiek. Czasami kwestionowałem nawet naszą przyjaźń. Nie jest zdolny do tolerowania ludzi, a co dopiero zakładania głębszych relacji. Gdy umarł poczułem smutek, ale potem nawet... szczęście, że zniknął z mojego życia. Wiem, że to brzmi okrutnie z mojej strony... Chodzi mi jednak o to...

Irlandczyk uznał, że tyle mu wystarczyło. Nasłuchał się wystarczająco. 
Przecież bycie okropnym wobec innych było oznaką przewagi, a to, co myślał o nim Sebastian było nieważne, więc dlaczego poczuł rozczarowanie, gdy usłyszał jedyną bliską mu osobę mówiącą o tym, jak cieszyła się z jego "śmierci"? 
Pokręcił głową, próbując pozbyć się z głowy zastanawiających myśli. 
Opinia żałosnego Sebastiana nie miała znaczenia.
Nie miała.
On Jima w ogóle nie obchodził. 
Nie było nad czym się zastanawiać. Z jego zachowaniem było wszystko w porządku. 

Wszedł do auta w milczeniu, czekając, aż reszta pasażerów dołączy. Na jego twarzy malował się nieprzerywany uśmiech. 

Wkrótce trójka mężczyzn wróciła i każdy zapiął pasy, ruszając dalej w drogę. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top